Czy Polska powinna wejść do strefy euro? Prezes Jarosław Kaczyński straszy wzrostem cen i obiecuje, że jego partia Polski do klubu euro wprowadzać nie zamierza. Czy ma rację? Oceńmy jego argumenty na chłodno, bez emocji. I poszukajmy kontrargumentów „na drugą nóżkę”. Kto ma mocniejsze karty w ręce: przeciwnicy czy zwolennicy wejścia Polski do strefy euro?
Gdyby nie chodziło o rzecz tak ważną, jak wybory, to powiedziałbym, że prezes partii rządzącej Jarosław Kaczyński wrzucił granat do szamba swoją wypowiedzią dotyczącą (nie)wprowadzenia waluty euro w Polsce. Choć w zasadzie trudno mówić o niespodziance: stosunek Prawa i Sprawiedliwości do euro jest znany, a najnowsze wypowiedzi prezesa tej partii nic nowego nie ujawniają.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
„Czy euro dobrze służy różnym europejskim państwom? Owszem służy, ale Niemcom, Holandii, Belgii. Inni, nawet tak silne państwa jak Francja, na euro tracą, a inne wręcz upadają. Czy zyskałyby na tym polskie gospodarstwa domowe i kieszenie Polaków? Niezależnie od tego, jaki będzie mechanizm przyjęcia euro, w ten czy inny sposób na tym stracimy. Czy euro jest nam potrzebne? Czy przyśpieszy nasz rozwój? Wyrówna nasz poziom zamożności z krajami zachodnimi? Nie. Mówimy „nie” dla euro, mówimy „nie” europejskim cenom. Mówimy: europejskie płace, a nie europejskie ceny”
– powiedział Jarosław Kaczyński na kolejnej konwencji wyborczej. I trudno się oprzeć wrażeniu, że w ten sposób chce wywabić opozycyjnego niedźwiedzia z jaskini. Jak wiadomo, wśród opozycyjnych polityków jest sporo zwolenników wejścia Polski do strefy euro. Jednocześnie wiadomo, że większość Polaków boi się wzrostu cen związanego ze zmianą waluty.
Mówi o tym choćby ostatni sondaż dla „SuperExpressu”, z którego wynika, że tylko co trzeci Polak popiera wejście do strefy euro. Nie ma więc nic lepszego z punktu widzenia partii rządzącej, niż sprowokowanie polityków liberalnych, by zaczęli publicznie bronić pomysłu euro w Polsce i „postraszyli” tym scenariuszem tę większość opinii publicznej, która euro się boi.
Argumenty przeciwko euro nie skupiają się tylko na wzroście cen: prof. Eryk Łon – członek Rady Polityki Pieniężnej z rekomendacji PiS – niedawno stwierdził, że złotówka mogłaby zostać wspólną walutą Europy. A w ostatnich dniach doszedł do wniosku w jednym z felietonów, że przyjęcie euro w Polsce byłoby… wypełnieniem strasznej przepowiednii siostry Łucji. Lepiej nie wiedzieć co tam siostra łucja mówiła o euro, ale na pewno nic dobrego. Przepowiednie Nostradamusa to przy tym pikuś.
No, ale koniec żartów. Problem jest poważny – zmiana waluty na europejską to jeden z poważniejszych wyborów, przed którymi może stanąć Polska – więc spróbujmy zmierzyć się z argumentami obu stron. Kto ma rację w sporze o wprowadzenie waluty euro w Polsce? Najpierw argumenty przeciwko euro.
Po pierwsze: natychmiastowy wzrost cen i wolniejszy wzrost zarobków
Mogłoby się to rzeczywiście zdarzyć z trzech powodów: a) zaokrąglanie przez handlowców cen w górę (np. do pełnego euro), b) szybsze, bo pozbawione przeszkód dostosowanie cen do zachodnioeuropejskich (przy braku tak szybkiego dostosowania pensji), c) wzrost zainteresowania konsumentów z innych krajów euro „nowym” krajem (czyli wzrost popytu i cen np. na nieruchomości, ziemię).
Czy to racjonalne argumenty? Częściowo na pewno tak. Opowieści o wzroście cen we Włoszech poprzez ich zaokrąglanie w górę są już legendarne, choć chyba częściowo nieprawdziwe. Wzrosła tam o 70% cena kawy cappucino (czyli narodowego napoju Włochów), ale patrząc po całości gospodarki – ceny „zaokrągliły” się tylko o 2%. Na Litwie, która weszła do strefy euro na początku 2015 r., tamtejszy GUS wyliczył wzrost cen niektórych towarów spożywczych na 40%, ale w tym przypadku to też były przypadki jednostkowe.
Czytaj też: Litwini skarżą się na wzrost cen po wejściu do strefy euro
Czytaj na drugą nóżkę: Prof. Marian Noga uważa, że opowieści o wzroście cen po wejściu do strefy euro to wierutna ściema. I pokazuje liczby
Poza tym, do jasnej cholery, teraz też większość rzeczy, które mamy w domach, jest produkowana za granicą i sprowadzana do Polski za euro lub dolary. Ceny samochodów, telewizorów, smartfonów są przeliczane z euro. Dlaczego po tym jak my wejdziemy do strefy euro ceny miałyby jakoś drastycznie się zmienić? Może się coś-tam wyrówna, coś zaokrągli, ale z drugiej strony spadną koszty transakcyjne (o nich dalej).
Ale tak – wzrost cen, mniejszy lub większy, to dość prawdopodobny efekt krótkoterminowy, który trzeba by brać pod uwagę, pokazując Narodowi także inne, równoważące bilans. Jest oczywiste, że wejście Polski do strefy euro spowoduje zacieśnienie współpracy z potęgami gospodarczymi, przepływ pieniędzy, innowacji, co z czasem przyniesie wzrost płac. Tyle, że nie stanie się to od razu, zaś ceny mogą pójść w górę już w pierwszych tygodniach po przeprowadzeniu „operacji strefa euro”.
Po drugie: brak instrumentów ratunkowych w przypadku kryzysu
To też argument, któremu nie można odmówić mocy. To właśnie dzięki manewrowaniu stopami procentowymi – i pośrednio kursem złotego – Polska przeszła bez skurczenia się gospodarki przez kryzys 2007-2009 r. Gdy gospodarka słabnie, możemy obniżyć stopy procentowe (dzięki czemu potanieje kredyt) i obniżyć kurs własnej waluty (dzięki temu nasze towary za granicą będą relatywnie tańsze).
Będąc w strefie euro zrzeklibyśmy się tego asa w rękawie i zostałyby nam tylko manewry podatkowe (też ograniczone zgodami Komisji Europejskiej). NBP stałby się zaledwie przybudówką Europejskiego Banku Centralnego (choć miałby wpływ na jego decyzje). A w Polsce obowiązywałyby takie same stopy procentowe, jak w całej strefie euro. Gdyby nasza gospodarka radziła sobie gorzej, niż np. niemiecka, nie moglibyśmy zareagować obniżając stopy.
—————————————————
Czytaj też raport specjalny o strajku nauczycieli:
>>> Ile rocznie wydajemy na korepetycje? I dlaczego nauczyciele muszą ich udzielać?
—————————————————
Po trzecie: za mała siła naszej gospodarki, żeby skorzystać na euro
Kraje rywalizują między sobą na wielu poziomach – np. kosztami siły roboczej, innowacyjnością produkowanych towarów i usług, cenami produkowanych dóbr… Wchodząc do strefy euro de facto zapisujemy się do bezpośredniej (bez żadnych dopalaczy) rywalizacji z krajami, które technologicznie i organizacyjnie wyprzedzają nas o dziesięciolecia. Dzisiaj możemy sprzedawać nasze towary w Niemczech, czy Francji, bo są tak samo dobre, a tańsze. Gdy wejdziemy do strefy euro – będziemy w tym samym ringu, co potęgi.
Eksperci niemieckiego think tanku Centrum Polityki Europejskiej (CEP) w lutym pokazali symulację jak wyglądałby wzrost PKB krajów strefy euro, gdyby nie przyjęły one wspólnej waluty. Symulacja dotyczyła 8 z 19 krajów. Autorom wyszło, że od 1999 r. w Niemczech euro przyczyniło się do wzrostu dobrobytu o 1,9 biliona euro. Niemcy uchodziły w oczach wielu inwestorów za „bezpieczną przystań” dla ich pieniędzy.
Inne państwa obniżyły poziom dobrobytu obywateli po wejściu do euro. W przypadku Włoch autorzy raportu mówią o stracie 4,3 biliona euro. Francja miała stracić 3,6 biliona. Holandia, Hiszpania, Belgia, Portugalia wyszły mniej więcej na zero – zyskały lub straciły od kilkudziesięciu do kilkuset miliardów euro. Choć jeśli rozłożyć to na długie lata – robią się z tego drobne kwoty. A poza tym te kraje są w delikatnie innej, niż my, sytuacji geopolitycznej. Nie leżą na skraju rosyjskiej strefy wpływów.
Czytaj więcej o tym raporcie: Kto skorzystał, a kto stracił na wejściu do strefy euro. Są nowe obliczenia!
Ale, wracając do głównego nurtu, mamy trzy realne, poważne argumenty przeciwko wejściu do strefy euro i trzeba je brać pod uwagę, policzyć, przeanalizować. Ale są i korzyści z przyjęcia euro, które – być może – przeważałyby nad tymi dwoma czynnikami, gdyby wszystko dokładnie policzyć. Jakie to czynniki?
Po czwarte: przyciągniecie światowych inwestycji i innowacji
Im więcej będzie w Polsce nowoczesnych fabryk, inwestycji największych światowych koncernów, tym będziemy bogatsi i nowocześniejsi – mam nadzieję, że tego nikt nie kwestionuje. Im więcej nowych technologii będzie powstawało nad Wisłą, tym więcej będziemy zarabiali (PKB rośnie szybciej dzięki produkcji smartfonów, niż etui do smartfonów).
Czytaj więcej na ten temat: Ta tabelka bezbłędnie pokazuje dlaczego tak mało zarabiamy. Dowiesz się z niej również co musi się stać, żebyśmy mieli niemieckie pensje
Jeśli odpada ryzyko walutowe, to inwestycje są bezpieczniejsze, łatwiejsze do policzenia. Słowacja od wejścia do strefy euro (w 2009 r.) zanotowała pięciokrotny wzrost zagranicznych inwestycji. Przyciągnęła np. trzy wielkie koncerny samochodowe, które zbudowały tam fabryki (Volkswagen, Kia i PSA Peugeot Citroen). Produkcja przemysłowa rośnie dzięki sile sektora samochodowego i elektronicznego. Wzrosła wydajność pracy – czyli w ciągu godziny pracy przeciętny pracownik wytwarza więcej PKB. Choć pewnie trzeba by porównać osiągniecia Słowaków z jakimś porónywalnym wielkościowo krajem poza klubem euro.
Pod względem poziomu życia Słowacy – zawsze biedniejsi od Polaków i Czechów – coraz bardziej się do nas zbliżają. Jeśli chcemy mieć zachodnie pensje, to musimy osiągnąć taki sam poziom technologiczny, jak Niemcy, Francja, czy tygrysy azjatyckie. Proste pytanie: łatwiej to osiągnąć ułatwiając czy utrudniając napływ inwestycji do Polski?
Tutaj więcej: Jak radziła sobie Litwa po roku od wejścia do strefy euro?
Czytaj również: Słowacja i euro. Czy to małżeństwo się udało?
Po piąte: skasowanie kosztów wymiany walut w handlu i turystyce
Żyjemy w erze globalizacji. Nie jesteśmy samotną wyspą, współpracujemy z innymi krajami. Pieniądze na 500+, „trzynastkę” dla emerytów oraz Krowę+ zapewnia nam m.in. handel, wymiana dóbr i przepływ siły roboczej (np. gdybyśmy nie mogli sprzedawać na całym świecie naszych jabłek – byłoby kiepsko, bo mamy ich więcej, niż sami jesteśmy w stanie zjeść).
Konieczność wymiany walut przy każdym przepływie rzeczy lub ludzi między krajami generuje olbrzymie koszty. W skali roku Polska sprzedaje za granicę towary za ponad bilion i za ponad bilion złotych ściąga inne. Jeśli koszt wymiany walut wynosi tylko 1%, to mówimy o 20 mld zł bezsensownych kosztów, które są ostatecznie wyjmowane z naszych, konsumenckich kieszeni (bo wliczane w ceny). Komisja Europejska nie bez powodu przygotowuje dyrektywę, która ma wymusić obniżenie tych kosztów. W skali Europy mówimy o 25 mld transakcji rocznie!
Podczas podróży zagranicznych wydajemy rocznie w innych krajach 70-80 mld zł. W większości przypadków płacimy 6-8% spreadu za wymianę walut (Revolut i karty wielowalutowe jeszcze nie są dobrem powszechnym). Spokojnie można powiedzieć, że z powodu braku euro tylko turyści płacą 5 mld zł bezsensownych prowizji. Te pieniądze mogłyby zostać w naszych kieszeniach. Dziś lądują w kieszeniach banków i ich akcjonariuszy.
Czytaj o planach Komisji Europejskiej: Bruksela chce ściąć koszty transakcji transgranicznych, w tym wymiany walut i spreadów walutowych
Zerknij też: Aktualizowany na bieżąco ranking kont oszczędnościowych. Gdzie zanieść pieniądze?
Nie przegap: Przegląd aktualnych promocji w bankach. Kto zapłaci ci kilka stówek?
Po szóste: spadek długu Polski i odsetek od niego
Polska jest zadłużona na ponad bilion złotych. Koszty obsługi tego długu, czyli odsetek płaconych od wyemitowanych obligacji, wynoszą 30 mld zł rocznie (800 zł na każdego podatnika rocznie). Kraje strefy euro zadłużają się znacznie taniej, bo strefa euro to pieczątka wiarygodności. Emitowalibyśmy euroobligacje dwa razy taniej, płacilibyśmy dwa razy mniejsze odsetki, NBP mógłby rozwiązać 500 mld zł rezerw walutowych, obniżając o kilka punktów procentowych zadłużenie kraju.
Bycie w strefie euro mogłoby nas uchronić przed kryzysem walutowym, który – jeśli nadejdzie – spowoduje zniszczenie oszczędności Polaków w bankach (zagrożonych byłoby 800 mld zł depozytów). Jesteśmy jednym z najbardziej zadłużonych za granicą krajów patrząc na strukturę długu (po Turcji i Węgrzech).
Obniżenie wiarygodności finansowej kraju – a w przypadku posiadania złotego jesteśmy na to bardziej narażeni, niż wtedy, gdybyśmy mieli euro – może dość łatwo spowodować odpływ kapitału z Polski, krach waluty i kłopot z obsługą długu zagranicznego (o programach typu 500+ czy Krowa+ trzeba byłoby zapomnieć). Przynależność do klubu euro by nas przed tym zabezpieczała.
Czytaj też o tym: Czy Polska może zbankrutować tak, jak (prawie) bankrutuje Turcja?
Po siódme: euro to geopolityczna polisa ubezpieczeniowa
Wygląda na to, że w Polsce nie powstanie „Fort Trump”, bo niby dlaczego Amerykanie dla naszego widzimisię mieliby nadstawiać głowy rosyjskiemu niedźwiedziowi. Wielka gra geopolityczna toczy się ponad naszymi głowami i jeśli będzie trzeba, to każda ze stron nas sprzeda w imię własnego interesu. Jedynym zabezpieczeniem jest sytuacja, w której Polska będzie pełna kapitału zainwestowanego – i trudnego do wycofania – przez największe światowe koncerny.
Jeśli Niemcy i Francuzi będą mieli w Polsce tyle interesów, że ich naruszenie spowodowałoby już nie miliardowe, ale wielobilionowe straty, to będą Polski bronić – np. przed zakusami Putina – jak lwy. W każdym innym przypadku sprzedadzą nas za przysłowiową miskę ryżu, jak to już w historii się zdarzało. Fakt, że jesteśmy w NATO delikatnie poprawia naszą sytuację, ale gdybyśmy byli w NATO i strefie euro, „zapakowani” po uszy fabrykami niemieckimi, francuskimi, hiszpańskimi, czy holenderskimi – nasza narodowa polisa ubezpieczeniowa miałaby dalece większą wartość.
Nie przegap nowych tekstów z „Subiektywnie o finansach”, zapisz się na mój newsletter i bądźmy w kontakcie!
Czytaj też: W konsekwencji konwencji, czyli czym się różni dobry polityk od pośrednika finansowego?
Tu nie potrzeba psychoanalityka, tylko matematyka
Zwolennicy euro, widząc sondaże, w których wychodzi nasz strach przed wyższymi cenami w euro, opowiadają w kółko, że „trzeba z Polakami o tym rozmawiać”. Ale, do jasnej cholery, to nie wizyta u psychoanalityka, żeby rozmawianie było jakimkolwiek lekarstwem. Tu trzeba mocnych argumentów, popartych liczbami, które przekonają szarego zjadacza bułek, że wejście do strefy euro mu się po prostu opłaci.
Jeśli argumenty będą mocne, a uda się z nimi przebić do większości Narodu, to problem wejścia do strefy euro sam się rozwiąże, bowiem w najbliższych wyborach mandaty zdobędą ci politycy, którzy – zdaniem większości z 60% Polaków interesujących się czymkolwiek – będą realizowali ich interesy wyrażone w euro. Teraz Polacy wybrali tych, których wybrali, bo uznali, że program 500+ i przyspieszenie możliwości przechodzenia na emeryturę po prostu im się opłaci.
Czytaj też: Dobry wywiad z prof. Grzegorzem Kołodką o „zadach” i „waletach” euro
Trzeba też znaleźć odpowiedź na pytanie: jak to jest, że poza euro jest tylko jedna naprawdę potężna gospodarka na naszym kontynencie – Wielka Brytania? Euro mają Francja, Niemcy, Włochy. A także kraje aspirujące, takie jak Słowacja, Estonia, Łotwa, czy Litwa. Na Starym Kontynencie Polska jest największym krajem poza klubem euro. Jeszcze są kraje skandynawskie i Szwajcaria, mniejsze, lecz od nas bogatsze.
Ale gdyby Europa się zasklepiła w strefie euro, moglibyśmy zostać największym”spadkowiczem” do drugiej ligi. Trzeba porządnie policzyć czy ten spadek by nam się opłacił. Bo najwięcej za prawa telewizyjne płacą jednak w Ekstraklasie.
A tak na marginesie… Strona „Subiektywnie o finansach” skończyła właśnie 10 lat! Zobacz jak się w tym czasie zmieniała i po co mi to było
zdjęcie: moerschy/Pixabay.com