Zielona energia to przyszłość. I warto ją wspierać. Ale jest pewien problem. Właściciele fotowoltaiki korzystają z sieci energetycznej, lecz nie „składkują” na nią tyle pieniędzy, co zwykli odbiorcy prądu. Czy tak powinno być? W USA powstał pomysł, by z tego tytułu… opodatkować prosumentów kwotą 25 dolarów miesięcznie. I żeby te pieniądze szły na utrzymanie sieci energetycznej. Czy tym tropem powinna iść Polska?
Polska w 2020 r. była na czwartym miejscu w Europie pod względem przyrostu nowych mocy w fotowoltaice. Ustępujemy pod tym względem tylko Niemcom, Hiszpanom i Holendrom. Trwa fotowoltaiczny boom nakręcany rządowymi dotacjami i systemami wsparcia (choć rząd chce schłodzić rynek). Z wynikiem pół miliona instalacji wyprzedzamy harmonogram o kilka lat. Korzyści? W skali mikro są oczywiste: prosumentom spadają rachunki za prąd, nawet do kilkunastu złotych miesięcznie. W skali makro rośnie udział energii odnawialnej w sieci, więc jesteśmy trochę bardziej „zielonym” krajem.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Ale jest też druga strona medalu: tak szybki rozwój rozproszonych źródeł energii ze Słońca wpływa na działanie sieci energetycznych (są inaczej obciążane). A po drugie: przez zmniejszone zużycie prądu prosumenci przestają dokładać się do budżetu na inwestycje i remonty w unowocześnienie sieci energetycznej, z której też przecież korzystają. Czy tak ma wyglądać sprawiedliwa transformacja energetyczna? A może problem jest wydumany i warto tę cenę zapłacić?
Czytaj też: Fotowoltaika na balkonie, na wspólnym dachu i na parkingu. Czy to się może opłacać? Ile to kosztuje?
Ile płacimy na utrzymanie sieci energetycznej?
Produkcja i dostarczanie prądu to działalność o podstawowym znaczeniu dla państwa – z prądu korzysta każdy bez wyjątku. Więc państwo zawarło z obywatelami umowę społeczną w sprawie pobierania w rachunkach za prąd specjalnej opłaty na utrzymanie sieci energetycznej (gdyby jej nie było, i tak płacilibyśmy za to, jak w przypadku abonamentu na TVP).
Na ten wydatek składamy się wszyscy w rachunkach za prąd. Część rachunku to kwota za zużycie energii (tzw. czynnej), czyli tak jak za paliwo na stacji benzynowej. Ale druga część to opłaty dystrybucyjne, które są przeznaczone na utrzymanie infrastruktury.
Do kogo trafiają te pieniądze i na co są przeznaczane? Konkretnie: na wybudowanie nowych instalacji, które dostosowują napięcie do takiego, które może być wykorzystywane w naszych domach, na wymienianie zużytych przewodów, na budowanie sieci energetycznej tam, gdzie powstają nowe osiedla, na wynagrodzenia dla monterów, którzy ruszą z pomocą, gdy burza uszkodzi słup energetyczny.
Opłaty różnią się w zależności od firmy dystrybucyjnej oraz taryfy (inne są stawki dla konsumentów, inne dla firm). Przykładowe opłaty na utrzymanie sieci energetycznej (taryfa G11 Innogy Stoen Operator) wynoszą:
– opłata sieciowa zmienna – płacona za każdą zużytą kilowatogodzinę. Pieniądze są przeznaczone na budowę i remonty sieci wysokiego i średniego napięcia – 0,1710 zł za kWh.
– opłata sieciowa stała – pieniądze z niej idą na utrzymanie sieci energetycznej i urządzeń elektrycznych należących do dystrybutora. Stawka jest ryczałtowa, płatna co miesiąc i uzależniona od mocy naszej instalacji elektrycznej. Instalacja 1-fazowa kosztuje 6,62 zł. Instalacja 3-fazowa – 13,16 zł.
– opłata jakościowa – ustalana przez Polskie Sieci Elektroenergetyczne. Pieniądze są przeznaczone na inwestycje w utrzymanie standardów i parametrów energii – 0,0125 zł za kWh. Akurat ta stawka jest taka sama dla wszystkich.
Więcej o tym, jak czytać rachunki za prąd w tym artykule. W skali roku w przypadku przeciętnego gospodarstwa uzbiera się kilkaset złotych.
W USA chcieli wprowadzić podatek prosumencki. Czy to inspiracja dla Polski?
Jeśli ktoś korzysta z fotowoltaiki, to już na starcie zmniejsza sobie zużycie prądu z sieci o jakieś 30%, więc o tyle mniej dokłada się do utrzymania systemu. Ten, kto nie ma fotowoltaiki, może tylko patrzeć z zazdrością na niższe rachunki sąsiada. Dzięki systemowi opustów prosument może zredukować opłaty prawie do zera – jak się dobrze postarać, to zostają tylko opłaty ryczałtowe.
To oznacza, że większości opłat na utrzymanie infrastruktury prosumenci nie płacą (albo płacą mało), a przecież zarówno pobierają energię za pośrednictwem tej sieci, jak i ją oddają po „wspólnych drutach”. W związku z tym w stanie Kansas lokalna firma dystrybucyjna Evergy doszła do wniosku, że prosumenci powinni zacząć dopłacać do utrzymania sieci ryczałtową kwotę 25 dolarów miesięcznie. Kansas to stan prowincjonalny, w dodatku słabo zaludniony – zaledwie 3 mln mieszkańców, z czego fotowoltaikę ma 12 000 domów. Tak jak w Polsce korzystają z opustów cenowych, czyli net meeteringu.
Ale pomysł wywołał sporą awanturą – firma ogłosiła, że jeśli nie będzie mogła obciążyć opłatami tylko prosumentów, zafunduje podwyżki rachunków za energię wszystkim odbiorcom. Początkowo nawet dostała na to zgodę władz stanowych. Sprawa otarła się o kilka instancji sądowych, ale w końcu podatek prosmencki został zablokowany, o czym ostatecznie zdecydował regulator. Teraz trwa batalia o zwrot opłat, które już Evergy pobrała (więcej szczegółów w artykule Guardiana).
Z fotowoltaiką jak z alkoholem. W nadmiarze szkodzi
Publicyści Guardiana stawiają pytanie, co dalej. Z powodu nowych źródeł prądu firmy energetyczne w USA, ale też na całym świecie, tracą klientów i przychody. Ale nie są przeciw zielonej energii (którą sami produkują). Postulują tylko, żeby wspieranie fotowoltaiki nie skończyło się tym, że w którymś momencie zabraknie pieniędzy na utrzymanie sieci.
A może kiedyś nie będą potrzebni już duzi dystrybutorzy prądu, bo każdy konsument będzie miał swoją minielektrownię z magazynem energii? Cytowany w artykule Rick Gillam z organizacji „Vote Solar” mówi, że animozje między prosumentami a firmami energetycznymi to chleb powszedni, bo ich interesy są sprzeczne – jedni chcą mieć własny prąd, drudzy chcą im ten prąd sprzedawać.
Jak ta sytuacja wygląda w Polsce? Oto nieoficjalna opinia jednej z dużych organizacji związanych z produkcją i dystrybucją prądu:
„Po sierpniu 2015 r., gdy Polska – z powodu awarii elektrowni i suszy – wpadła prawie w blackout, jednym z postulatów na przyszłość był rozwój fotowoltaiki jako polisy bezpieczeństwa na takie sytuacje. Ale mówiło się wtedy o 2 GW fotowoltaiki, a dziś jest już prawie 5 GW. Zaczynają się wiec problemy z bilansowaniem tej energii – duża, rozproszona między setki tysięcy wytwórców produkcja powoduje problemy i skoki napięcia. Firmy dystrybucyjne muszą szybciej i większym kosztem inwestować w sieć. A tymczasem prosumenci nie ponoszą z tego tytułu żadnych dodatkowych kosztów.”
A co mówią instalatorzy fotowoltaiki? Z jednej strony zarabiają na montażu fotowoltaiki. Z drugiej widzą, co się dzieje „w terenie”.
„Obserwujemy obecnie zjawisko potężnych skoków napięć w sieci w tych rejonach Polski, gdzie jest duże zagęszczenie chłodni i wielkoskalowych klimatyzatorów. Powoduje ono, że elementy instalacji fotowoltaicznej – inwertery – ze względów bezpieczeństwa odłączają minielektrownie od sieci. Z informacji naszych instalatorów wynika, że często może minąć kilka dni, zanim właściciel instalacji zorientuje się, że ona nie działa. W takich sytuacjach nowoczesne modele powinny uruchomić się ponownie same, ale słabsze jakościowo inwertery wymagają ręcznego resetu. Panaceum na takie sytuacje to przede wszystkim zadbanie o to, by nie przewymiarować instalacji, oraz by świadome korzystać z wytworzonej zielonej energii w miejscu powstania. Warto również zainteresować się jej magazynowaniem – małe magazyny energii są już dostępne dla indywidualnego odbiorcy”
– mówi nam Michał Skorupa, prezes firmy Foton-Technik – firmy, która jest w grupie E.ON, jednej z największych firm energetycznych w Europie, właściciela innogy.
„Kacza krzywa” boli energetyków, a cieszy prosumentów. Kto zapłaci za utrzymanie sieci energetycznej?
A co na ten temat mówi operator sieci? Ale nie ten „komercyjny”, czyli dystrybutor prądu, ale państwowy, odpowiadający za bezpieczeństwo energetyczne kraju, czyli Polskie Sieci Elektroenergetyczne? Wywód jest długi, ale warto go przytoczyć w całości, bo jest bardzo ciekawy i ociekający konkretami.
„Według danych, które otrzymujemy od operatorów systemów dystrybucyjnych, 1 maja 2020 r. w Polsce moc zainstalowana w fotowoltaice wynosiła ok. 1,8 GW. Rok później było to już ok. 4,7 GW. Tak duża moc w źródle, które pracuje tylko w określonych godzinach, stanowi wyzwanie dla operatora. Zaczyna być widoczne zjawisko tzw. kaczej krzywej (ang. duck curve). Nazwa pochodzi od wyglądu wykresu zależności generacji z PV i zapotrzebowania. W systemach z wysokim udziałem fotowoltaiki przybiera ona kształt przypominający kaczkę – wraz z zapadnięciem zmroku produkcja energii gwałtownie spada, a zapotrzebowanie rośnie. By zaspokoić to zapotrzebowanie konieczne jest zwiększenie pracy bloków konwencjonalnych, a wiele z nich nie jest przystosowanych do nagłej zmiany obciążenia.
Z kolei w przypadku wysokiej produkcji prądu z fotowoltaiki oraz niskiego zapotrzebowania mogą pojawiać się lokalne problemy w sieci dystrybucyjnej, np. wzrost napięć powyżej wielkości dopuszczalnych na niektórych promieniach w sieci niskiego i średniego napięcia (blisko 80% instalacji PV w Polsce jest przyłączonych do sieci niskiego napięcia).
Praca instalacji PV jest dobrze skorelowana z rannym szczytem zapotrzebowania. Jej korzystny wpływ na system jest obserwowany zwłaszcza latem, gdy generacja prądu z fotowoltaiki jest w stanie zrównoważyć dodatkowe zapotrzebowanie wynikające z pracy klimatyzacji.
Jednak duży udział fotowoltaiki powoduje, że konieczne jest utrzymanie odpowiedniej rezerwy w źródłach sterowalnych, które pozwolą na bilansowanie systemu niezależnie od warunków pogodowych, zwłaszcza gdy generacja prądu z fotowoltaiki i innych OZE będzie zbyt niska. Drugą stroną medalu jest nadmierna generacja w okresach niskiego zapotrzebowania – konieczne są rozwiązania prawne pozwalające na redukcję generacji w takich sytuacjach. W przyszłości rozwój technologiczny, w tym zwłaszcza pojawienie się magazynów energii, może pozwolić na pełniejsze wykorzystanie OZE.”
Czyli nazywając rzeczy po imieniu, prosument działa jak minielektrownia – produkuje energię, która trafia do sieci i „płynie” dalej do odbiorców, ale tym samym ów prosument przestaje łożyć na utrzymanie sieci. Można napisać, że jedzie na gapę, a ten sam koszt utrzymania infrastruktury spada na resztę konsumentów prądu, którzy muszą uzupełnić braki.
Jeśli skala tego zjawiska jest mała (tzn. nie ma dużej liczby prosumentów), to państwa godzą się ponosić ten koszt w imię trwania zielonej transformacji. Ale jeżeli rozwój fotowoltaiki wymyka się spod kontroli – tak jak w Polsce – to może być kłopot. W Polsce jest 15 mln odbiorców prądu, z czego prosumentów „tylko” 500 000. Czy dojdziemy do zapowiadanego przez rząd miliona? A może lepiej będzie inwestować w tańsze w przeliczeniu na jednostkę energii wielkie farmy słoneczne? A co z tym, którzy nie mogą mieć fotowoltaiki, bo mieszkają w bloku?
To pytania, na które ten i następne rządy będą musiały znaleźć odpowiedź. Zielona rewolucja dzieje się na naszych oczach i trudno przewidzieć, w którą stronę skręci – być może rzeczywiście ofiarą zostanie „wielka energetyka” i trafi na szafot.
źródło zdjęcia: PixaBay