Ponieważ polskie władze przespały cztery ostatnie lata, jeśli chodzi o rozwój „zielonej” energii i walkę o poprawę jakości powietrza, to na gwałt trzeba gonić stracony czas. Wiadomo, że nic nie stanie się z dnia na dzień, ale czy za cztery lata, gdy będzie kończyła się druga kadencja rządów prawicy, mamy szansę być krajem choć częściowo „zielonym”? Mam cztery pierwiosnki nadziei, że nie będzie źle. I jedną wiadomość zwiastującą, że jednak może być źle, trująco
Ostatnie cztery lata to pod względem inwestycji w Odnawialne Źródła Energii czas niewykorzystanej szansy. W ramach zobowiązań unijnych Polska powinna w 2020 r. już co najmniej 15% energii zużywać z zielonych źródeł. Ale szanse, że dociągniemy do tego – i tak niezbyt ambitnego – celu, są niewielkie, bo w ostatnich latach nie przybywało źródeł zielonej energii.
- Bezpieczna szkoła i bezpieczne dziecko w sieci, czyli czego nie robić, by nie „sprzedawać” swoich dzieci w internecie? [POWERED BY BNP PARIBAS]
- Wybory w USA: branża krypto wstrzymała oddech. W świecie finansów to ona ma najwięcej do ugrania. Po wyborach nowe otwarcie? [POWERED BY QUARK]
- Pieniądze w rodzinie, jak o nich rozmawiać, żeby nie było niemiło? Natalia Tur i Maciej Samcik [POWERED BY BNP PARIBAS / MISJA OSZCZĘDZANIE]
W listopadzie 2018 r. Najwyższa Izba Kontroli opublikowała raport, z którego wynikało, że osiągnięcie przez Polskę celu może być zagrożone. W 2017 r. ten odsetek – zamiast. jak dotychczas, rosnąć – nawet spadł (!!!) o 0,32 pkt proc.- do nędznych 11%.
Niespełnienie celów ma wymiar finansowy, bo brakującą zieloną energię, będziemy musieli dokupić od sąsiadów zza granicy – tak czy siak w 2020 r. będzie to 15%, ale „otrzymane” po dużo wyższych kosztach, bo z importu.
IRENA mówi, że zielone jest tańsze
W maju Międzynarodowa Agencja Energii Odnawialnej (International Renewable Energy Agency – IRENA) wydała raport o zmianach cen OZE w roku 2018. Fotowoltaika i produkowanie prądu z wiatru na lądzie staniały o 13%! O ile koszt przygotowania projektu, budowy i przyłączenia od sieci farmy słonecznej o mocy 1 MW w 2016 r. wynosił 3,8 mln zł, to w 2019 – już tylko 2,8 mln zł.
Jaki jest uśredniony koszt produkcji energii z różnych źródeł?
Na koniec dnia liczy się rachunek ekonomiczny, a ten pokazuje jasno, że OZE nie są już najdroższym, ale najtańszym ze źródeł energii. Rządzący chyba to zauważyli, bo gdyby zliczyć ekologiczne inicjatywy polskiego rządu z ostatnich miesięcy i plany na kolejne 4 lata, to widać, że coś się zmienia w polskiej polityce energetycznej.
Oczywiście: wciąż naszym znakiem rozpoznawczym są inwestycje w tradycyjną energetykę węglową. Uruchomiono ostatnio elektrownię Opole – to największa powojenna polska inwestycja (rozpoczęta jeszcze za premiera Tuska). Kolejna elektrownia Ostrołęka jest „w toku”, ale nie ma dopiętego finansowania i nie wiadomo kiedy zostanie ukończona. Ale uroczystość z okazji startu budowy małej elektrowni w Puławach została przesunięta. Rząd zatrzymał też specustawę, która miała ułatwić fedrowanie bez konsultacji z samorządami.
Czytaj też: Nadchodzą „klimatyczne” zmiany w twojej firmie. Nie chodzi o wizerunek, lecz o pieniądze. Jak zmienią się biura i biurka?
Cztery symptomy, że w walce o czystsze powietrze coś drgnęło
Ostatni 12 miesięcy i zapowiedź na kolejne, to turboprzyspieszenie inwestycji w Odnawialne Źródła Energii i wsparcie finansowe dla ekologicznych rozwiązań. Podsumujmy i zastanówmy się: jak może wyglądać za cztey lata?
Po pierwsze: farmy wiatrowe na Bałtyku. To będzie gigantyczne przedsięwzięcie – taki „wiatraczek” jest wyższy niż Pałac Kultury, a trzeba ich na niespokojnym Bałtyku postawić ponad setkę. Koszt? 12-15 mld zł. Dużo pieniędzy – tyle, ile kosztowałaby „atomówka” – za to ta odmiana energii jest bezpieczniejsza.
Kłopot w tym, że bez ustawy, która zapewni finansowanie inwestorom, wiatrakowa „kręcioła” nie ruszy z miejsca. Czekają na nią PGE, Orlen, ale przede wszystkim prywatna spółka Polenergia, która plany budowy farm na morzu ma od wielu lat. W ciągu czterech lat nie da się zbudować morskiej elektrowni wiatrowej, ale w – powiedzmy – 2025 r. do systemu energetycznego Polski można byłoby już podłączyć pierwsze wiatraki.
Po drugie: walka z trującymi piecami. Ludzie na razie niechętnie biorą dotacje z programu „Czyste Powietrze” (budżet wynosi 10 mld zł na 10 lat) na wymianę kopciuchów. Dotychczas podpisano umowy na wymianę 20.000 piecy. Ale to zawsze coś. Zakładając, że program się rozpędzi, w ciągu 4 lat uda się wymienić 100-150.000 pieców. W porównaniu z 3 mln wszystkich kopcących w kraju to wciąż niewiele. Bez całkowitego zakazu palenia węglem (na wzór Krakowa) przełom nie nastąpi.
Czytaj więcej: Wkurzany na smog? Zawsze można pozwać państwo. Szansa na 5.000 zł jest duża.
Po trzecie: fotowoltaika „mała”. Ruszył program „Mój Prąd” – dotacje 5.000 zł do budowy instalacji fotowoltaicznej, czyli dachowej, albo ogrodowej minielektrowni, która produkuje prąd ze słońca. Po pieniądze ustawiają się kolejki chętnych, bo ludzie boją się podwyżek cen prądu. Ale pieniędzy starczy tylko dla 200.000 inwestycji, a w Polsce jest przecież kilka milionów domów samych tylko domów jednorodzinnych. Dla porównania: dziś liczba takich instalacji wynosi ok. 90.000, z czego tylko w tym roku przybyło aż 40.000. Za cztery lata możemy mieć 300.000 prosumentów. Kilka razy mniej niż Niemcy.
Czytaj też: Uber zapewni miastom eko-rewolucję, czyste powietrze i mniejsze korki
Po trzecie i pół: fotowoltaika „korporacyjna”. Duże firmy śmielej inwestują w duże, liczone w hektarach powierzchni farmy fotowoltaiczne. Takie inwestycje planują kojarzone z raczej z węglem grupy Tauron, PGE, Enea, czy nawet ZE PAK. Powód? Mają pieniądze do wydania :-). Dziś łatwo znaleźć tanie finansowanie zielonej energii (z Unii, z Europejskiego Banku Inwestycyjnego, z banków…), niż kasę na węglowe relikty przeszłości. Wartość planowanych inwestycji to co najmniej 2 mld zł.
Według Strategii Energetycznej Polski w 2025 r. mamy mieć 5,2 GW energii z fotowoltaiki. Jeszcze cztery lata temu mieliśmy 0,1 GW, a w 2012 r. – 0,001 GW. Postęp? Milowy krok? Nie za bardzo, jeśli odniesiemy tę liczbę do 47 GW niemieckiej fotowoltaiki, 8 GW francuskiej, czy 13 GW brytyjskiej (dane za electricitymap.org). Ale i w tej dziedzinie coś się wreszcie ruszyło.
Po czwarte: elektromobiliność. Premier zapowiadał w swoim najważniejszym power poincie, że w 2025 r. ma być 1 mln samochodów elektrycznych. Już wiadomo, że nie będzie, ale wolałbym się nie zakładać, że nie będzie ich np. pół miliona. Na razie jest jakieś 7.000 aut elektrycznych na ok. 22 mln wszystkich „osobówek”, ale rewolucja postępuje.
Już teraz ładowarek przybywa szybciej niż samochodów elektrycznych. Polski Instytut Ekonomiczny wyliczył, że jeśli wybierze się taki sam model auta z silnikiem elektrycznym zamiast spalinowym, to koszt zakupu zwraca się po 10 latach. I konstatuje, że lepiej zamiast oferować dopłaty lepiej mobilizować ludzi do zakupu poprzez „osłodzenie” im życia buspasami, darmowymi parkingami, czy wjazdem do stref miasta dostępnych tylko dla pojazdów niskoemisyjnych.
Czekamy na start zapowiadanych przez rząd dopłat do samochodów elektrycznych, które – choć relatywnie wysokie (37.500 zł) – dotyczą tylko zakupu aut tak tanich, że mało który model produkowany przez koncerny motoryzacyjne się załapie. Efekt może być mizerny. Na razie jednak rząd zrobił ukłon w stronę bardziej dostępnych aut hybrydowych i zmniejszył na nie akcyzę.
Drzewo odrasta, więc jest „energią odnawialną”
Czas spuścić trochę powietrza z tego balonu eko-oczekiwań. Ministerstwo Energii opublikowało przed tygodniem projekt rozporządzenia, które określa subsydia na rozwój zielonej energii na następnych 15 lat. Założono, że technologią, która dostanie najwięcej kasy, bo aż 9,8 mld zł jest spalanie w jednym piecu węgla z innymi, „odnawialnymi” surowcami – mogą być to łupinki po orzechach, trociny, słoma, siano, jednak w praktyce oznacza najczęściej gorszy gatunek drewna. Inne źródła dostaną 15 mld zł, ale to tylko nowe projekty.
Jak opisywałem jeszcze w 2016 r., w porozumieniu z Lasami Państwowymi ustawa o OZE została zmieniona tak, że rozszerzono definicję drewna, którym będzie można palić w piecach – z „drewna niepełnowartościowego” na „drewno energetyczne”. Cóż to takiego? To gałęzie z sadów, drewno z kornikami, drewno popowodziowe.
W praktyce spalanie drewna razem z węglem umożliwi transfer ogromnych dotacji przeznaczonych na energetykę odnawialną do koncernów energetycznych, których głównym paliwem jest węgiel. Może to takie ukryte rekompensaty za trzymanie niskich cen prądu? To spekulacja, ale pomysł jest tak irracjonalny, że trudno znaleźć jakieś inne wytłumaczenie.
Dlaczego irracjonalny? Bo kiedyś już tego próbowano i nic dobrego z tego nie wyszło. Polska do 2013 r. spalała na potęgę biomasę z węglem, czego skutkiem był duży import drewna, tym razem z Ukrainy, czy z krajów egzotycznych (łupiny po orzechach kokosowych). W sumie, według różnych szacunków poszło na to prawie 8 mld zł.
Specjaliści mówią, że wiele rozproszonych małych spalarni to nie taki zły kierunek. Ale błędem byłoby ładowanie milionów ton drewna do pieców węglowych. Jest też ryzyko, że ceny drewna wzrosną i drożej zapłacimy za kanapy, łóżka, czy szafki. Za to z pewnością uda się na papierze podnieść ilość zużywanej przez nas „energii z OZE”.
źródło zdjęcia: PixaBay