To pytanie zadają sobie premier, prezes, prezydent, ale i wielu zwykłych obywateli. Czy szybkie opanowanie inflacji jest możliwe? Czy za rok, dwa mamy szansę wrócić do ery stabilnych cen? Odpowiedź jest brutalna i brzmi: „nie”. A to dlatego, że mamy do czynienia z najgorszym rodzajem inflacji, czyli z inflacją podażową. Jak świat może sobie z nią poradzić? Bez globalnego, antyinflacyjnego sojuszu mocarstw wysoka inflacja zostanie z nami na 10-15 lat
Na temat inflacji bardzo dużo już powiedziano i napisano, ale ciągle istnieje spór co do tego, czy bank centralny i rząd właściwie walczą ze wzrostem cen. Czy podwyżki stóp procentowych mają sens, skoro i tak rosną globalne ceny energii? Czy rząd powinien ograniczać transfery pieniędzy do gospodarki i ryzykować wpadnięcie Polski w recesję czy raczej próbować „przeczekać inflację” i liczyć na to, że sama się obniży?
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Jest też pytanie: jak długo będzie trwało wygaszanie inflacji? Czy będzie podzielone na dwa etapy – ustabilizowanie jej na jakimś (oby nie zbyt wysokim) poziomie przez kilka kwartałów, a potem powolne zbijanie? A może „terapia szokowa”, czyli wzrost do bardzo wysokich poziomów, wprowadzenie gospodarki w stan recesji, a potem szybki spadek cen i odbicie koniunktury?
10% rocznie inflacji? Ale to już było. Jak się skończyło?
Warto sobie uświadomić, że w gospodarce występują dwa typy inflacji, w zależności od przyczyn (źródeł): inflacja popytowa oraz inflacja podażowa (kosztowa). Inflacja popytowa jest powodowana wzrostem popytu, czyli np. wzrostem konsumpcji, wzrostem inwestycji, wzrostem wydatków państwa (ekspansyjną polityką fiskalną), wzrostem eksportu oraz ekspansyjną polityką pieniężną (wzrostem podaży pieniądza, obniżeniem stóp procentowych). Z tego też powodu jest dużo łatwiejsza do opanowania – ze względu na to, że źródłem inflacji są czynniki krajowe.
Natomiast źródłem inflacji podażowej jest wzrost kosztów produkcji, w tym też surowców. Najczęściej przytaczanym przykładem inflacji podażowej jest wzrost cen surowców takich jak ropa naftowa, gaz ziemny czy węgiel. W naszym przypadku można dodać do tego katalogu wzrost cen żywności, w szczególności wzrost cen zbóż.
Walka z inflacją podażową jest o wiele trudniejsza, co pokazuje historia lat 70. i walka z inflacją w USA. Era inflacji zaczęła się w USA już w drugiej połowie lat 60. i była na początku związana z kosztami związanymi z Wojną Wietnamską. Wybuch wojny „Yom Kippur” w 1973 r. i wprowadzenie embarga przez OPEC na eksport ropy naftowej doprowadził do pierwszego szoku cenowego związanego z gwałtownym wzrostem cen ropy. Drugi szok naftowy nastąpił w 1978 r. i wynikał z wybuchu rewolucji w Iranie, co skutkowało spadkiem wydobycia ropy w tym kraju.
Rząd amerykański podejmował różne próby kontrolowania inflacji bez kosztownych skutków ubocznych w postaci wyższego bezrobocia. Administracja Nixona wprowadziła kontrolę płac i cen w trzech fazach – między 1971 r. a 1974 r. Kontrole te tylko tymczasowo spowolniły wzrost cen, jednocześnie zaostrzając niedobory, zwłaszcza żywności i energii. Coś Wam to przypomina? Tak, tak, mrożenie cen podstawowych produktów, ceny urzędowe, gwarantowane… To wszystko już było. I nie zahamowało wzrostu cen.
Tak Amerykanie przez 15 lat walczyli z inflacją
Następny prezydent USA Ford, który objął urząd w sierpniu 1974 r., (wtedy było już wysokie bezrobocie i inflacja sięgająca 12,3%) zmienił radykalnie metody walki ze wzrostem cen. Opowiedział się za rozwiązaniem problemu inflacji poprzez dobrowolne działania obywateli. Sugerowane działania dla obywateli obejmowały wspólne dojazdy do pracy, wyłączanie termostatów i zakładanie własnych ogródków warzywnych. Niestety i ten program to była wielka porażka. Tutaj z kolei rodzą się skojarzenia z pomysłami polskiej lewicy, której politycy chcą walczyć z inflacją poprzez działania antymonopolowe.
Do lata 1980 r. inflacja osiągnęła blisko 14,5%, a bezrobocie przekraczało już 7,5%. Pod koniec lat 70. opinia publiczna była już bardzo zmęczona przeciągającym się kryzysem gospodarczym i długotrwałą wysoką inflacją, Stopy procentowe stale rosły od 1965 r., inwestycje spadły, sytuacja gospodarcza się pogarszała, a wszystko to doprowadziło do stagflacji.
I wtedy na scenie pojawił się Paul Volcker, który w 1979 r., został szefem Rady Rezerwy Federalnej. W tym czasie inflacja ciągle przekraczała 11%. Na początku 1980 r. Volcker wygłosił swoje motto: „Inflacja i stopa bezrobocia idą w parze”. W 1980 r. stopy procentowe wzrosły z 8,6% do 20,0%, akcja kredytowa spadła, bezrobocie wzrosło, a gospodarka weszła w krótką, półroczną recesję.
Inflacja spadła, ale nadal była wysoka. Gospodarka ponownie weszła w recesję w lipcu 1981 r. – tym razem na półtora roku. Dopiero w 1983 r. udało się zdusić inflację do poziomu poniżej 4%, bezrobocie spadło, a gospodarka weszła w okres trwałego wzrostu i stabilności.
Reasumując, walka z inflacją w latach 70. w USA zajęła prawie dwie dekady, zanim zakończyła się sukcesem. Próby duszenia inflacji „bezkosztowo” skutkowały tylko pogorszeniem się sytuacji gospodarczej oraz niepotrzebnym wydłużeniem okresu niepewności.
Wysoka inflacja zostanie w Europie? Jesteśmy z ręką w (energetycznym) nocniku
To, co robi obecnie ECB w ramach Unii Europejskiej, wygląda niestety bardzo podobnie jak działania podejmowane w USA w tamtych czasach. Rządy poszczególnych krajów, w tym Polski, próbują nieudolnie zbić inflację poprzez działania administracyjne i obniżki podatków pośrednich, które nie mają zdecydowanego wpływu na obniżenie popytu na te surowce, których ceny windują inflację.
Jednocześnie brakuje zdecydowanych działań: podwyżek stóp procentowych i ograniczania wydatków rządowych napędzających inflację. W efekcie rośnie prawdopodobieństwo wystąpienia stagflacji, podobnie jak w USA w latach 70-tych. Stagflacja jest jedną z najbardziej niekorzystnych sytuacji, w jakiej może znaleźć się gospodarka. Politycy mają dylemat: mogą wybrać utrzymanie niskiego bezrobocia (kosztem jeszcze wyższej inflacji) albo walkę z inflacją poprzez podwyżkę stóp procentowych (kosztem wpędzenia gospodarki w recesję).
To, co się dzieje obecnie, ma jeszcze jeden wymiar: skoro szok cenowy dotyczy surowców, których po prostu brakuje, to działania lokalnych banków centralnych nie mają decydującego znaczenia tak długo, jak długo nie są to działania skoordynowane w skali globalnej (np. na poziomie Chin, Unii Europejskiej, Japonii, USA). Tylko wspólne działania państw mogą doprowadzić do spadków cen surowców, co pomogłoby uniknąć stagflacji.
To, co się aktualnie dzieje w kwestii stóp procentowych w Unii Europejskiej, nie napawa optymizmem, gdyż Europejski Bank Centralny nawet nie zaczął cyklu podwyżek stóp. Tak więc Unia Europejska, pozostając jednym z największych konsumentów ropy i gazu na świecie, nawet nie rozpoczęła działań, które mogłyby wpłynąć na spadek konsumpcji i cen surowców energetycznych!
Dodatkowo, nawet jeśli ECB zaserwowałby mocne podwyżki stóp procentowych, to nie mamy gwarancji, że te podwyżki w szybkim czasie przełożą się na spadek popytu na surowce energetyczne. Takie kraje jak Chiny, Indie czy Turcja nadal będą odbierać rosyjskie surowce, korzystając z dużych rabatów cenowych i tym samym powodując, że popyt na surowce z ich strony nie zmaleje, a nawet może wzrosnąć.
Wysoka inflacja zostanie na długo? Dlaczego w Polsce będzie wyższa niż na Zachodzie?
Ostatni element tej całej układanki to nieudolne podejście rządu polskiego do dywersyfikacji źródeł energii, które teraz jeszcze bardziej napędzają wzrost cen przede wszystkim prądu i paliw. I tak po kolei lista grzechów naszych rządzących jest długa:
– przez ostatnich 20 lat nawet nie zaczęliśmy budowy elektrowni atomowej, a jej posiadanie aktualnie bardzo mogłoby pomóc w obniżeniu cen energii,
– zastopowaliśmy rozwój energetyki wiatrowej na lądzie, żeby ratować polskich górników – a i tak w kraju będzie brakować w tym roku ok. 11 mln ton węgla, który trzeba będzie zaimportować po wysokich cenach,
– rozwój fotowoltaiki osiągnął apogeum prawdopodobnie w tym roku (12GW mocy zainstalowanej jest prognozowane na koniec 2022 r.), bo niedoinwestowane sieci energetyczne nie są w stanie przyjąć więcej energii w szczytach jej produkcji. Potencjalna kwota koniecznych dodatkowych inwestycji w sieci przesyłowe – by zwiększyć ich przepustowość – to 100 mld zł, a inwestycje mogą zająć kilka lat,
– energetyka wiatrowa na morzu nie wyprodukuje ani jednego megawata dodatkowej energii jeszcze przez kolejne trzy lata ze względu na duże opóźnienia tych inwestycji,
– nikt na poważnie w Polsce nie wspiera elektromobilności w stopniu, w jakim robią to inne kraje zachodnioeuropejskie, w związku z tym nasze uzależnienie od ropy naftowej nie skończy się jeszcze przez przynajmniej 10 lat.
To wszystko oznacza, że wysoka inflacja pozostanie z nami długo. I będzie się podnosić w rytm skokowych podwyżek cen energii elektrycznej. Ponieważ nie umiemy produkować tyle taniej energii, ile konsumujemy, to musimy za wszelką cenę ograniczać jej zużycie. A rząd np. chce dotować zakup węgla dla przeciętnego Kowalskiego. Jaki jest sens dotować importowany węgiel? Potrzebne są działania, które miałyby pozytywny, długoterminowy wpływ na obniżenie konsumpcji paliw.
Wszystko wskazuje na to, że inflacja ponownie wystrzeli w górę z początkiem kolejnego roku, a głównym sprawcą kolejnego szoku będą tym razem ceny energii elektrycznej. Można szacować, że ceny energii elektrycznej dla gospodarstw domowych powinny wzrosnąć o 70% w 2023 r., żeby w pełni skompensować wzrost cen surowców energetycznych.
W długim okresie to efektywność energetyczna danego kraju decyduje o wysokości inflacji, co dobrze obrazuje przykład Szwajcarii (niska inflacja jest zasługą tego, że 60% produkcji energii pochodzi ze źródeł odnawialnych).
Tak Ameryka będzie walczyła z inflacją. Wygra jako pierwsza?
Scenariusz przyszłej inflacji zależy od działań podejmowanych w takich krajach jak Stany Zjednoczone, kraje Unii Europejskiej, Chiny czy Japonia – czyli u największych konsumentów energii i surowców energetycznych na świecie. Nasuwają się tu pewne podobieństwa do wydarzeń, które miały miejsce w latach 70., związanych z kryzysem naftowym.
Istotna różnica w stosunku do tamtych lat polega na tym, że Stany Zjednoczone są dziś samowystarczalne energetyczne, a jeśli chodzi o gaz LNG, to są nawet dużym eksporterem. Inaczej mówiąc: Stany Zjednoczone są dziś dużo lepiej przygotowane do wystąpienia kryzysu energetycznego i szoku cenowego niż Europa. I nie są tak uzależnione od importu surowców jak kiedyś. Natomiast inne potęgi gospodarcze nie mają takiego komfortu.
Amerykanie mają nadzieję, że w ich przypadku nie będzie powtórki z długiej i bolesnej inflacji w stylu lat 70., choć na razie wygląda ona groźnie – Bloomberg Economics szacuje, że amerykańskie gospodarstwa domowe będą musiały wydać dodatkowe 5200 dolarów w tym roku na ten sam koszyk dóbr konsumpcyjnych, które kupowały przed rokiem za 4777 dolarów. Mówimy więc o wzroście cen rzędu 10% rocznie.
Ale są i dobre wieści. Dzięki postępowi w produktywności i rozwojowi technologii – co widać, jeśli porównamy udział cen różnych dóbr w dochodach ludzi – wiele towarów jest dziś relatywnie tańszych niż kilkadziesiąt lat temu, gdy ostatni raz USA walczyły z wysoką inflacją. Większość produktów jest obecnie droższych w porównaniu z 1998 r., ale dochody ludzi w tym okresie rosły szybciej (bo wzrosła wydajność pracy).
Poniżej kilka danych dotyczących kondycji gospodarstw domowych za US Bureau of Labor Statistics. Ten federalny urząd zbiera średnie poziomy cen dla setek produktów począwszy od stycznia 1980 r. Ich udział w nominalnym dochodzie do dyspozycji na mieszkańca generalnie spadł.
Zużycie energii i żywności jako udział w dochodzie do dyspozycji ludzi jest historycznie niskie. Dane z Bureau of Labor Statistics pokazują, że benzyna i inne paliwa stanowią 2,9% wydatków Amerykanów, nieco ponad połowę tego, co pod koniec lat 1970. i na początku 1980 r. W latach 1960 r. Amerykanie wydawali od 15% do 19% swojego dochodu do dyspozycji za żywność. Teraz jest to 7,6%.
Z badań wynika, że dla ok. połowy Amerykanów – tych którzy zarabiają 65 000 dolarów rocznie lub więcej – nawet wzrost cen rzędu 10% rocznie nie jest niebezpieczny. Dla tej grupy Amerykanów 10-procentowy wzrost ogólnych wydatków nadal pozostawiłby im więcej gotówki do dyspozycji, niż zarabia w ciągu roku biedniejsza połowa.
Osoby o niższych dochodach wydają znacznie mniej na mieszkanie, transport, żywność i opiekę zdrowotną w porównaniu z osobami o wyższych dochodach. Ale te podstawowe elementy stanowią wyższy odsetek ich wydatków. Innymi słowy, osoby o najniższych dochodach nie mogą się ograniczyć w wydatkach.
Jest więc tak, że Ameryka z jednej strony jest przygotowana do walki z inflacją od strony zasobów energetycznych (ma własne, więc jest w stanie ograniczyć wzrost cen energii i paliw), a z drugiej – od strony dochodów obywateli, których większość jest na tyle zamożna, że wzrost cen nie zniszczy ich domowych budżetów. To komfortowa sytuacja dla amerykańskiego banku centralnego, który może sobie pozwolić na stanowcze podwyżki stóp.
Polska w walce z inflacją zdana na łaskę i niełaskę globalnych potęg
Poza kilkoma krótkimi wyjątkami inflacja nie była problemem dla gospodarki i dla konsumentów praktycznie od początku lat 90. zeszłego wieku. Minęło więc dużo czasu, odkąd konsumenci musieli radzić sobie z tym zjawiskiem i nie można ich winić za ich niepokój z powodu szybkiego wzrostu cen, którego jesteśmy obecnie świadkami.
Dla walki z inflacją decydująca będzie trajektoria podwyżek stóp procentowych w strefie euro, Chinach i Japonii. Kłopot w tym, że na dziś nie mamy szans na duży spadek popytu na surowce w tych krajach. A Polska? My możemy być tylko biernym obserwatorem, licząc na to, że na naszym krajowym podwórku rząd nie doprowadzi do katastrofy, jaką byłby wzrost inflacji powyżej 20%.
Niestety, jednym z instrumentów, by do tego nie doprowadzić, będą podwyżki stóp procentowych. Ponieważ jesteśmy słabszą gospodarką niż strefa euro czy Szwajcaria, będziemy musieli podnosić stopy ponadproporcjonalnie mocno.
Co ta diagnoza oznacza dla naszych pieniędzy, oszczędności? Cóż, czas na antyinflacyjne inwestycje. Pieniądz leżący w skarpecie może w kilka lat stracić na wartości nawet połowę tego, co realnie dziś znaczy.
Co robić? Cały zestaw inflacyjnych dylematów staramy się na bieżąco na „Subiektywnie o Finansach” rozkminiać. Zapraszam do przeczytania o czterech strategiach, które możemy – jako konsumenci – przyjąć w czasie wysokiej inflacji. Wysokie ceny żywności to dobry argument, żeby zapoznać się z naszym poradnikiem poświęconym temu, w jaki sposób mądrze ograniczyć wydatki na żywność i nie umrzeć z głodu. Era wysokiej inflacji to też powód, by przyjrzeć się programom lojalnościowym – jeśli w ciągu roku da się zaoszczędzić na zakupach 1000 zł, to przy wysokiej inflacji warto się pochylić nad tym tematem.
Drożeją rachunki, żywność w sklepach, ale i raty kredytowe. Co można z tym zrobić? Są co najmniej cztery sposoby, żeby uratować się przed wzrostem kosztów kredytu albo zamortyzować jego objawy. A co zrobić z pieniędzmi? Poniżej kilka linków do przydatnych rad dla tych, którzy chcą uchronić przed inflacją swoje oszczędności i robić to rozsądnie.
Wysoka inflacja z nami zostanie? Co robić z pieniędzmi?
Jak w tak porąbanych czasach zarabiać pieniądze? W tej analizie są trzy hipotezy. W górę idzie inflacja, ale i… oprocentowanie rządowych obligacji. Tutaj dwa słowa o tym, które teraz chronią najlepiej przed inflacją. Warto zwrócić uwagę na obligacje rządowe, których oprocentowanie jest uzależnione od stawki WIBOR. W długim terminie – przynajmniej 20-letnim – przed inflacją powinny ochronić też inwestycje w akcje porządnych spółek dywidendowych (tutaj case study). Nie do końca bezpieczną opcją, ale do rozważenia, są obligacje korporacyjne spółek o najwyższych ratingach, o ile oczywiście oprocentowanie obligacji jest uzależnione od stawki WIBOR (czyli zależy m.in. od inflacji).
Inflację napędzają w dużej mierze wysokie ceny surowców. Czy, inwestując w surowce, można zabezpieczyć się przed inflacją? Jak to robić? Czy złoto może uchronić przed wysoką inflacją? Próba sprawdzenia i uporządkowania tego tematu jest w tym artykule.
Czy lekarstwem na wysoką inflację mogą być waluty obce? Niekoniecznie, bo przecież nie tylko w Polsce inflacja szaleje. Ale które waluty obce są niezłym „przechowalnikiem” realnej wartości? Warto też przeczytać poradnik o tym, czy warto w walutach obcych przechowywać oszczędności, gdy chcemy za rok, dwa coś drogiego kupić i boimy się, że cena tego czegoś wzrośnie za bardzo. A tutaj polecam poradnik, jak przechowywać waluty obce, żeby na nich nie tracić (żeby nie zżarła ich inflacja).
No i na koniec jeszcze polecam dwa słowa o tym, jakich inwestycji unikać, jeśli chcesz rozsądnie chronić oszczędności przed inflacją. W co inwestować oszczędności w erze wysokiej inflacji, a w co nie? Przeczytaj też koniecznie, jakie trzy błędy w inwestowaniu najczęściej popełniamy, gdy chcemy ochronić pieniądze przed inflacją.
Zdjęcie tytułowe: Christine Roy/Unsplash