Ucieczka od odpowiedzialności za własne finanse jest pogłębiającym się problemem w polskim życiu gospodarczym. Z czego biorą się kolejne propozycje rządu, które mają „robić dobrze” różnym grupom społecznym? Z rosnącego oczekiwania wśród wyborców na to, żeby państwo załatwiło za nich kolejne problemy. Do czego nas doprowadzą notorycznie popełniane grzechy wobec finansów osobistych?
Przeciekawe jest badanie CBOS z 2015 r. dotyczące motywów głosowania na poszczególne partie. Co przesądziło o zwycięstwie PiS? Oczekiwanie zmiany. „Wyprowadzą kraj z marazmu”, „żeby coś się zmieniło w każdej dziedzinie”, „polepszy mi się byt, będzie się lepiej żyło, będzie więcej pracy, zrobią coś dla młodych” – takie odpowiedzi padały najczęściej na pytanie: „dlaczego głosowaliście na partię Jarosława Kaczyńskiego?”.
- Szwecja radośnie (prawie) pozbyła się gotówki, przeszła na transakcje elektroniczne i… ma poważny problem. Wcale nie chodzi o dostępność pieniędzy [POWERED BY EURONET]
- Kiedy bank będzie umiał „czytać w myślach”? Sztuczna inteligencja zaczyna zmieniać nasze relacje z bankami. I chyba wiem, co będzie dalej [POWERED BY BNP PARIBAS]
- ESG w inwestowaniu: po fali entuzjazmu przyszła weryfikacja. BlackRock mówi „pas”. Jak teraz będzie wyglądało inwestowanie ESG-style? [POWERED BY UNIQA TFI]
Paradoksalnie na taki pakiet ułatwień jak: polityka prorodzinna, 500 zł na dziecko, pomoc rodzinie, ochrona socjalna wskazywał tylko 1% wyborców. PiS trafił na bardzo dobry moment. Po prawie dekadzie nędznego wzrostu gospodarczego, kiepskich perspektyw, relatywnie wysokiego bezrobocia i realizowanej przez rząd polityki oszczędności na wzór zachodnioeuropejskiej „austerity” – sytuacja gospodarcza zaczynała się poprawiać. Ludzie chcieli pracować, chcieli brać los w swoje ręce i – jak można wnioskować z tego badania – mieli tylko nadzieję, że władza nie będzie im w tym przeszkadzać.
Co się więc zmieniło przez te sześć lat, że obecnie program rządzącej partii to niemal wyłącznie „tarcze”, dodatki i -naste emerytury? Na pewno rządy PiS wprowadziły socjalną rewolucję w podejściu państwa do obywateli. O 500+ i jego skutkach napisano pewnie tysiące artykułów. Fakt jest jednak taki, że przełamano pewne tabu. Rząd powiedział ludziom: pieniądze wam się należą i nie jest prawdą, że nie ma na nie miejsca w budżecie.
Pierwszy grzech – podatki mogą spadać, a wydatki – rosnąć
Początkowo rzeczywiście tak było. Rząd PiS korzystał na fantastycznej koniunkturze w polskiej gospodarce. Mieliśmy wysoki wzrost gospodarczy przy niskiej inflacji, rynek pracy zasilany imigracją z Ukrainy i niskie stopy procentowe (Adam „Cud Gospodarczy” Glapiński). I budżet państwa był w stanie pokrywać nowe wydatki socjalne, a jednocześnie notować z roku na rok coraz mniejszy deficyt.
Czy te programy były błędem? Nie. Dla wielu gospodarstw domowych 500+ stało się niemal wybawieniem ze spirali zadłużenia, dało stabilizację finansową i możliwość zainwestowania w poprawę jakości życia lub odłożenia w końcu jakichś pieniędzy na później. Czy program wypełnił wszystkie cele? Zdecydowanie nie. Nie przełożył się na demografię, choć na to liczono.
Gdzie 500+ narobiło najwięcej szkód? W sferze świadomości społecznej i mentalności rządzących. Z faktu, że raz się udało, wyciągnięto wniosek, że już zawsze się będzie udawało. Że można zwiększać wydatki publiczne bez podnoszenia podatków. W czasach wzrostu gospodarczego da się budżet tak uszyć, żeby wszystko się dopinało (rośnie konsumpcja, rosną wpływy z VAT). Ale gdy przychodzi spowolnienie, te pieniądze trzeba gdzieś znaleźć.
Drugi grzech – tarcza jest dobra na wszystko
Wielki kryzys finansowy z 2008 r. doprowadził do przejęcia przez banki centralne wiodącej roli w prowadzeniu polityki gospodarczej. Do ich arsenału trafiły nowe, niekonwencjonalne instrumenty – luzowanie ilościowe, ujemne stopy procentowe, bezpośrednie interwencje na rynkach finansowych – nie tylko w zakresie walut, ale też obligacji i akcji.
Przez lata te same banki centralne apelowały o wzięcie odpowiedzialności przez rządy – jeśli przesłucha się wystąpienia Maria Draghiego, jeszcze z czasów jak szefował EBC, to w każdym znajdzie się wezwanie do przeprowadzenia reform strukturalnych w gospodarce i ostrzeżenie, że narzędzia banków centralnych nie uzdrowią gospodarki, mogą jedynie złagodzić niektóre objawy kryzysu.
Większość rządów jednak miała to w nosie, reformy – zwłaszcza w Europie – były odkładane. W 2019 r. wiele sygnałów sugerowało, że kroplówka aplikowana przez banki centralne przestaje działać, inflacja się rozkręca, a gospodarki spowalniają. Kto wie, co by się wydarzyło, gdyby nie wybuch pandemii, który przykrył wszystkie te problemy.
W końcu obudziły się rządy. Ale znowu zamiast strukturalnych reform zadziałały w trybie kryzysowym. Przełamane zostały kolejne tabu – władze gospodarcze zaczęły na szeroką skalę stosować różnego rodzaju interwencje, u nas zwane tarczami. Bezprecedensowy transfer pieniędzy bezpośrednio z budżetu państwa do kieszeni obywateli pozwolił przejść gospodarkom bez większych szkód przez okresy lockdownów.
Nasz rząd jednak na tym nie poprzestał. Uznał chyba, że każdy problem w gospodarce da się rozwiązać przez dosypanie gotówki. Paliwo drogie? Obniżamy podatek (a więc „dotujemy” ceny kosztem budżetu państwa). Rosną koszty życia? Czternasta emerytura. Raty kredytów idą w górę? Wywracamy do góry nogami system finansowy, żeby zmienić WIBOR.
Kłopot w tym, że jednym z największych problemów gospodarki jest właśnie nadmiar pieniędzy – a właściwie nadmiar konsumpcji. Natomiast wydaje mi się, że problem, który rząd stara się rozwiązać, nie jest natury gospodarczej, a wyborczej.
Wpadliśmy jako społeczeństwo w pułapkę myślenia – „co zrobi rząd”. Uzależniliśmy się od gospodarczych środków przeciwbólowych. Ale niestety cykliczność gospodarki jest nie do uniknięcia. Czym innym jest reagowanie na szok – jakim była pandemia – a czym innym próba zatrzymania spowolnienia.
Grzech trzeci – fundusz ma zarabiać albo płacić klientom
To historia sprzed kilku lat. Po wybuchu afery Getbacku kilka TFI obudziło się z ręką w nocniku pełnym… obligacji upadającego windykatora. Co gorsza, w kupowaniu tych instrumentów brylowały fundusze z mega popularnej wówczas kategorii „pieniężne”. Na przykład Quercus TFI miał ponad 80 mln zł w portfelach swoich funduszy.
Co zrobiło to TFI (i jego główny akcjonariusz), gdy okazało się, że Getback raczej w przewidywalnej przyszłości nie spłaci swoich zobowiązań? Wykupił wszystkie te papiery do osobnego funduszu, płacąc 100% ich wartości nominalnej plus odsetki. To był ruch, który z pewnością docenili klienci Quercusa, ale branża krytykowała. Dlaczego? Bo obawiano się, że taki precedens wyśle sygnał do inwestorów indywidualnych, że mogą oczekiwać pokrywania strat przez TFI.
To, że Quercus zapakował się ponad zdrowy rozsądek w obligacje Getbacku, nie było przestępstwem, tylko błędem. Klienci mogli zajrzeć w składy portfeli i zobaczyć nadmiarowe pozycje, i zastanowić się nad podejmowanym ryzykiem. Ale widocznie nie przeszkadzało im to, bo Getback płacił absurdalnie wysokie kupony.
Od tamtego czasu raczej nikt w ślady Quercusa nie planuje iść, ale oczekiwanie, że fundusze mają zawsze zarabiać, a jak tracą, to znaczy, że coś jest z nimi nie tak, pozostaje. Ostatnie miesiące pokazały to na funduszach obligacji skarbowych, które zanotowały mocno ujemne stopy zwrotu. I od razu zaczęły pojawiać się nagłówki: „Upadł mit bezpiecznych inwestycji w obligacje…”
Tylko że bezpieczny nie oznacza – zawsze zyskujący. Owszem, średnio w tym roku fundusze polskich obligacji skarbowych są na minusie o około 10%. Ale fundusze akcji straciły prawie dwa razy więcej. Mówił to w naszym podcaście Michał Duniec, prezes firmy Analizy Online – przeciętny polski klient TFI sprzedaje fundusze, gdy notują ujemne stopy zwrotu, a kupuje, gdy pokazują dodatnie wyniki. Czyli kupuje na górce, a sprzedaje na dołku.
Straty na inwestycjach są czymś naturalnym, zaś oczekiwana stopa zwrotu jest proporcjonalna do ryzyka. To banały, o których jednak wiele osób zapomina. Jeśli więc fundusz „pieniężny” robił przez kilka lat regularnie 2-3% zysku przy stopie NBP na poziomie 1,5%, to znaczyło, że coś chyba jest nie tak z percepcją ryzyka…
Grzech czwarty – dobrą lokatę ma załatwić rząd
Inflacja wystrzeliła, NBP zaczął podnosić stopy procentowe, WIBOR podążył za decyzjami banku centralnego (a nawet zaczął je nieco wyprzedzać), a raty kredytów hipotecznych wzrosły o kilkadziesiąt procent. Oprocentowanie depozytów tkwiło jednak przez kilka miesięcy na poziomie z czasów niemal zerowych stóp.
Podniósł się lament. Banki nas okradają! Dlaczego nie płacą więcej za lokaty? Oczywiście ta sytuacja nie wynikała wcale ze złośliwości prezesów PKO czy ING. To my sami przyczyniliśmy się do tego, że banki nie kwapiły się do poprawiania oferty. W jaki sposób? Głównym powodem tego, że banki nie walczyły o pozyskiwanie pieniędzy klientów było to, że ich zwyczajnie nie potrzebowały.
Czy widząc nędzne 0,01% na lokacie, Polacy masowo zaczęli lokować środki np. w obligacje skarbowe? Popyt na obligacje nie tylko nie wzrósł, ale wręcz wyhamował. W latach 2018–2021 było tylko pięć miesięcy, w których sprzedaż obligacji detalicznych była mniejsza niż rok wcześniej. W tym roku takich miesięcy było już trzy.
Czyżbyśmy woleli siedzieć i czekać, aż bank nam sam da lepszą ofertę? A może liczyliśmy, że wymusi to rząd? Z czasem oprocentowanie lokat zaczęło rosnąć. Dlaczego? Bo zniknęła większość nadpłynności. A jak to się stało? Głównie z dwóch powodów. Po pierwsze NBP w końcu przywrócił stopę rezerwy obowiązkowej (czyli to, jaką część depozytów banki powinny mieć „odłożone”) do przedpandemicznych poziomów. A po drugie, sami wycofaliśmy kilkadziesiąt miliardów złotych z banków, gdy wybuchła wojna w Ukrainie.
Na rynku trwa nieustanne przeciąganie liny między kupującymi a sprzedającymi. Jeśli kupujący nie są aktywni, jeśli nie głosują nogami – a raczej swoimi pieniędzmi – to sprzedający nie mają powodów, by się starać.
Grzech piąty – z każdym kredytem może być jak z frankowym
Konsekwencje wygranej przez klientów batalii sądowej w sprawie kredytów frankowych są ogromne, wykraczające daleko poza kwestię tych produktów. Dla wielu – także dla mnie – są symbolem, że można utrzeć nosa wielkiej finansjerze, która od lat w mniejszych i większych sprawach bezlitośnie wykorzystuje swoją pozycję wobec klientów.
Ileż to ukrytych prowizji, ile pułapek wpisanych do umów drobnym drukiem, ile zmienianych ni z gruszki, ni z pietruszki tabel opłat, ile niepotrzebnej papierologii przy załatwianiu najbardziej błahych spraw. No i w końcu się banki doigrały. Nie pomogło państwo, nie pomogły elity, banki nie chciały nawet słyszeć o zrobieniu kroku w tył – aż pierwsze sprawy sądowe zaczęły zamykać się wyrokami korzystnymi dla frankowiczów.
Pamiętacie jeszcze apele „mędrców”, w tym kuriozalny list rektorów w obronie kredytów frankowych, pouczających sędziów, że banki są zbyt cenne dla gospodarki, żeby pociągać je do odpowiedzialności za bezprawne skubanie klientów? Obecnie chyba większość pogodziła się z tym, że kredyty frankowe są nie do obrony. Banki pozawiązywały rezerwy, a niektóre nawet wyszły z programami ugód. Lepiej późno niż wcale. Jednak mleko się rozlało.
Retoryka obrońców status quo sprowadzała się do postulatu: „podpisałeś umowę, to teraz pokornie płać kredytobiorco, a nie gadasz o jakichś prawach konsumenta. Kredyty się spłaca i kropka”. No i teraz mamy problem. Dlaczego? Bo skoro wielkie autorytety tak kategorycznie postawiły sprawę, ale ostatecznie w sprawie franków przegrały – to można teraz podważyć właściwie wszystko.
I konsekwencje tego widzimy. Raty kredytów złotowych wzrosły? Są pozwy zbiorowe o ich unieważnienie. Kancelarie, które dotąd specjalizowały się w obsłudze frankowiczów, już uruchamiają taśmy produkcyjne do kredytów złotowych. Jestem całym sercem za walką o prawa konsumentów, o prawa pracownicze, o prawa obywatelskie. Ale to, co się teraz dzieje, jest żerowaniem na pragnieniu ucieczki od odpowiedzialności.
Jeśli rzeczywiście sądy orzekłyby, że kredyty oparte o WIBOR są niezgodne z prawem – to przyklasnę odwadze prawników, którzy zdecydowali się podjąć tę sprawę. Ale obawiam się, że wygrana w sprawie franków wielu osobom przestawiła myślenie na tory poszukiwania winnych. Będzie w tym poszukiwaniu krótka przerwa – na wakacje kredytowe.
Fundusz, w który zainwestowałem, traci? Na pewno mnie oszukali. Podnieśli mi opłatę za kartę kredytową? Złodzieje! Nie doczytałem umowy, nie przeanalizowałem ryzyka, skusiłem się na ofertę bez wgłębiania się w szczegóły? Najwyżej pozwę tego, kto mi umowę podsunął.
To może doprowadzić do serii katastrof finansowych. I przyjdzie zapłacić za grzechy finansów osobistych. Bo z jednej strony zacznie się wylewanie dziecka z kąpielą – i nawet te całkiem porządne instytucje i produkty zostaną wrzucone do jednego worka z piramidami finansowymi, oszustwami i klauzulami niedozwolonymi. A z drugiej – wzrośnie przekonanie, że da się uniknąć wszelkich konsekwencji, bo przecież banki przegrały w sprawie franków, więc na pewno przegrają w każdej innej, prawda?
Grzech szósty – zysk nominalny nie realny
Wszyscy dzisiaj chcą pokonać inflację. Rentowność polskich obligacji skarbowych w funduszach inwestycyjnych sięgnęła 8%, ale wielu kręciło nosem, bo inflacja jest dużo wyższa. Lokaty też były „śmiesznie niskie” w porównaniu z dynamiką cen, ale te 5-6% obecnie zaczyna już ludzi interesować.
Co więcej, oprocentowanie 10-letnich detalicznych obligacji skarbowych przez ponad półtora roku (od maja 2020 r. do stycznia 2022 r. ) w pierwszym roku oszczędzania wynosiło 1,7%. Dopiero potem wchodziło indeksowanie inflacją. I pamiętam, że mówiono wtedy, że to nieopłacalne, bo ten słaby pierwszy rok niweluje korzyści z kolejnych wysokich lat.
No to teraz mamy oprocentowanie w pierwszym roku 6,25%. I to już wygląda nieźle prawda? Tylko że te 1,7% to było mało przy inflacji 4-5%, a teraz… teraz jest prawie 16%. Przypomnę, że w latach 2014–2016 mieliśmy w Polsce deflację. A więc realny zysk dawało trzymanie pieniędzy w skarpecie. Czy wtedy ktoś benchmarkował swoje stopy zwrotu do inflacji? Raczej nie.
Inflacja jest dominującym tematem w finansach, to prawda. Ale przy takim jej gwałtownym wzroście nie ma realnej (nomen omen) szansy na to, by ją pobić. Przynajmniej w krótkim terminie. Instrumenty, które pozwalały ją pokonać długoterminowo, są na rynku dostępne od lat – ale wszyscy sobie przypominają o ubezpieczeniu od pożaru, gdy ich dom już płonie.
Grzech siódmy – doradca jest dobry, bo nic mu się nie płaci
Nie jesteśmy skłonni płacić za usługi. Darmowe konta i bankomaty, darmowe portale informacyjne, darmowe klipy na Youtube i muzyka na Spotify. Jakoś się przekonaliśmy do opłat abonamentowych za filmy i seriale, pakietów opieki medycznej i karnetów na siłownię – jednak nadal z myślą (patrzę po sobie), że skoro już zapłaciłem, to „mam za darmo”.
Przyzwyczailiśmy się do bezpłatnych przelewów i bankomatów bez prowizji. I tego samego oczekujemy od osób i podmiotów, które będą nam świadczyć usługi finansowe. Kto nie słyszał od znajomych – „polecę ci doradcę kredytowego, on nic od ciebie nie bierze”. No ale skoro nic mu się nie płaci, to dlaczego nazywasz się jego klientem?
A nasz klient, nasz pan. Kto płaci, ten wymaga. Kto płaci doradcy kredytowemu? Bank. A skoro tak, to na czym możemy opierać przekonanie, że zostanie nam polecony produkt, który jest najkorzystniejszy dla nas? A nie – zupełnym przypadkiem – ten, który akurat daje największą prowizję doradcy?
Podobnie jest z doradcami inwestycyjnymi. Ile bylibyście gotowi zapłacić komuś, żeby dobrał za Was instrumenty do portfela? Narzekamy na wysokie opłaty w funduszach inwestycyjnych. Ale duża część trafia wcale nie do zarządzających, tylko do tych „darmowych” dystrybutorów. Jaka część? Na przykład Quercus TFI w raporcie za I kwartał 2022 r. podał, że miał łącznie 21,5 mln zł kosztów operacyjnych. Z tego na dystrybucję poszło… 11,5 mln zł, czyli ponad 50%.
Fundusze (zwłaszcza te niezależne od dużych grup finansowych) może by i były w stanie dawać niższe opłaty za zarządzanie. Ale nie miałby kto ich sprzedawać, bo dystrybutorzy nie byliby zainteresowani. A konkurencja na rynku rośnie – przy takich spadkach, jakie teraz mamy na rynku, coraz mniej jest chętnych na fundusze. Nie dałbym sobie ręki uciąć, że w takiej sytuacji doradca będzie kierował się wyłącznie interesem osoby, która do niego przychodzi…
A jednak mimo tego idea płatnego doradztwa „dla mas” wydaje się w Polsce z kosmosu. Co więcej, nawet gdyby znaleźli się chętni, żeby kogoś z licencją doradcy inwestycyjnego wynająć, to… nie bardzo mogą. Dlaczego? Bo zabrania tego prawo. Licencjonowani doradcy i maklerzy muszą działać w ramach firm inwestycyjnych. Zupełnie swobodnie mogą za to funkcjonować na rynku osoby bez licencji, byleby unikali nazwy zastrzeżonego zawodu „doradcy inwestycyjnego”.
Czy zdążymy się „nawrócić”? Czeka nas „piekło” za grzechy finansów osobistych?
Jak brać odpowiedzialność za swoje finanse w czasach, gdy odpowiedzialność jest nieopłacalna? Czy w czasach promowania nieracjonalności bycie racjonalnym jest… racjonalne?
Wychowuje się w ten sposób społeczeństwo, które nie jest przygotowane do brania własnego dobrobytu w swoje ręce. Ludzie oczekują, że na każdą trudność z pomocą przyjdzie rząd. Postawa odpowiedzialna, zapobiegawcza staje się strategią przegrywającą.
Jaką trzeba przyjąć postawę? Taką, by rano na przystanku powiedzieć sobie „spóźniłem się na autobus”, a nie „autobus mi uciekł”. To pierwsze wymaga przyznania się do własnej winy, ale sprawia, że następnym razem wyjdziemy z domu wcześniej. Jeśli trzymamy się tego drugiego, to może i znajdziemy winnych własnej niedoli, ale za grosz swojej sytuacji nie poprawimy.
Źródło zdjęcia: Edal Anton Lefterov/WikiMedia Commons