11 maja 2018

Chciwi pośrednicy i nieetyczna sprzedaż? Nie tylko. Oto pięć powodów, które wpędziły w tarapaty obligatariuszy Getbacku

Chciwi pośrednicy i nieetyczna sprzedaż? Nie tylko. Oto pięć powodów, które wpędziły w tarapaty obligatariuszy Getbacku

Przynajmniej 20.000 nieszczęśników jest zakładnikami windykacyjnego o-mało-co-bankruta, spółki Getback. Część z tych osób kupiła w bankach lub u pośredników „pewne jak lokata” obligacje, inni zainwestowali w „wysokodochodowe” fundusze wierzytelności. Jak to się stało, że wpadli w tarapaty? Kto zawinił?

Nie jestem tak szybki w naśmiewaniu się z ludzi „uwięzionych” w obligacjach Getbacku. Opierając się na publicznie dostępnych danych strategię spółki jeszcze pół roku temu można było oceniać jako ryzykowną, lecz skuteczną. Kto czytał moje teksty poświęcone tej spółce wie, że poważnie brałem pod uwagę scenariusz, w którym w końcu wpadnie w tarapaty. Ale równie dobrze można było zakładać wersję optymistyczną – czyli, że nie wpadnie.

Zobacz również:

Czy można było przewidzieć kłopoty Getbacku?

Ci, którzy byli blisko rynku obrotu długami, mieli prawo mieć więcej wątpliwości, bo widzieli jak ostro grał Getback w przetargach na zakup nowych pakietów wierzytelności. Wygrywał większość, przebijał na licytacjach każdego konkurenta. A jednocześnie dość drogo pożyczał pieniądze, by finansować te zakupy.

Tyle, że o tym wiedzieli nieliczni „wtajemniczeni”. Inni – ci, którzy byli blisko biur maklerskich – mówili z kolei o wysokich prowizjach, które płacono sprzedawcom za oferowanie obligacji Getbacku. Tam gdzie wysoka prowizja jest albo kiepski produkt, albo duża determinacja (czyli głęboka poitrzeba pozyskania pieniędzy).

Ale o tym też wiedzieli nieliczni. Zwykły konsument dostawał komunikat piękny w swej prostocie: „można zarobić 6% prawie bez ryzyka”. Spółka solidna (druga największa w swojej branży na rynku), obligacje zabezpieczone wielokrotnie więcej wartymi pakietami wierzytelności… Czego chcieć więcej?

Sam mam w swoim portfelu inwestycji obligacje spółek, za które nie położę głowy, że przetrwają do czasu zwrotu pieniędzy z odsetkami. A trzeba Wam wiedzieć, że nie inwestuję w „śmieciowe” obligacje, których oprocentowanie wynosi 9% w skali roku, ale w te porządniejsze – od 3% do 4-5%. Kiedy mam w portfelu obligację „płacącą” 6% w skali roku to już się denerwuję (ale takie inwestycje też miewam).

Tu nie chodzi o to, że ludzie kupili g… Nie chodzi tylko o to, czy Getback był piramidą finansową czy spółką, która po prostu rozwijała się za szybko i przeinwestowała. Kłopot polega na tym, że ci, którzy kupili obligacje Getbacku, mogli nie przestrzegać kilku podstawowych reguł. I tylko wtedy, gdy ich nie przestrzegali, naprawdę cierpią.

CzytajGetback sprzedawał akcje. Tak je recenzowałem. Kto posłuchał?

Po pierwsze: Nie ma zysku bez ryzyka

Przetestowaliśmy to już wielokrotnie. Jeśli bank płaci 2%, a jakaś spółka – lepsza lub gorsza, bez znaczenia – 6%, to wiadomo, że w tej drugiej inwestycji „schowane” jest jakieś ryzyko. Bo gdyby nie było tego ryzyka, to ta spółka z rozkoszą też pożyczałaby pieniądze od inwestorów za 2%.

Jeśli więc sprzedawca mówi, że coś-tam płaci 6% i jest „prawie bez ryzyka”, „z gwarantowanym zyskiem”, „bezpieczne” albo „dobrze zabezpieczone”, bo wiadomo, że ściemnia. Gdyby to było „zabezpieczone”, to by tyle nie płaciło. Żeby było jasne: nie chodzi o to, by w takie rzeczy nie inwestować. Chodzi o to, by wiedzieć w co się gra. Bo „bez ryzyka” można zainwestować oszczędności życia, a jeśli ryzyko jest, to już niekoniecznie.

Czytaj też: Kupili obligacje Getback, a teraz drżą o swoje pieniądze. Bo polski rynek obligacji to proteza

Czytaj też: Czy kłopoty Getbacku uderzą w klientów funduszy inwestycyjnych? 

Po drugie: Z jednego konia łatwiej spaść

Jeśli ktoś stosuje się do rad, które od lat sadzę na „Subiektywnie o finansach” i w moich książkach, to wie, że nigdy – nawet w najpewniejszą spółkę i w najpewniejszym banku – nie zainwestowałem więcej, niż 5% moich pieniędzy. Wiem, że jestem omylny i niektóre z moich decyzji mogą okazać się nietrafione.

Rozczulają (ale i denerwują) mnie opowieści o klientach, którzy „dali się namówić” i zainwestowali wszystko co mieli w jeden papier wartościowy. Przecież nawet głupie depozyty rozkłada się na kilka banków, tak na wszelki wypadek. Jeden z posiadaczy obligacji zwierzył się w internecie:

„Dlaczego kupiliśmy obligacje GetBack? Bo pracownik banku zapewniał nas, że to bezpieczne. I dlatego teraz zamierzamy walczyć z bankiem o odzyskanie tych pieniędzy. Bankowcy nas wprowadzili w błąd, banki powinny oddać”

Bo pracownik banku zapewnił. Kropka. Dziennikarz dopytywał „Nie sprawdzaliście zapewnień bankowców sami? Nie wątpiliście?”. Przed włożeniem w coś oszczędności całego życia w zasadzie można byłoby zastanawiać się czy to aby na pewno bez ryzyka, że to firma windykacyjna, a nie bank, że jak oferuje 6% a nie 2% jak bank, to chyba nie jest takie całkiem bezpieczne… Szef grupy poszkodowanych odpowiada:

„A dlaczego mielibyśmy nie wierzyć? Rozmowy miały miejsce w centrum Warszawy, w oddziale banku, a nie w jakiejś podejrzanej firmie. Od lat rodzina prowadziła tu lokaty i konta. To wystarczyło, by nabrać zaufania. A na dodatek usłyszeliśmy, że to „tak samo bezpieczne jak lokata”, że „firma jest za duża, żeby upaść”, że „prezes jest jednym z najbogatszych Polaków, więc nie dopuści do problemów”. Kilka razy słyszeliśmy, że nie ma możliwości, by coś złego się stało. Jednak się stało”.

„Dlaczego mielibyśmy nie wierzyć?”. Może to i nie Amber Gold, ale mechanizm ten sam. Klienci Amber Gold też myśleli, że skoro to coś ma oddział w centrum Warszawy to musi być legalne, wiarygodne i sprawdzone.

„Gdybym powierzył pieniądze komuś nieznajomemu, to jeszcze zrozumiałbym taki argument. Ale to oferta banku, a nie jakiegoś Amber Gold, którego nie znam, a który obiecuje bajońskie sumy. Moja rodzina miała w tym banku lokaty, więc mieliśmy do instytucji finansowej zaufanie. To chyba naturalne, daliśmy im już wcześniej pieniądze na przechowanie”

– opowiada twórca facebookowej grupy. Z inwestowaniem jest jak z innymi aktywnościami życiowymi – wszystko jest dla ludzi, ale bez przesady. Gdyby pan Artiom włożył w Getback 5% swoich rodzinnych oszczędności, to prawdopodobnie nie byłby gwiazdą Facebooka. Nie potępiam nikogo za zakup tych obligacji – też mam w prywatnym portfelu obligacje o podobnym profilu ryzyka – ale naiwnością jest stawiać na jednego konia.

Po trzecie: Nie wszystko jest takie, na jakie wygląda

Wiadomo, że każda giełda (niezależnie czy mówimy o akcjach, czy obligacjach) to rynek regulowany. Są obowiązki informacyjne, raporty finansowe, audytorzy, którzy „trzepią” sprawozdania spółek… A wciąż co jakiś czas okazuje się, że jakaś spółka okazuje się przekrętem, fałszuje sprawozdania finansowe albo nagle wpada w tarapaty.

Niezależnie od tego jak pięknie wygląda świat w papierach, nigdy nie powinno to zmylić naszej czujności. Wręcz przeciwnie – jeśli piękno obrazu w słupkach i na wykresach średnio widzi się z „ceną ryzyka”, czyli oprocentowaniem oferowanym przez emitenta np. obligacji, tym bardziej warto podejrzewać, że profil ryzyka inwestycji lepiej oddają procenty, niż słupki.

Procenty też mogą się „mylić”, ale rzadziej i na mniejszą skalę, bo są częściej weryfikowane przez posiadaczy wielkiego kapitału. Tym niemniej zawsze uwzględniam w mojej inwestycji scenariusz, że w spółce zrobi się gorzej, niż to wygląda na pierwszy rzut oka. I uwzględniam to w zróżnicowaniu portfela.

Po czwarte: Czas to pieniądz

Na im dłużej trzeba zablokować pieniądze, tym więcej powinni nam za to płacić. To oczywista prawda, ale często w pogoni za zyskami okazuje się, że wciskano nam kit o sutych zyskach, ale pod warunkiem zablokowania kapitału na długo. Łatwiej jest obiecywać dużo, gdy nie daje się tego szybko.

Dlatego zawsze przy długich inwestycjach – zwłaszcza, gdy spółka działa w trudnej, narażonej na ryzyko zmian w przepisach, branży – oczekuję wyższego zysku od długiej inwestycji, niż od krótkiej. Nie zmienia to faktu, że są w moim portelu obligacje, których termin wykupu jest blisko 10-letni. Ale nie stanowią one dominującej części mojego obligacyjnego portfela.

Po piąte: Prowizja rządzi światem

Zwykle kupujemy produkty finansowe z pomocą pośredników. Są mądrzy, elokwentni, ładnie ubrani. Używają trudnych słów i w ogóle robią się na nieprzystępne bóstwa. A prawda jest taka, że w przeważającej części nie dysponują dużo większą wiedzą o inwestowaniu, niż my. Owszem, są dobrze przeszkoleni z konkretnego produktu finansowego, który sprzedają, ale opieranie się wyłącznie na informacjach, które przekazują, nigdy nie jest dobrym pomysłem.

Czytaj też: Pięć sygnałów, że możesz stać się ofiarą niewłaściwej sprzedaży

Czytaj też: Agent Generali wprowadził klientkę w błąd. I są na to dowody. A co firma ubezpieczeniowa na to? Osłabiające

Podobnie informacje przez nich przekazywane są zwykle starannie przefiltrowane. Mają pokazywać zawsze jasną stronę świata. Warto przez chwilę wysilić łepetynę, żeby dostrzec na tym obrazie rysy. Nawet jeśli sami tego nie potrafimy zrobić, to w erze internetu nie ma większego problemu, by trafić na blogi niezależnych analityków, dziennikarzy, ekspertów.

W tej grze chodzi wyłącznie o to, by mieć pełny obraz tego w co inwestuje się pieniądze. Bo jeśli mamy obraz niepełny to albo włożymy pieniądze w coś, co – jak nam się wydaje – nie jest ryzykowne (a prawda jest inna) lub też damy się skusić na włożenie w jedno (pewne jak w banku i bardzo dochodowe) miejsce zbyt dużo pieniędzy.

Kilka dni temu napisał do mnie człowiek, który niedawno był przez pół roku doradcą finansowym w jednej z tych firm pośrednctwa, które tak kochamy. To była jego pierwsza praca. Zatrudniając się jako doradca chciał nauczyć się sprzedaży. Dawał sobie trzy miesiące, ale za nieosiąganie „targetów” wyleciał dopiero po ośmiu miesiącach.

„Po tych kilku miesiącach rozmów z klientami muszę to powiedzieć – klienci w 90% to idioci. Nikt nic nie czyta, mało kto cokolwiek próbuje zrozumieć, wybierają fundusze nie mając o nich zielonego pojęcia. Np. jeden z moich klientów, Pan powyżej 70 lat, miał 20-letnią polisę inwestycyjną z funduszem hedgingowym w środku. Na moje pytanie czy wie co to jest hedging, ów Pan z rozbrajającą szczerością odpowiedział nie, że doradca mu to wybrał. Z 28.000 zł wpłaconych na polisę zostało mu 7000 zł. Jak to jest, że kupując lodówkę, patrzymy jakie ma zużycie prądu, wielkość, funkcjonalność, a przy inwestycjach wyłączamy myślenie?”

– pyta mnie czytelnik. Cóż: wygląda na to, że do pralki nie boimy się podejść, a do papierów związanych z inwestycją (np. do opisu czynników ryzyka, który jest w każdym prospekcie emisji obligacji lub akcji) – owszem.

Czytaj też: Ale wyrok! Bank nie tylko musi uświadomić klientowi ryzyko. Powinien też…

Katastrofy się zdarzają, ale czy to powód, by nie latać samolotem?

Jeśli ktoś postępował według tych pięciu zasad, to oczywiście też mógł się „wpuścić” w obligacje Getbacku, ale najgorsze co go może spotkać to strata kilku procent kapitału. To niefajne, ale wliczone w ryzyko inwestowania oszczędności. Raz na kilka, kilkanaście lat taka wpadka może się zdarzyć, ale biorąc pod uwagę różnice w zyskach między tym co płacą banki i co można w miarę bezpiecznie „wycisnąć” z inwestowania – bilans mimo wszystko wychodzi na plus. Wiem coś o tym, bo od 20 lat lokuję swoje pieniądze m.in. w obligacje.

Czytaj też: Ogromna emisja obligacji Orlenu sprzedała się na pniu. Getback nie zaszkodził

Czytaj też: Jak wyciskać z pieniędzy 5-6% rocznie i spać spokojnie? Poradnik dla początkujących o obligacjach korporacyjnych

Jeśli jednak ktoś nie przestrzega tych pięciu zasad, to może dziś być w sytuacji tragicznej. Bo spółka, która wydawała się kurą znoszącą złote jajka dziś jest niewypłacalna. Nie wiadomo kiedy uda się z niej odzyskać jakieś pieniądze i w najlepszym razie będzie to tylko 60-80% kasy.

Czytaj też: Układ z Getbackiem, czyli nie mamy pańskiego płaszcza i…

Bardzo bym nie chciał, żeby po sprawie Getbacku pozostało powszechne przekonanie, że rynek kapitałowy to rosyjska ruletka. Nic z tych rzeczy. To normalne miejsce do pozyskiwania kapitału na rozwój. Lokując oszczędności w spółkach możemy zarobić więcej, niż w banku, ale narażamy się na pewne ryzyko. W tym przypadku się ono spełniło, ale w kilkudziesięciu innych – nie. To tak jakby z powodu jednej katastrofy lotniczej w ogóle nie chcieć latać samolotem.

 

Subscribe
Powiadom o
4 komentarzy
Oldest
Newest Most Voted
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
mruk
6 lat temu

Nie wiem czy dobrze zrozumiałem… Nie inwestować nawet 5% w jednym banku? Lokaty też ? Przecież to niewykonalne gdy ktoś tylko kupuje lokaty. Jak mam szukać 20 banków i lokować na 0.5% (bo większosć tyle daje) to pewniejszym interesem jest słoik i ziemia w ogródku. Z drugiej strony ja zawsze biorę lokaty maksymalnie krótkie – żeby nie bolało jak przyjdzie do zerwania. Obligacje zawsze były i będą ryzykownym biznesem bo to są opcje zerojedynkowe – emitent wykupi albo nie wykupi. Dlatego w obligacje korporacyjne zdecydowanie bardziej wolę inwestować przez dobrze zdywersyfikowane fundusze inwestycyjne . Powód prosty – dywersyfikacja a ryzyko… Czytaj więcej »

Kamil
6 lat temu
Reply to  Maciej Samcik

Dużo pisał Pan nt. tego, jak oferowany procent jest (w pewnym sensie) wskaźnikiem ryzyka. Czy można spodziewać się artykułu o podobnej tematyce w przypadku spółek dywidendowych? Rozumiem, że sprawa jest bardziej złożona, bo na oferowaną stopę dywidendy będzie składać się aktualny stan firmy, perspektywy, plany rozwoju, zwykle opinie udziałowców, i fakt, że wypłacana jest post factum, gdy już rok wzrostów/strat się zakończył. Niemniej jednak chętnie bym przeczytał, jak Pan się zapatruje na to, że jedne spółki dają 11%, a inne z branży połowę tego lub mniej.

Subiektywny newsletter

Bądźmy w kontakcie! Zapisz się na newsletter, a raz na jakiś czas wyślę ci powiadomienie o najważniejszych tematach dla twojego portfela. Otrzymasz też zestaw pożytecznych e-booków. Dla subskrybentów newslettera przygotowuję też specjalne wydarzenia (np. webinaria) oraz rankingi. Nie pożałujesz!

Kontrast

Rozmiar tekstu