Czy rosnąca agresja pomiędzy Iranem i USA po zabiciu przez Amerykanów Kasema Sulejmaniego, drugiego najważniejszego człowieka w Iranie, powinna nas niepokoić? Jak może się odbić na naszych portfelach? Widzę pięć możliwych negatywnych konsekwencji, które – jeśli pójdzie źle – odbiją się na portfelach większości z nas
Iran to islamska republika, rządzona twardą ręką przez religijnych radykałów, która jest od pewnego czasu objęta amerykańskimi sankcjami z tytułu prowadzenia badań nad bronią jądrową. I mocno rywalizuje o swoją pozycję w światowej polityce. Jego głównym orężem jest jednak nie potencjał nuklearny, lecz ropa naftowa. Ten kraj posiada czwarte pod względem wielkości złoża tego surowca na świecie.
- Jakie możliwości daje terminal płatniczy w firmie? To już nie jest urządzenie tylko do przyjmowania płatności! Co jeszcze potrafi? [POWERED BY FISERV-POLCARD]
- Jakie usługi warto dorzucić do ubezpieczenia turystycznego, żeby w podróży wakacyjnej zapewnić sobie święty spokój? Prześwietlam opcje [POWERED BY GRUPA PZU]
- Technologiczna rewolucja w kredytach ratalnych. Zdjęcie zrobione smartfonem już wystarcza, żeby pożyczyć pieniądze. Czy to się przyjmie? [POWERED BY VELOBANK]
Nie będę tu wchodził w opowieści o tym, jak wygląda geopolityczna układanka na Bliskim Wschodzie (od tego są więksi znawcy, niż ja), natomiast wszyscy oglądamy telewizję. I widzimy, że coś tu nie gra, jeśli Amerykanie zabijają dronem jednego z najważniejszych polityków Iranu, zaś ten odpowiada ostrzałem rakietowym amerykańskich żołnierzy. A do tego po świecie zaczynają krążyć groźby o „krwawej zemście” (z jednej strony) i o „możliwości zniszczenia kilkudziesięciu celów” (z drugiej strony).
Czy to wszystko powinno nas interesować, gdy żyjemy sobie w spokojnym, katolickim kraju na północy Europy, należącym do Unii Europejskiej i NATO, nad którym latają co najwyżej żurawie i bociany? Jest pięć potencjalnych konsekwencji tego całego zamieszania, które mogą dotknąć portfeli każdego z nas albo przynajmniej większości. O ile oczywiście zamieszanie za kilka tygodni się nie skończy i nie rozejdzie po kościach.
Po pierwsze: możliwy wzrost ceny paliwa na stacjach benzynowych. Każdy kryzys polityczny, ekonomiczny lub militarny, który dotyczy którejś z naftowych potęg, niesie ryzyko wzrostu cen ropy naftowej. Ropa naftowa jeszcze rok temu kosztowała tylko 50 dolarów za baryłkę. Teraz zbliża się już do 70 dolarów i obecna sytuacja na pewno nie spowoduje, że potanieje.
O ile więcej możemy zapłacić za paliwo jeśli ten trend się nie zatrzyma? Na ceny benzyny na polskich stacjach wpływ mają cena ropy, kurs dolara i podatki. Tania ropa to tania benzyna i olej napędowy. Tani dolar – to zwykle droższa ropa na światowych rynkach. Zmiany cen benzyny ogranicza fakt, że połowa ceny na stacjach to podatki. Warunki rynkowe mają więc wpływ tylko na drugą połowę ceny detalicznej.
Czytaj więcej: Z czego wynika cena paliwa na stacjach benzynowych? Tłumaczymy!
W okresie styczeń 2016-październik 2018 r. ropa w przeliczeniu na złote zdrożała ze 113 do 310 zł, czyli o 174%. W tym samym czasie benzyna podrożała z 4,02 zł do 5,08 zł, czyli o 26%. Czyli każde 20 zł wzrostu cen ropy naftowej za baryłkę w złotych przekładało się na wzrost ceny paliwa na stacjach o 10 gr. na litrze. Tutaj macie wykres cen ropy w ostatnich latach (za Bankier.pl).
Po drugie: możliwy spadek wartości realnej naszych oszczędności. Nasze oszczędności w bankach realnie tracą na wartości ze względu na coraz wyższą inflację (ostatnio 3,4%) i niskie stopy procentowe. Ewentualny wzrost cen ropy wpłynie dodatkowo na inflację, bo paliwo to ważny składnik wielu portfeli.
Według GUS zakupy paliwa stanowią mniej, niż 5% naszych wydatków (i taki też jest ich wpływ na inflację). Ale ceny transportu – a na nie ceny paliw mogą mieć wpływ – to już mniej więcej 10% wartości naszego statystycznego „koszyka zakupów”. Poza tym (już nie bezpośrednio i nie natychmiast) wyższe ceny transportu widać w cenach wszystkiego.
Każdy wzrost ceny benzyny na stacjach o 10% może się więc przełożyć na wzrost inflacji o 0,1-0,2 punktu procentowego oraz razu i może jeszcze trochę w późniejszym terminie. Dużo? Mało? Jeśli trzymasz pieniądze w banku oprocentowane na 0,5%, to wszystko jedno, czy inflacja wynosi 3,4%, czy 3,6% – i tak nie masz żadnych szans. Ale jesteś wyjadaczem wisienek, który wyciska 3-3,5%, bo ciągle kombinuje gdzie by tu przenieść oszczędności…
Tutaj ostatnie wieści o inflacji w Polsce (wykres z Bankier.pl)…
… a tutaj prognozy na jej temat od analityków ING:
Czytaj też: Jak zabezpieczyć się przed wzrostem inflacji? Częściową ochronę dają obligacje
Czytaj też: Myślisz o przeniesieniu pieniędzy do banku, który lepiej płaci? Tu zestawienie najlepszych obecnie lokat
Po trzecie: możliwy (przejściowy) spadek naszych oszczędności emerytalnych. Większość Polaków ma ulokowane trochę grosza na emeryturę – lub bliżej nieokreśloną przyszłość – na rynku kapitałowym. Albo mamy średnio 10.000 zł w OFE (wkrótce ta kasa będzie przeniesiona do IKE, ale faktyczny sposób inwestowania się nie zmieni), albo mamy jakieś oszczędności w funduszach inwestycyjnych, akcjach spółek dywidendowych, na kontach IKE, IKZE, w programach emerytalnych typu PPE, czy PPK (od niedawna).
Ta kasa narażona jest na wahania zaufania inwestorów. W niepewnych czasach najwięksi światowi inwestorzy wycofują się z bardziej ryzykownych rynków wschodzących (do takich wciąż jest zaliczana Polska) i kupują amerykańskie obligacje, składają pieniądze na lokacie w szwajcarskim (we frankach) lub japońskim (w jenach) banku, albo kupują niemieckie obligacje skarbowe – nawet na ujemny procent. Kupują też złoto (jest najdroższe od siedmiu lat). Albo robią wszystkie te rzeczy naraz.
Może to skutkować przejściową obniżką wartości naszych długoterminowych oszczędności i inwestycji. Ale to chwilowe – realnie wciąż mamy kawałki własności przedsiębiorstw, które działają, zatrudniają ludzi, zarabiają pieniądze, wypłacają dywidendy. Zaufanie na rynkach kapitałowych rośnie albo spada, ale w długim terminie to, co ma wymierną wartość – drożeje.
Poniżej wykres indeksu cen akcji polskich spółek (WIG) za ostatni miesiąc…
oraz w ostatnich 10 latach…
Czytaj też: Jak zabrać się za lokowanie oszczędności w niepewnych czasach? Oto gryplan od Samcika
Po czwarte: wyższe koszty obsługi długu zagranicznego Polski. Gdyby okazało się, że okazjonalne wystrzeliwanie rakiet i uprzejme groźby na Twitterze przekształcają się w regularną wojnę, to awersja do ryzyka może spowodować ucieczkę kapitału także z rynku obligacji państw tzw. wschodzących. Efektem byłby spadek wartości złotego i wzrost oprocentowania, które musiałby płacić rząd, by zachęcić inwestorów do pożyczania nam pieniędzy.
Polska ma jakieś 300 mld zł długu wyrażonego w obcych walutach. Rocznie pożycza kilkadziesiąt miliardów złotych (w jego interesie jest, by oprocentowanie tego nowego długu było jak najniższe). Każdy wzrost oprocentowania polskiego długu oznacza mniej pieniędzy na 500+, trzynastki, czternastki, „tornistrowe” i inne prezenty od rządu.
Powyżej macie tzw. krzywą dochodowości polskich obligacji, a więc ich oprocentowanie w zależności od tego, ile czasu pozostało do spłaty. Jak widać, 10-letnie obligacje emitowane na spłatę wcześniej zaciągniętych długów gwarantują dziś nabywcom 2,2%. Więcej danych jest tutaj.
Roczny koszt obsługi polskiego długu (czyli głównie odsetki od obligacji) wynosi jakieś 29 mld zł. Poważny wzrost rentowności choćby częsci tego długu spowoduje kilkumiliardowe dodatkowe obciążenie budżetu państwa. Poniżej macie rozpisany ten dług na obligacje, które kupiły polskie banki, polskie firmy i zwykli ludzie oraz inwestorzy zagraniczni.
Choć oczywiście może zdarzyć się coś zgoła odwrotnego – Polskie obligacje, relatywnie wysoko oprocentowane i gwarantowane przez kraj będący w dobrej kondycji ekonomicznej i położony w bezpiecznym rejonie świata – mogą zyskać na atrakcyjności. Ale to mniej prawdopodobny scenariusz.
Więcej danych: Tutaj statystyki i wykresy dotyczące polskiego zadłużenia
Czytaj też: Zadłużenie Polski wynosi mniej więcej bilion złotych. Ile dzieli nas od bankructwa? Liczymy!
Po piąte: spadek wzrostu gospodarczego i mniej kasy na 500+ i trzynastą emeryturę. Całkiem czarny scenariusz zakłada, że kryzys się przedłuży, rakiety będą latały coraz częściej i w wielu miejscach (Iran jest wspierany przez takich przyjemniaczków jak Rosja, czy Chiny, obudzić się też może północnokoreański „smok”), nastąpi globalna recesja, która – poprzez Niemcy, naszego głównego partnera handlowego – przeniesie się do Polski, spadną dochody podatkowe (rząd zakłada, że będą w tym roku rekordowo wysokie) i mamy budżetowy klops.
Czytaj też: Jak lokować oszczędności w niepewnych czasach?
Czytaj też: Coś ci mówi, że lepiej już było i czas uciekać w złoto?
Czytaj też: Po jakiej cenie opłaca się kupować złoto lub srebro?
Oczywiście, trzymam kciuki, by żadna z tych pięciu konsekwencji nas nie dotknęła i żeby kryzys rozszedł się po kościach.
źródła zdjęć: Polsat News/Pixabay