Uwielbiam skruszonych bankowców. Takich, którzy już nie są na liście płac w banku, więc mogą mówić jak się ich szkoliło i jakie produkty finansowe oferowali (by nie powiedzieć „wciskali”) klientom. W słuchaniu ich spowiedzi nie chodzi mi nawet o kolejne źródło potwierdzenia, że polska branża finansowa była jeszcze do niedawna jednym wielkim szambem – od 2009 r., odkąd prowadzę blog „Subiektywnie o finansach”, jest to dla mnie oczywiste.
Chciałbym natomiast, żeby współtwórcy tego szamba – zapewniam, że nie jest problemem ustalić kto i kiedy podejmował określone decyzje – odpowiedzieli za swoje uczynki prywatnymi pieniędzmi. A banki, które wprowadzały klientów w błąd na skalę przemysłową, by miały obowiązek współuczestniczenia w stratach, które z powodu ich działania ponieśli klienci.
- Bezpieczna szkoła i bezpieczne dziecko w sieci, czyli czego nie robić, by nie „sprzedawać” swoich dzieci w internecie? [POWERED BY BNP PARIBAS]
- Wybory w USA: branża krypto wstrzymała oddech. W świecie finansów to ona ma najwięcej do ugrania. Po wyborach nowe otwarcie? [POWERED BY QUARK]
- Pieniądze w rodzinie, jak o nich rozmawiać, żeby nie było niemiło? Natalia Tur i Maciej Samcik [POWERED BY BNP PARIBAS / MISJA OSZCZĘDZANIE]
Gdy prawnik namówi doradcę, żeby napisał oświadczenie… robi się gorąco
Jakiś czas temu opisywałem przypadek skruszonego pracownika firmy oferującej polisy inwestycyjne. Facet, poproszony o chwilę szczerości przez prawnika reprezentującego oszukanego klienta, dał się przekonać do napisania oświadczenia. Przyznał w nim, że sam nie wiedział co sprzedawał. I że klient tym bardziej nie mógł wiedzieć co kupuje. Oświadczenie posłużyło potem w sądzie jako argument do odkręcenia umowy i zrekompensowania klientowi wszelkich strat
Czytaj też: Szczere oświadczenie pośrednika finansowego. „Ściemniałem i kłamałem, bo mi kazali i mnie przeszkolili”
Prawnik, który zastosował tak niestandardowe – choć skuteczne i zgodne z prawem – metody zdobywania dowodów rzeczowych, nota bene miał też sporo sukcesów w robocie „wywiadowczej”. W jednym z takich śledztw doradca-manipulant wpadł przez tak głupi błąd, że aż głowa boli.
Czytaj też: Doradca finansowy kłamał, że polisa inwestycyjna to lokata. Wpadł, bo popełnił głupi błąd
Szczyt bezczelności, czyli rozmowa o kredycie
A drogie kredyty? Nie tak dawno pewien bankowiec napisał do mnie list, w którym wyznał, że czuje się podle i że po tym co robił ma kłopoty, by patrzeć w lustro. Ale jeszcze większe kłopoty ma ze zrozumieniem jak to jest, że ludzie się na to wszystko nabierają. Przeczytajcie, może spojrzycie na tych gagatków w bankowych punktach sprzedaży „przez zupełnie inną optykę” ;-).
Czytaj też: Po drugiej stronie biurka, czyli spowiedź bankstera
„Szczyt bezczelności nastąpił, gdy rozmowy z klientami prowadziliśmy pod nadzorem „pomysłowych” przełożonych. Któregoś dnia namawiam klienta do aktywowania niechcianej karty: – Wystarczy, że pan pójdzie do sklepu i kupi zwykły soczek za złotówkę nową kartą… – Ale ja nie chcę tej karty. Są za to jakieś opłaty? – Tak, kilkadziesiąt złotych. – A to proszę mi to zlikwidować. W tym momencie, szef szepcze do mnie: „to powiedz mu, że opłatę i tak już naliczyliśmy”. Tego było za wiele. Mam bezczelnie kłamać i wyłudzać pieniądze. A jak potem będzie burza, że bank oszukuje klientów, to kto mu to powiedział? Ja! Przecież szef szanowanej instytucji na pewno by nam nie kazał mówić takich rzeczy. Rozmowę z klientem i karierę w bankowości zakończyłem tak samo szybko…”.
– to fragment z jeszcze innej spowiedzi, którą cytowałem na samcik.blox.pl. Wiadomo, że prezes banku nie popiera takich praktyk, ani w ogóle nikt z najwyższej kadry menedżerskiej. Oni tylko zbudowali taki system wynagrodzeń w swojej firmie, który do tego zachęca. A że słabi, chciwi ludzie na pierwszej linii oddziałowej walki o dobre relacje z klientami, nie dorośli jeszcze do nowoczesnej bankowości, to przecież wcale nie wina prezesów. Ani troszkę :-).
Cała historia jest tutaj: „Podłe czasy, czyli spowiedź byłego bankowca”
Przeczytaj też: Spowiedź lichwiarza, czyli jak uczciwie żyć ze sprzedawania drogich pożyczek
Z kredytami frankowymi było w niektórych bankach tak samo. W niektórych instytucjach finansowych system prowizyjny i plany sprzedażowe były tak zbudowane, by za wszelką cenę wciskać klientom takie właśnie kredyty, a nie złotowe. Nie uświadamiano klientom ryzyka, nie dawano równych szans na zrozumienie istoty jednego i drugiego rodzaju kredytu.
Zakładam, że nawet gdyby bankowcy byli uczciwi, to 90% klientów i tak wybierałaby kredyty frankowe, bo jeśli różnica w wysokości raty sięga połowy, a w telewizji wszyscy mówią, że za chwilę ryzyko kursowe prawie zniknie, bo wejdziemy do strefy euro… Nie w tym rzecz jednak co wybrałby klient. Rzecz w tym jak kredyty frankowe były oferowane.
Czytaj też: Getin, ubezpieczenie inwestycyjne i kwartalne zyski. Mówi Wam to coś? Tak, oni znów grasują
Uważam, że wszystkie banki, którym udowodniono by nieetyczne działania oraz praktyki wprowadzające klientów w błąd, powinny pokryć znacznie większą część kosztów wynikających ze zmian kursowych. Generalnie uważam, że klienci swój rozum powinni mieć i przynajmniej część konsekwencji własnych decyzji powinni ponieść. Ale jeśli nie mieli szans na podjęcie właściwej decyzji, bo byli przez bankowców oszukiwani, to ich odpowiedzialność powinna być znacznie mniejsza.
Tak sprzedawali kredyty frankowe: „nie wchodzić w szczegóły, komunikować korzyści”
Mam dla Was kilka cytatów z zeznań pracownika jednego z „frankowych” banków. Zeznania są składane pod przysięgą i z otwartą przyłbicą (czyli pod nazwiskiem), więc trzeba zakładać, że są zgodne z prawdą. Dowodzą one głębokiej demoralizacji menedżmentu i pracowników tego banku. Posłuchajcie:
„Zarówno wynagrodzenie banku, jak i moje, było dużo wyższe w przypadku przekonania klienta do zawarcia umowy kredytu indeksowanego. Bank zarabiał przy takim kredycie na spreadzie walutowym. Stosowaliśmy standardowe argumenty sugerujące klientowi, aby wybrał taki kredyt: że to jest dla niego tańsze, że rata jest niższa niż w złotówkach… Istniał cały arsenał argumentów, które miały sugerować, że rozwiązanie w postaci kredytu indeksowanego jest lepsze”
– zeznaje pracownik. A jak opowiadało się klientom o ryzyku kursowym? Wiadomo, że powiedzieć trzeba było, ale zawsze można powiedzieć półgłębkiem.
„Zasadniczo staraliśmy się nie wchodzić w szczegóły, aby klient nie zadawał trudnych pytań. Komunikowaliśmy mu, że taki kredyt oznacza ryzyko, ale nie analizowaliśmy z klientem jakie to ryzyko. Podawaliśmy po prostu informację, że w takim kredycie występuje zmienność kursu walutowego”
Sprzedawali kredyty w taki sposób, by ograniczyć klientowi możliwość wyboru. Uważam, że w przypadku każdego kredytu frankowego udzielonego przez ten bank – nie tylko tego, który jest przedmiotem tego postępowania sądowego – niniejsze zeznania powinny wpływać na podział kosztów wynikających z „frankowości” kredytów.
Organy państwa powinny to wyegzekwować. Inna sprawa to odpowiedzialność osób, które ten system zbudowały. W państwie, które nie działa teoretycznie, dałoby się kilka osób osądzić i wsadzić za kraty. Trzeba tylko ustalić jakie procedury i przez kogo ustalone były podstawą takiego, a nie innego zachowania sprzedawców. I kto był odpowiedzialny za kontrolowanie ich pracy.
Jeszcze raz „wrobić” tego samego klienta
Kiedy zacząl się kryzys finansowy kondycja tego banku była mocno zagrożona, więc zarząd wdrożył pomysł, by z klientami, którzy mieli kredyty walutowe bądź indeksowane, spisywać aneksy, które miały dawać klientowi poczucie bezpieczeństwa. Kosztowały go one dodatkową prowizję, która dawała bankowi natychmiastowy zastrzyk finansowy.
„Aneksy nie oferowały klientowi zbyt dużo korzyści, ale horrendalnie dużo kosztów. Aneksy oferowaliśmy strasząc klientów, że jest kryzys i że może być jeszcze gorzej. Każdy kolejny aneks niwelował klientowi korzyści, które dostawał z tytułu wcześniejszego aneksu. Większość klientów nie potrafiła tego policzyć, więc nie wiedzieli jakie osiągną korzyści i ile ich to kosztuje. Po dwóch latach trwania aneksu saldo zadłużenia klienta rosło o kilka procent”
– zeznaje pracownik banku. W większości z owych aneksów chodziło o to, że bank proponował tymczasowe obniżenie rat. Np. o połowę na rok-dwa lata. Miało to pomóc klientom wyjść z ewentualnych problemów w terminowym regulowaniu rat (wskutek drożejącego franka). Nie zapłacone części rat były dopisywane do kapitału. Bank pobierał za spisanie aneksu wysoką, kilkuprocentową prowizję liczoną od całego salda kredytu.
„Moją rolą było za wszelką cenę sfinalizować aneks, dlatego podejmowałem wszystkie działania i stosowałem wszelkie znane mi sztuczki psychologiczne oraz manipulacje, by to zrealizować. Oceniam, że klienci nie mieli świadomości co podpisują. Aneksy były tak skonstruowane, że 99% doradców w banku nie była w stanie tego zrozumieć, a tym bardziej klient”
– mówi doradca. Bank działał niemal jak zorganizowana grupa przestępcza. Uważam, że zarówno obecne jego władze, jak i organy państwa, powinny podjąć starania o pociągnięcie do odpowiedzialności osób, które zaprojektowały i nadzorowały metody sprzedawania klientom kredytów rodem z filmów o mafii.
Całość zeznań pracownika banku znajdziecie pod tym linkiem