Zamieszanie wokół upadku windykacyjnej spółki Getback zakreśla coraz większe kręgi. Mówią o „aferze”, o „parasolu politycznym”, który pozwolił ukrywać straszną prawdę. Mówią o „największym przekręcie od czasów Amber Gold”. I o powołaniu komisji śledczej. Spuszczam powietrze z tego balona i sprawdzam co wiemy, a czego jeszcze nie wiemy o sprawie Getbacku. I czy to co wiemy jest straszne, czy tylko niesmaczne.
Nie jest dla Was tajemnicą, że mam (przynajmniej na razie) problem z określaniem sprawy Getback mianem „afery”. Bardzo często dziwi to moich rozmówców. Dla nich sytuacja, w której 20.000 ludzi (akcjonariusze, obligatariusze, posiadacze jednostek „wierzytelnościowych” funduszy inwestycyjnych) zostało nabitych w butelkę przy bierności nadzoru finansowego i instytucji państwowych, jest skandalem.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Rzeczywiście, po raz ostatni tak duża grupa ludzi straciła ogromne pieniądze w piramidzie finansowej Marcina P. Wtedy straty wyniosły 800 mln zł. Teraz – 2,5 mld zł. Część pieniędzy zapewne da się odzyskać, ale nie wiemy jak dużą.
Jak to w ogóle było możliwe?
„Ludzie przyszli do legalnego sprzedawcy, kupili legalny papier wartościowy, obiecywano im pewne zyski, pokazywano wykresy, mówiono o bezpieczeństwie. A teraz się okazuje, że firma leży, pieniędzy nie wypłaca, a ludzie tracą oszczędności życia. Takie rzeczy nie powinny się dziać na dobrze działającym rynku kapitałowym, kontrolowanym i nadzorowanym, gdzie ludzie powinni być porządnie obsłużeni, a nie okradani z pieniędzy” – przyznam, że to przekonujący tok myślenia.
To prawda, tak być nie powinno. Ale czy to już oznacza, że mamy do czynienia z „aferą”? A może z typowym dla rynku kapitałowego ryzykiem inwestycyjnym, chciwością sprzedawców (którzy dostawali za „upychanie” obligacji Getback prowizje wyższe, niż w przypadku innych emitentów) oraz brakiem edukacji, nieświadomością klientów?
A jeśli obie strony zostały wprowadzone w błąd przez tych, którzy ukryli prawdziwą sytuację finansową Getbacku? Kto na to pozwolił i dlaczego nie zadziałały „bezpieczniki”, które powinny odróżniać dobrze skonstruowany rynek kapitałowy od szulerni?
A może – to najdalej idąca teoria z tych, które ostatnio słyszałem – ktoś nad Getbackiem rozłożył parasol ochronny? Na przykład rządzący politycy? W zamian za pieniądze płynące do ich przyjaciół przymykali oko na „szemrany” biznes?
Nie lubię bujać w obłokach. Widzę, że zanim wszyscy za bardzo odlecą trzeba podsumować: co wiemy, a czego jeszcze nie wiemy na temat Getbacku. Moim zdaniem to, co już wiemy nie pozwala jeszcze mówić o „aferze”, ale nie wykluczam, że sprawa ta może przybrać aferalny obrót. Wydaje mi się, że jeszcze tej granicy nie przekroczyliśmy
Co wiemy o przyczynach katastrofy Getbacku?
1. Zarząd źle liczył. Nie ulega wątpliwości, że podstawową i pierwotną przyczyną masakry pieniędzy inwestorów była bardzo ryzykowna strategia Getbacku. Firma kupowała zbyt drogo duże pakiety długów i finansowała te zakupy relatywnie drogim „kredytem” w postaci obligacji. Z ostatnich dostępnych danych finansowych (za trzeci kwartał 2017 r.) wynika, że Getbackowi udawało się odzyskiwać ze spłat długów więcej pieniędzy, niż kosztowały odsetki plus pieniądze wydawane na wykup obligacji.
Co się stało? Albo się to szybko zmieniło (przy tej skali działalności wystarczyło niewielkie wahnięcie rentowności portfeli długów, by firma wpadła w korkociąg) albo dane te były fałszywe (o tym dalej). Ale jedno jest niemal pewne: to nie była piramida finansowa tylko źle (bardzo?) skalibrowany biznes.
Niezależnie od przyczyn rozwalenia modelu biznesowego spółki wiemy też, że jej były prezes szukał ratunku w Polskim Funduszu Rozwoju, w banku PKO BP, a nawet u ojca premiera Morawieckiego. Że pisał listy, że chodził, że narzekał… Cóż, gdyby mi brakowało kilkuset milionów żeby nei zbankrutować to pewnie też poszedłbym z tym problemem do PFR-u.
Inna sprawa, że szanse na pomoc były żadne, bo główny akcjonariusz Getbacku jest skłócony z polskim rządem (trwa proces arbitrażowy w Sztokholmie o miliard złotych). Dlaczego więc państwowe banki lub państwowy fundusz miałby temu biznesowi pomagać? Ten rząd nie przejmuje się nawet niepełnosprawnymi, których jest więcej, niż tych – z reguły „burżujów” – którzy umoczyli pieniądze w obligacjach Getbacku.
2. Rada nadzorcza nie nadzorowała. W spółkach publicznych na ręce zarządowi patrzy rada nadzorcza. To reprezentanci akcjonariuszy, przed którymi zarząd się musi spowiadać i tłumaczyć dlaczego robi to, co robi. W Getbacku rada nadzorcza najpewniej istniała tylko teoretycznie.
Kiedy jej przewodniczący został na chwilę pełniącym obowiązki prezesa Getbacku, to w pierwszych słowach oświadczył, że „musi się zapoznać z sytuacją spółki”! „Co on pieprzy?” – pomyślałem. „On ją powinien umieć wyrecytować obudzony o drugiej nad ranem!”
Akcjonariusze i obligatariusze mają prawo mieć pretensje do ludzi, którzy z ich pieniędzy byli opłacani po to, by zwiększyć bezpieczeństwo prowadzonego biznesu, a którzy tylko udawali, że pracują. Kto wie czy te pretensje nie przybiorą postaci roszczeń finansowych.
3. Agencje ratingowe zaspAAAły, analitycy zapomnieli okularów. Getback – tak samo, jak kiedyś Lehman Brothers – do końca cieszył się dość dobrymi ocenami wśród tych agencji ratingowych, które go oceniły (a oceniły tylko niektóre, bodaj dwie). W Eurorating Getin miał ocenę BB, a w S&P – B.
Co prawda w terminologii obu agencji są to tzw. ratingi spekulacyjne, czyli wskazujące, że to inwestycja dla spekulantów, a nie dla tych, którzy chcą spać spokojnie (spółki o tzw. ratingu inwestycyjnym – znacznie pewniejsze do inwestowania – to te, które mają AAA, AA, A lub BBB), jednak w kontekście ogromnego wzrostu zadłużenia spółki w ostatnich miesiącach można powiedzieć, że agencje ratingowe nie ostrzegły inwestorów o nadciągających kłopotach.
Długo cieszył się też dobrymi rekomendacjami wśród analityków. Nie będę się znęcał i publikował nazw biur maklerskich, które piały z zachwytu – bez trudu znajdziecie je w moich wcześniejszych tekstach, w których analizowałem (włączając sygnał ostrzegawczy) działalność Getbacku w kontekście emitowanych przez firmę obligacji i akcji.
Czytaj: Getback sprzedawał akcje. Tak je recenzowałem
Czytaj też: Czy kłopoty Getbacku uderzą w klientów funduszy inwestycyjnych?
4. Sprzedawcy (jak zwykle) sprzedawali. Sprawa Getback pokazuje w soczewce słabość dyrektywy MIFiD, która ma chronić inwestorów przed missellingiem. Przed zakupem obligacji lub akcji każdy inwestor powinien być przebadany pod kątem preferencji i ostrzeżony przed ryzykami. Niestety, można ten proces ominąć lub skrócić do chwili, której inwestor nie zauważy.
Na jesieni wejdzie w życie zaostrzona wersja dyrektywy MIFiD, ale dziś już wiemy, że przed missellingiem nic nas nie chroni. A gdy spółka płaci sprzedawcom dobre prowizje to pokusa omijania procedur jest duża. Dobra wiadomość jest taka, że per saldo obligacje Getback sprzedawało na wielką skalę tylko kilka instytucji finansowych. Kilkanaście odmówiło, bo nie chciało narażać klientów na ryzyko. Nie jest więc tak, że cały rynek finansowy „nie zadziałał”.
5. Audytor (nie) audytował. I tak mu zostało. Do dziś Getback nie opublikował raportu rocznego za 2017 r. To niestety w dużej mierze obciąża audytora, który powinien już do końca kwietnia sprawdzić cyferki, potwierdzić ich prawidłowość i wydać opinię na ich temat. Nie sprawdził, nie potwierdził i nic nie wydał. To poważny błąd. I może być kara.
Dlaczego nie zadziałały „bezpieczniki”?
Tyle wiemy. Że zarząd zawalił to jasne. Ale przykładów na przeinwestowanie i wpadnięcie w mit o nieomylności menedżmentu jest na rynku multum. Większość moich inwestycji na rynku kapitałowym uwzględnia (na poziomie limitów inwestowanych pieniędzy oraz oczekiwanego „oprocentowania”), że zarząd nie jest nieomylny i może nawalić.
Impotencja rady nadzorczej spółki i jej audytora to już grubsza sprawa. To dwa „bezpieczniki”, które mają chronić pieniądze właśnie na wypadek, gdyby zarząd za dobrze się poczuł zarządzając nie swoimi pieniędzmi. I jeśli gdzieś jest materiał na „aferę”, to właśnie tutaj. W samolocie pasażerskim ktoś po prostu wyłączył (albo zapomniał włączyć) dwa kluczowe bezpieczniki.
Może trzeba wprowadzić zmiany w procedurze sprawdzania check-listy przed startem samolotu? Gdyby członek rady nadzorczej, który przysypiał na posiedzeniach, po takiej sytuacji jak z Getbackiem miał dożywotni zakaz zasiadania w jakichkolwiek gremiach zarządzających i nadzorujących (oczywiście mając możliwość odwołania się i niezależnego „audytu” jego winy)… Kierowca, który zabije staruszkę na przejściu też może dostać zakaz prowadzenia pojazdów, więc dlaczego nie członek rady nadzorczej?
Agencje ratingowe i analitycy? To towarzystwo nigdy mi się nie podobało. Agencje ratingowe o bankructwie firm najczęściej dowiadują się z gazet, a analitycy wydający rekomendacje opierają się przeważnie na informacjach dostarczanych przez zarządy firm, które oceniają.
A poza tym często po prostu zależy im na tym, żeby spółka cieszyła się zainteresowaniem inwestorów (bo np. biuro maklerskie, dla którego pracują, sprzedaje jej akcje lub obligacje). Być może czas pomyśleć o ratingowaniu agencji ratingowych? I analizowaniu analityków? Ciekawe co na to Komisja Nadzoru Finansowego.
Ile winy sprzedawców, a ile klientów?
Sprzedawcy? Też dali ciała, ale stopień ich winy jeszcze nie jest jasny. Ci, którzy prowadzili klasyczny misselling, twierdząc że obligacje korporacyjne to zamiennik depozytu – niech będą osądzeni i skazani na ciężkie roboty, karę chłosty i płacenie odszkodowań. Ci, którzy ich zatrudniali, niech będą objęci infamią i niech współpłacą. „Nikt nigdy przez tę firmę pozbawiony pieniędzy nie będzie” – powiedziałby pewien minister.
Czytaj też: Bankowiec okłamywał klienta w sprawie wyników jego inwestycji. Szok i niedowierzanie
Czytaj też: Agent Generali wprowadził klientkę w błąd. I są na to dowody. A co firma ubezpieczeniowa na to? Osłabiające
Czytaj więcej: Szczere oświadczenie pośrednika finansowego. „Kłamałem, bo kazali”
Jednak duża część sprzedawców oferowała papiery Getbacku opierając się na dobrych raportach finansowych spółki, dobrych rekomendacjach i dość wysokich ratingach przyznanych spółce. To ktoś nad nimi – dyrekcje instytucji finansowych – powinny decydować czy papiery o takim profilu ryzyka, jak Getback powinny być w ogóle klientom oferowane. Jeśli zostały dopuszczone, a sprzedawcy je oferowali, opierając się na publicznie dostępnych danych… I jeśli nie wprowadzali klientów w błąd, wyrok powinien być łagodny.
Na końcu tego wszystkiego są inwestorzy, którzy dostali propozycję zakupu papierów dających 6% zysku w skali roku. W banku w tym czasie można było dostać 1-1,5% (więcej tylko w promocji). Na obligacjach skarbowych – 2%. Na porównywalnych pod względem ryzyka obligacjach Orlenu – 3%. Czy inwestycja, która oferuje dwa-trzy razy wyższy zysk, niż „zysk bez ryzyka” może też być „bez ryzyka”?
Czytaj też: KNF odsyła obligatariuszy Getback do prokuratora. Tylko jak udowodnić sprzedawcom wprowadzenie w błąd?
Czytaj więcej: Doradca finansowy kłamał w żywe oczy. Wpadł przez głupi błąd
Nie może. I każdy, kto inwestuje pieniądze powinien to wiedzieć, niezależnie od tego ile kitu wciska mu do głowy sprzedawca. Sam mam w swoim portfelu inwestycyjnym papiery spółek płacących po 6% w skali roku. Ale te papiery są u mnie sklasyfikowane jako papiery „dość wysokiego ryzyka”. A więc włożyłem tam tylko po kilka procent moich pieniędzy. I to tych, których ewentualna strata mnie nie „zabije”.
Każdy, kto właśnie tak postąpił, jest dziś smutny, ale spokojny. Ryzyko straty jest wliczone w inwestowanie pieniędzy. Akurat nie mam pieniędzy ulokowanych w akcjach, ani obligacjach żadnej firmy windykacyjnej, ale… mógłbym. Jeśli zarabiam 6% rocznie zamiast 1% i raz na 10-15 lat zdarzy mi się jeden default, to traktuję go tak jak koszty w prowadzeniu biznesu. Czasem kontrahent mi nie zapłaci, ale biznes wciąż jest rentowny.
Czytaj też: Kupili obligacje Getback, a teraz drżą o swoje pieniądze. Bo polski rynek obligacji to proteza
Czego wciąż nie wiemy? I czy jesteśmy wciąż bliżej prawdy?
Czego o aferze-nieaferze Getbacku wciąż nie wiemy? Przede wszystkim nie znamy „prawdziwej” sytuacji finansowej Getbacku. W interesie akcjonariuszy (w tym funduszu Abris, który jest w konflikcie z polskim rządem po wywłaszczeniu do z akcji pewnego małego banku – czytaj pod linkiem poniżej) jest narysowanie sytuacji jak najgorzej tylko się da. Wtedy obligatariusze – którzy są po drugiej stronie barykady – może łatwej zredukują długi (co pomoże uratować biznes i odbudować wartość akcji).
Czytaj też: Abris chce od Polski 2 mld zł. Szef KNF twardy jak Linda: „w imię zasad…”
Z kolei z punktu widzenia firmy audytorskiej byłoby dobrze przedstawić sytuację Getbacku… dobrze. Albo przynajmniej nie najgorzej. Bo jak wytłumaczyć, że do tej pory audytorzy nie widzieli w działalności firmy nic złego, a tu nagle się okazuje, że ma 1,2 mld zł straty netto (a takie burknięcia ostatnio wychodzą ze spółki zamiast raportu)?
Nie wiem jak to załatwić, ale uważam, że w interesie konsumentów-obligatariuszy do Getbacku powinien wejść nowy, niezależny, być może przysłany przez KNF audytor. Przetrzepać jak nikt, policzyć, sprawdzić i wydać werdykt. Czy sytuacja jest zła, czy beznadziejna? Ile kasy da się wycisnąć z drogo kupionych długów?
Bez tego posiadacze obligacji będą narażeni na manipulację przy decyzji czy zgodzić się na zaproponowany układ (zwrot 65% pieniędzy w ciągu czterech lat), targować się o lepsze warunki czy zaakcptować upadłość Getbacku?
Niezależny audyt jest też potrzebny, byśmy wszyscy poznali odpowiedź na pytanie czy Getback fałszował kwartalne sprawozdania finansowe, czy malował trawę na zielono, czy wprowadził w błąd sprzedawców i nabywców obligacji?
Gdyby się okazało, że tak – to byłaby afera na całego. Gdyby na oficjalnym rynku giełdowym, gdzie są obowiązki informacyjne, sprawozdawcze, regulator dba o sprawiedliwy i pełny dostęp inwestorów do informacji, miało miejsce fałszowanie sprawozdań – to byłaby masakra.
Najgorsza rzecz, która może spotkać inwestora na oficjalnym, regulowanym rynku giełdowym to to, że był oszukiwany. Tym właśnie rynek kapitałowy różni się od szulerni, że tu gra się czysto. A gdyby się okazało, że tak nie jest? Wtedy musiałyby polecieć głowy i to również na poziomie urzędniczym i nadzorców rynku.
Ale czy tak rzeczywiście było? Nie wiemy. Wierzę, że jednak nie jest aż tak źle. Czy wyjaśni to raport roczny Getback, gdy już zostanie opublikowany? Nie, bo nie sporządzi go niezależna firma audytorska, przysłana przez KNF.
Czytaj też: Układ z Getbackiem, czyli nie mamy pańskiego płaszcza i…
Jak żyć po Getbacku? Trzy ważne pytania
Na razie mamy na „patelni”: śpiących królewiczy z rady nadzorczej, impotentnego audytora, ślepe na jedno oko agencje ratingowe oraz analityków błądzących jak dzieci we mgle, a także chciwych sprzedawców opowiadających bajki i klientów łykających je wszystkie niczym młode pelikany. Czy to świadczy, że rynek jest źle nadzorowany, instytucje państwowe nie zadziałały właściwie i że mamy do czynienia z wielką aferą?
Czytaj też: Kto położył SK Bank? Ty też zapłacisz za bankructwo największego banku spółdzielczego w Polsce
Czytaj też: Pożyczyli od inwestorów pieniądze na sprzedaż rowerów. I… zniknęli
Czy KNF, UOKiK, ministerstwa, służby specjalne mają rolę w tym, by to wszystko lepiej działało? A może problem wziął się nie z indolencji państwa, ale z tego, że „kontrola społeczna” nie istnieje? Gdyby źli audytorzy, lewusy z rad nadzorczych, ślepi na jedno oko analitycy i agencje ratingowe byli wytykani palcami na ulicach („z tym panem nie gadaj, to dureń”), to nie byłoby ich na rynku.
Podział odpowiedzialności pomiędzy państwo, urzędników, nadzór finansowy oraz uczestników rynku chciałbym zamknąć w trzech obszarach. Każdy z nich wymaga osobnego omówienia.
1. Czy państwo i nadzór finansowy powinny zajmować się ograniczaniem ryzyka inwestycyjnego i walczyć z missellingiem lepiej, niz dziś? Do pewnego stopnia tak – m.in. posłuży temu nowa dyrektywa MIFiD II. Ale nikt nie wyręczy w tej walce nas, konsumentów – na koniec dnia to każdy inwestor powinien sam przeczytać tych kilka stroniczek w prospekcie emisyjnym, które mówią o ryzykach związanych z inwestowaniem w daną spółkę. Umieć ograniczać ryzyko i myśleć przez pryzmat portfela inwestycji, a nie zysków do wzięcia.
Czytaj też: Bankowiec pod przysięgą. „Umowy były tak skunstruowane, że klienci nie mieli szans ich zrozumieć”
Czytaj też: Jordan Belfort Wam tego nie powie. Jak walczyć ze sprzedawcami finansowego kitu?
Można sobie wyobrazić, że KNF przychodzi i zamyka inwestorom indywidualnym dostęp do obligacji korporacyjnych. Na zasadzie, że skoro w piaskownicy jest niegrzeczny chłopiec, który obsypuje innych piaskiem, to trzeba zamknąć piaskownicę. Głupie? Głupie. Ale proste. Tego się boję. Bo KNF już pokazał, że umie skasować całe hektary możliwości – na przykładzie social lending.
Czytaj też: Koniec nowej formy lokowania pieniędzy w Polsce. KNF to wymusił
2. Czy państwo powinno zajmować się poprawianiem jakości nadzoru akcjonariuszy nad poszczególnymi spółkami? Podwyższać wymogi dla członków rad spółek, w które inwestują zwykli konsumenci? Wydawać licencje i zgody (tak jak na bycie prezesem banku?). Nie jestem pewny. Natomiast ludzie, którzy byli w radach nadzorczych spółek, które przepaliły pieniądze inwestorów – powinni być objęci infamią.
3. Czy państwo powinno patrzeć jak działają „bezpieczniki”, czyli np. niezależny audyt i wiarygodny rating? Tak, powinno. Audytor, który nie wychwyci w porę kantów rachunkowych i przynajmniej o nich nie ostrzeże powinien podlagać karom. Inna sprawa, że porządny audyt w formie ostrego „trzepania” papierów odbywa się raz w roku, a w tym czasie „zdolny” zarząd potrafi położyć najlepszą nawet spółkę.
Czy można proponowaną powyżej zasadą objąć agencje ratingowe? Kuszącym pomysłem byłoby zbudowanie jakiejś „oficjalnej”, narodowej, nieprzekupnej. Ale czy na koniec dnia okaże się bardziej czujna? I czy ostrzeże inwestorów przed ryzykiem inwestowania np. w obligacje emitowane przez państwowe kopalnie? Hmmm…
Od tego jak brzmią Wasze odpowiedzi na te pytania zależy też odpowiedź na duże pytanie: czy mamy do czynienie z „aferą” Getback czy tylko ze „sprawą”. Narzuca mi się bardzo daleko idoące porównanie z pytaniem o inną katastrofę, nieskończenie bardziej znaczącą w historii Polski, bolesną i dramatyczną. Czy to był zamach czy „tylko” wypadek?