Jestem dziwnie pewien, że Święto Pracy w tym roku rozpoczęło na dobre sezon sporów między pracownikami – oczekującymi, że pracodawca ochroni ich przed kosztami inflacji – a pracodawcami, którzy nie zawsze mogą przerzucić wyższe koszty na swoich klientów. I nie zawsze mają możliwość odjęcia sobie od ust, żeby dać podwyżki wynagrodzeń pracownikom (a czasem po prostu nie mają na to ochoty). Co można zrobić, żeby złagodzić skutki inflacyjnej wojny o wynagrodzenie za pracę? Oto trzy pomysły
W okolicach 1 maja, czyli Święta Pracy, zawsze politycy oraz ekonomiści pochylają się nad losem pracownika. Na „Subiektywnie o Finansach” nie raz i nie dwa zastanawialiśmy się nad przyczynami smutnego faktu, iż tak ogólnie to pracownik w Polsce zarabia mało. Owszem, ze średniej podawanej co miesiąc przez GUS wynika, że jesteśmy krajem finansowych prawie-że-krezusów (ze średnią wypłatą na rękę 4800 zł, ale wiemy też, że powyżej średniej jest tylko co trzeci pracownik.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Polski pracownik mało zarabia. A jedną pensję zabierze mu inflacja
Z najnowszych danych GUS (obejmujących koniec 2020 r.) wynika, że mediana wynagrodzeń w kraju to 4700 zł brutto, czyli jakieś 3500 zł na rękę miesięcznie (a więc połowa Polaków zarabia więcej, a połowa mniej). To oznacza – przy założeniu 40-godzinnego tygodnia pracy – 22 zł na rękę za godzinę pracy. Pewnie te dane też są nie do końca obiektywne: z jednej strony nie obejmują samozatrudnionych i pracowników najmniejszych firm (kilkuosobowych), z drugiej – nie uwzględniają wynagrodzeń wypłacanych „na czarno” (ich skala z Polsce jest duża).
Formalnie najmniejszą pensją, jaką może pobierać polski pracownik, jest ok. 2360 zł na rękę, co przekłada się na najniższą płacę godzinową w wysokości 13,9 zł netto. Przeciętna stawka godzinowa w Polsce to 30 zł na rękę (jak już ustaliliśmy – pobiera ją oficjalnie tylko co trzeci pracownik, bo reszta ma mniej).
Przeciętny Niemiec czy Francuz zarabia trzy-cztery razy tyle, wykonując tę samą pracę. Utrzymanie mieszkania kosztuje go zwykle więcej niż Polaka, ale wszystkie inne ceny (jedzenie, odzież, elektronika) są na Zachodzie tylko trochę wyższe niż u nas. Przyczyny tego stanu są zdiagnozowane i przedstawiłem je przy okazji artykułu o utrapieniach polskiego pracownika. W skrócie:
>>> niska wartość „produkcji” na mieszkańca. Pracujemy dużo, ale produkujemy wciąż niezbyt cenne i pożądane w skali świata rzeczy. Części do samochodów, a nie samochody. Etui do smartfonów, a nie smartfony. Śrubki do statków kosmicznych, a nie statki kosmiczne. Wartość dodaną zgarniają inni. A tam, gdzie jest dużo pracowników, których „twórczość” jest sprzedawana na cały świat i płatna w dolarach oraz euro – więcej zarabia każdy, nawet sprzedawca pietruszki na targu. Przyczyną jest polityka rządu, który nie nagradza inwestycji, pompuje pieniądze w konsumpcję i doi pracodawców wysokimi podatkami. W dodatku w Polsce pracuje tylko 55% ludzi. Niewiele, nawet jeśli odejmiemy emerytów i dzieci. Kilka milionów utrzymuje się z zasiłków i świadczeń socjalnych.
>>> niewielka część wytworzonej wartości trafia do pracownika. W Polsce udział płac w PKB nie przekracza 50%. To oznacza, że druga połowa tego, co wytworzy pracownik, trafia do posiadacza kapitału, „środków produkcji”, czyli właściciela firmy, jak również do urzędu podatkowego. W Niemczech udział płac w PKB przekracza 60%, podobnie w krajach takich jak Francja, Włochy czy Holandia (tutaj więcej danych). W Szwajcarii ten wskaźnik sięga 70%! Wyjaśnienia są trzy. Pierwsze jest takie, że pracownik jest ograbiany przez pracodawcę, który niesprawiedliwie dzieli owoce wspólnej pracy, większość zatrzymując dla siebie. Drugie jest takie, że tam, gdzie do podziału jest więcej wartości, można hojniej obdarzać pracownika (mamy niskie PKB na mieszkańca, a inwestycje w rozwój firmy trzeba jakoś finansować). Trzecie jest takie, że polski pracownik jest mało kreatywny, nie współtworzy wartości, tylko wykonuje polecenia.
Co zamiast podwyżki wynagrodzeń? Praca (bardziej) zdalna!
Ten stan nigdy nie był komfortowy, a teraz – gdy inflacja zabiera kilkanaście procent realnej wartości pieniędzy zarabianych przez przedsiębiorców i pracowników – stanie się przyczynkiem do wojny o podwyżki wynagrodzeń. Już ją zresztą widzicie: strajkują, strajkowali albo będą strajkowali pracownicy fabryki autobusów (na przykładzie tego strajku zastanawiałem się, czy owoce działalności firmy są równo dzielone), kolejarze z kolei regionalnych, kontrolerzy lotów. Każdy chce wyrwać jak najwięcej. A opozycja już obiecała 20% podwyżki dla całej budżetówki.
Jednym się uda wywalczyć podwyżki wynagrodzeń, innym nie. Jedni mają „słuszną rację”, że chcą równiejszego podziału zysku netto firmy, a inni mogą doprowadzić ją do bankructwa. Z jednej strony trudno się dziwić, że ludzie chcieliby inflacyjnych podwyżek (tutaj Irek Sudak pisał, ile wynosi „sprawiedliwa” podwyżka), ale z drugiej – czy każda firma może bezkarnie podwyższyć ceny swoich usług o kilkanaście procent?
Jak pogodzić te sprzeczne interesy? Czy w sytuacji, gdy firma nie może sobie pozwolić na podwyższenie marży, przedsiębiorca powinien zrezygnować z części zysku i rozdać go pracownikom w formie podwyżki wynagrodzeń? A kiedy nie może tego zrobić, to co mógłby zrobić? Oto trzy pomysły.
Po pierwsze: praca zdalna zamiast podwyżki wynagrodzeń. Już w czasie lockdownu sprawdziliśmy, ile oszczędności przynosi fakt, że pracownik nie przebywa w biurze, lecz wykonuje obowiązki z domu. Z punktu widzenia pracodawcy to mniej więcej 500-600 zł miesięcznie oszczędności w skali miesiąca, z punktu widzenia pracownika – być może nawet drugie tyle. Pracownik zdalny nie traci pieniędzy na dojazdy do pracy (to pochłania średnio 300-400 zł miesięcznie), mniej pieniędzy wydaje na jedzenie i kawę na mieście (gotowanie w domu też kosztuje, ale generalnie mniej).
Można szacować oszczędności wynikające z pracy zdalnej na 600-700 zł (nawet pomimo większego zużycia prądu w domu). W przypadku jednego pracownika to będzie 20% wynagrodzenia, w przypadku innego – 10%. Ale każdy dzień pracy zdalnej to równoważnik kilku procent podwyżki wynagrodzenia. „Uwalniając” pracownika, de facto dajemy mu podwyżkę.
Czytaj też: 10 firm, w których Polakom pracuje się najlepiej [wprost.pl]
Czytaj więcej: Wypalenie zawodowe w IT – cierpi na nie ponad połowa pracowników! (homodigital.pl)
Czytaj również: Ucieczka z raju. Dlaczego ludzie odchodzą z branży IT? (homodigital.pl)
Zerknij też: Zmiana pracy? Poznaj zawody w IT niewymagające programowania! (homodigital.pl)
Czterodniowy tydzień pracy zamiast podwyżki wynagrodzeń?
Po drugie: czterodniowy tydzień pracy. Czy 40 godzin pracy da się „odfajkować” w cztery dni zamiast w pięć? Albo w 32 godziny? W większości przypadków da się, tylko trzeba pracować szybciej, efektywniej, mniej czasu spędzać w firmowej kuchni oraz na ploteczkach z kolegami z sąsiedniego pokoju.
Trzydniowy weekend w każdym tygodniu pracy – nawet jeśli wynagrodzenie pracownika pozostaje bez zmian – de facto oznacza więcej czasu dla rodziny, na realizowanie swojego hobby, więcej możliwości wypoczynku. Ten wolny czas też ma wartość rynkową, którą można wycenić i zaoferować pracownikowi zamiast inflacyjnej podwyżki.
Czterodniowy tydzień pracy może wydawać się radykalnym pomysłem, ale prawda jest taka, że od końca XIX wieku czas pracy się skraca. W 1890 r. rząd Stanów Zjednoczonych oszacował, że pełnoetatowy pracownik zakładu produkcyjnego pracował średnio 100 godzin tygodniowo. W połowie XX wieku pracownicy produkcyjni pracowali tylko 40 godzin tygodniowo. Teraz w niektórych krajach pracuje się 35-36 godzin tygodniowo. Skrócenie tygodnia pracy do 28 godzin nie jest niewyobrażalne.
Mniej zmęczony pracownik jest bardziej produktywny, wydajny. W niektórych krajach bogatej północy, jednych z najbardziej produktywnych na świecie (Norwegia, Dania, Niemcy i Holandia) pracuje się średnio ok. 27 godzin tygodniowo. Z kolei Japonia, jeden z najbardziej „przepracowanych” krajów świata, jest dopiero na 20. miejscu pod względem wydajności przeciętnego pracownika. Do tego dochodzi mniejszy ślad węglowy (pracownik mobilny emituje więcej CO2).
Są i wady: jakkolwiek pracownicy są zwykle zadowoleni z czterodniowego tygodnia pracy, a pracodawcy przeważnie nie odczuwają spadku produktywności, to przeorganizowanie działalności firmy bywa trudne i kosztowne. A klientów czasem taka sytuacja wkurza. Czasem źle się kończy próba kompresowania w czterech dniach 40 godzin pracy – zamiast większej wydajności może się pojawić większe zmęczenie.
Pensja częściej i bardziej elastycznie. I mniejsze podwyżki?
Po trzecie: pensja-tygodniówka zamiast wypłaty raz w miesiącu oraz możliwość pobierania zaliczek na wynagrodzenia. Część pracowników ma roszczenia dotyczące podwyżek nie dlatego, że uważają, iż ich praca nie jest odpowiednio wyceniana, lecz dlatego, że nie starcza im od pierwszego do pierwszego. A nie starcza im, bo są zadłużeni po uszy. Zadłużeni są zaś dlatego, że nieumiejętnie zarządzają swoim domowym cash-flow.
Mniejsze odstępy między wypłatami to – zwłaszcza dla niżej wynagradzanych pracowników – okazja do lepszego zarządzania pieniędzmi. Mniejszymi porcjami grosza zarządza się łatwiej, nie ma takiego problemu z oszacowaniem, na co pieniądze są wydawane, a na co powinny być. A więc pracownik otrzymujący „tygodniówkę” może być bardziej wydajny, jeśli chodzi o zarządzanie swoim wynagrodzeniem. I przez to mniej roszczeniowy. W Azji wpadli na to już dawno temu.
Z kolei możliwość pobierania zaliczki od pensji to bonus, który da się wycenić jako rodzaj „darmowego kredytu” od pracodawcy. Jeśli dzięki temu pracownik nie zaciągnie chwilówki lub nie popełni jakiegoś innego błędu, który wprowadzi go w pętlę zadłużenia – jest to de facto ekwiwalent podwyżki wynagrodzenia. Poprawa cash flow w okresie wysokiej inflacji jest usługą, którą pracownik powinien docenić. Nie zastąpi w pełni podwyżki wynagrodzenia, ale może być argumentem na rzecz jej rozłożenia w czasie.
Pracodawcy mogą także zaproponować pracownikom skorzystanie z aplikacji umożliwiających wcześniejszą wypłatę zarobionych pieniędzy na życzenie pracownika bez względu na rodzaj umowy, jaką pracownik zawarł z pracodawcą – na rynku już są takie rozwiązania. Jedną z takich aplikacji jest Flexee, która pozwala wypłacić pieniędze za każdy przepracowany dzień, a środki pojawiają się na koncie bankowym pracownika w kilka sekund. Co ważne – wielokrotnie taniej od usług finansowania obecnych na rynku, takich jak np. pożyczki bankowe czy chwilówki. Dostęp do Flexee eliminuje konieczność proszenia rodziny o pożyczkę, czy pracodawcy o zaliczkę w razie problemów finansowych, czy nagłych wydatków. Wypłacone środki oraz opłaty są rozliczane w momencie, gdy na konto pracownika trafia docelowe, comiesięczne wynagrodzenie. Tego typu usługa może być całkowicie darmowa dla pracodawcy, a samo posiadanie aplikacji nic nie kosztuje. Flexee finansuje wszystkie wcześniejsze wypłaty pracowników, a więc pracodawca zupełnie nie angażuje własnych środków.
—————
Szukasz leku na inflację? Maciej Samcik poleca superaplikacje
>>> Przetestuj aplikację ZEN, czyli fintech do zarządzania pieniędzmi, który posiada w swojej ofercie konto wielowalutowe, polski IBAN (i nie tylko polski – są tam rachunki w aż 30 walutach, co pozwala na błyskawiczne przelewy również międzynarodowe), a także oferuje natychmiastowy cashback, przedłużoną gwarancję i ochronę ubezpieczeniową zakupów). Zacznij robić zakupy i zarządzać swoimi finansami w duchu ZEN i bez niepotrzebnego stresu. Link do aplikacji dla użytkowników urządzeń Apple jest tutaj, a link do Google Play, czyli sklepu dla użytkowników urządzeń z Androidem. Za ok. 4 zł miesięcznie masz jedną z najbardziej wypasionych aplikacji finansowych na rynku. Przeczytaj też recenzję ZEN. To również ciekawa aplikacja dla właścicieli sklepów internetowych i właścicieli małych firm. Więcej o możliwościach ZEN dla małych firm jest tutaj. Polecam też felieton o tym, gdzie jest ten moment, w którym przestajesz w ogóle potrzebować tradycyjnego banku
>>> Kupuj waluty z aplikacją CINKCIARZ.PL i korzystaj z portfela walutowego oraz kart walutowych. Waluty obce warto kupować w pewnym miejscu i po dobrych kursach. „Subiektywnie o Finansach” poleca fintech Cinkciarz.pl, oferujący m.in. usługę portfela walutowego. Na Cinkciarz.pl kupisz dolary i euro – i kilkadziesiąt innych walut – po bardzo dobrych kursach, w ofercie są też karty walutowe. Dostępna jest fizyczna karta (15 zł za wydanie, bez opłat za obsługę) lub wirtualna karta (za darmo, służy do płatności w internecie oraz zbliżeniowych płatności telefonem czy zegarkiem). W obu wariantach kartą można płacić w złotych i 160 innych walutach – bez wysokich spreadów prowizji i ukrytych opłat. Zapraszam do wypróbowania karty. Konto na Cinkciarz.pl oraz wielowalutową kartę można zamówić pod tym linkiem. Do wzięcia jest od 5000 zł do 24 000 zł w specjalnym konkursie. Szczegóły są pod tym linkiem. A pod tym linkiem więcej o możliwościach, jakie oferuje Cinkciarz.pl tym wszystkim, którzy pewniej się czują, gdy mają pod ręką trochę „twardej waluty”
zdjęcie tytułowe: Wonderlane/Unsplash, Satya Tiwari/Pixabay