Spory najbardziej walecznej grupy frankowiczów – tych, którzy już nie wierzą, że ktoś cokolwiek za nich załatwi – z bankami-kredytodawcami coraz bardziej się profesjonalizują. Kredytobiorcy są coraz bardziej wyedukowani, analizują przebieg procesów sądowych i argumentację przeciwnej strony, zaś ich własna linia procesowa coraz rzadziej opiera się na łatwym do obalenia „bo ci źli banksterzy nie powiedzieli mi, że ten kredyt jest taki ryzykowny”. Wiedzą jakich dokumentów szukać i gdzie jest miękkie podbrzusze bankowych prawników.
A bankowcy? Im lepiej ich przeciwnik jest uzbrojony, tym bardziej starają się utrudnić mu życie. Ostatnio przed zadaniem podkładania nóg biegnącym frankowiczom stanął bank PKO BP, który – jak wynika z moich informacji – został zasypany wnioskami o wydanie zaświadczeń dotyczących kredytów frankowych.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Prawdopodobnie stos wniosków jest wynikiem przygotowań do akcji prawnej (pozwu zbiorowego), do którego przygotowuje się grupa klientów. Aż dziwne, że PKO BP jeszcze nie jest w ogniu frankowej walki sądowej, bo przecież ma większy portfel takich kredytów, niż mBank, czy Bank Millennium. Co prawda są to przede wszystkim kredyty odziedziczone po Nordei, którą PKO-owcy przejęli dobrych kilka lat temu, ale fakt pozostaje faktem – jest tego „sprzętu” w księgach rachunkowych sporo.
Klienci do PKO BP: „prosimy o excela”
Klienci, którzy złożyli w PKO BP wnioski o zaświadczenie twierdzą, że zostali zlekceważeni. PKO BP, być może za radą własnych prawników, wysłał im zaświadczenia, które nie odpowiadają na ich żądania. W czym problem? Oddaję głos kikunastu osobom, które przesłały mi do wglądu swoją korespodencję z PKO BP, licząc na wzbudzenie we mnie świętego oburzenia.
„Mam kredyt waloryzowany kursem franka z 2008 r. Mimo regularnej spłaty rat zadłużenie jest przeogromne i w zasadzie nierealne do spłaty zadłużenie. Postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce. Złożyłam do PKO BP wniosek o wydanie zaświadczenia o kredycie prosząc o dokładne informacje oraz kopie niektórych dokumentów, m.in. kopię wniosku kredytowego oraz kopie dyspozycji wypłat transz kredytu. Jak należało przypuszczać, bank wydał pseudozaświadczenie, które zawierało może 10% informacji, o które prosiłam, odmawiając udostępnienie kopii dokumentów”
– napisała do mnie jedna z czytelniczek. Cóż, bankowcy oczywście realizują swoją strategię, która nie ma na celu ujawniania klientom dokumentów, które mogłyby obciążać bank lub jego pracowników. Pytanie brzmi natomiast czy w tej strategii bankowcy nie posunęli się zbyt daleko. Czy to arogancja czy złamanie zasad komunikacji prawidłowo działającego banku z klientami?
„Panie Redaktorze chciałam podzielić się informacją dotyczącą aroganckiej postawy Banku PKO BP względem swoich klientów. W lutym tego roku zwróciłam się do kancelarii Mazur i Wspólnicy aby oceniono moją sytuację względem zaciągniętego kredytu we frankach na zakup mieszkania. W związku z tym potrzebowałam dodatkowych informacji, po które zwróciłam się do banku. Oczywiście nie otrzymam oczekiwanych informacji i została mi naliczona opłata za wydanie zaświadczenia (w kwocie 50 zł)”
– skarży się inna czytelniczka. Zauważyliście, że w sprawie franków dymią głównie kobiety? Czyżby ich mężowie w mniejszym stopniu czuli potrzebę przyznawania się do błędu, jakim było podpisanie umowy kredytowej na takich warunkach i w takim momencie? To na marginesie. Jakich dokumentów i cyferek zażądali klienci, zaś bank im odmówił?
Czego żądali klienci, a bank nie dostarczył?
Wśród nich są m.in. czytelna kopia wniosku o udzielenie kredytu, wniosku o wypłatę kredytu (poszczególnych transz), potwierdzenie wysokości i daty wypłaty kredytu w złotych oraz we frankach, tabelaryczne zestawienie wszystkich wpłat tytułem spłaty kredytu (także w złotych), oprocentowanie kredytu dla każdej z rat, a do tego zestawienie wszystkich innych naliczeń związanych z kredytem, niewliczonych do kwoty otrzymanego kredytu, ale składających się na zadłużenie.
„Składając wniosek o wydanie zaświadczenia do PKO BP – największego polskiego banku – miałem nadzieję, że spotkam się z adekwatnie wysoką jakością obsługi. Jakże ogromne było moje zdziwienie, gdy kilka tygodni później otrzymałem jakiś świstek papieru, który szumnie nazwano „zaświadczeniem”, a z którego wynika jedynie to, że mam sobie wszystko sprawdzić, bo bank umywa ręce. Najwyraźniej bank ma coś na sumieniu i chce to ukryć”
– oburzają się klienci. Ich zdaniem podstawą prawną do udostępnienia informacji jest art. 462 Kodeksu cywilnego. Stanowi on, że „dłużnik, spełniając świadczenie, może żądać od wierzyciela pokwitowania. (…) Dłużnik może żądać pokwitowania w szczególnej formie, jeżeli ma w tym interes”. Klienci twierdzą, że skoro spłacali raty, to mają prawo żądać od banku, jako wierzyciela, pokwitowania spełnienia wszelkich dotychczasowych świadczeń związanych z umową kredytu.
I to pokwitowania zarówno co do wysokości zapłaconych odsetek oraz kapitału kredytu zbiorczo, jak również pokwitowania każdej zapłaconej raty i wskazania jej części składowych. Klienci powołują się także na art. 728 Kodeksu cywilnego, z którego z kolei wynika, iż przysługuje im prawo otrzymania szczegółowego wyciągu z rachunku. Klienci sugerują, że przygotowanie takich dokumentów nie jest dla banku większym problemem i że w przeszłości realizował takie wnioski klientów
PKO BP do klientów: „przeszukajcie szuflady”
Czy klienci słusznie się awanturują? Cóż, widziałem kilkanaście zaświadczeń wystawionych przez PKO BP (czytelnicy przesłali mi je jako potwierdzenie, że bank robi sobie z nich jaja) i rzeczywiście nie przypominają one kompendium wiedzy o kredycie.
W typowym zaświadczeniu, wysłanym do frankowicza, bank informuje, że dnia tego a tego wypłacił kredyt w takiej a takiej wysokości (kwoty są we frankach) i że standardowo może wydać co najwyżej zaświadczenie o aktualnym zadłużeniu z podziałem na kapitał i odsetki. Jeśli zaś chodzi o wysokość zapłaconych rat, to są one w harmonogramach, które klienci otrzymują.
Formularz wniosku o kredyt pismo odsyła do oddziału (tam pracownicy je udostępnią), zaś wszelkie aneksy, porozumienia i inne dokumenty zostały sporządzone w dwóch egzemplarzach (jeden dla klienta), więc klient – w domyśle – niech poszuka ich w swoich szufladach. Jeśli chodzi o oprocentowanie kredytu i poszczególnych rat to bank informuje, że podstawą jest LIBOR i marża, że zasady naliczania oprocentowania są opisane w umowie, zaś stawka LIBOR jest jawna.
Czytaj też: Ile można zarobić na nic-nie-robieniu? Prowizje za dostęp do tych danych porażają
Czytaj też: Banki korzystają z sezonu na PIT-y. Nawet 100 zł za jednozdanieowe zaświadczenie!
No i co powiecie? Zaświadczenie rzeczywiście jest sformułowane w sposób nic-nie-mówiący i gołym okiem widać, że bank nie mówi klientom wszystkiego co wie. W standardowej sytuacji prawdopodobnie nie byłoby problemem wyciśnięcie z systemów informatycznych informacji ile i kiedy bank wypłacił klientowi, kiedy w jakich kwotach przyjmował poszczególne raty oraz jakie było ich oprocentowanie. Cała „zabawa” odbywa się w walucie rodzimej, więc nie trzeba byłoby nawet nic przeliczać.
Bank jednak albo: a) tych danych nie ma, bo zapomniał ich wziąć z Nordei po przejęciu banku, b) podejrzewa, że dane, o które proszą klienci, będą wykorzystane do dokładnego obliczenia roszczeń w ramach pozwu sądowego. Patrząc przez pryzmat czystej taktyki takie postępowanie banku można próbować zrozumieć – będąc na wojnie nie podaje się na złotej tacy amunicji przeciwnikowi.
Bank ma rację czy jest jak nieszlachetny rycerz?
Z drugiej zaś strony patrząc to przecież nie jest wojna. Najgorsze co może spotkać bankowców to proces, w którym zatriumfuje sprawiedliwość. I w zasadzie uczciwa instytucja finansowa nie powinna się bać sprawiedliwego rozstrzygnięcia. A więc nie powinna się obawiać potwierdzenia kwot, które przepływały między nim, a kredytobiorcą. Skoro bank nic nikomu nie ukradł, naliczał zobowiązania klienta prawidłowo, kredyt nie zawiera żadnych nieuczciwych zapisów to chyba nie ma co się bać, prawda?
Czytaj też: Historia pewnej reklamacji. Co zrobić, żeby bank chciał ją przyjąć?
Bardzo jestem ciekaw czy da się skutecznie zakwestionować brak informacji ze strony banku i czy może to być podstawą wypłaty zadośćuczynienia lub pokrycia przez bank kosztów, które poniesie klient, by samodzielnie wyliczyć to, czego bank mu nie chce przekazać. Sporo na temat zakresu obowiązków banku mówi zapewne umowa kredytowa i regulamin spłaty kredytu. Jest zapis kodeksu cywilnego mówiący o pokwitowaniu i ten o udostępniania historii rachunku.
To byłby ciekawy spór. Być może nie będzie potrzebny, bo gdy sprawa trafi do sądu to zapewne wniosek o przekazanie wszystkich danych o spłacanych ratach będzie pierwszym wnioskiem dowodowym prawników klientów. Z całą pewnością można powiedzieć, że bankowi kierowanemu przez Zbigniewa Jagiełło nie pozostało wiele z etosu rycerskiego, który nakazywałby w czasie pojedynku podać przeciwnikowi szpadę i stanąć do równej walki ;-).