A gdyby tak… pensje były wypłacane raz w tygodniu, zamiast co miesiąc? I gdybyśmy pracowali tylko cztery dni w tygodniu, ale za to szybciej i wydajniej? Dwa rewolucyjne pomysły, które mogłyby zmienić nasze życie na lepsze
Duża część konsumentów to etatowcy, których wynagrodzenie w ogóle – lub tylko w pewnym stopniu – jest uzależnione od wyników pracy. Generalnie otrzymują raz w miesiącu pensję, z której płacą comiesięczne rachunki, raty kredytów i co większe wydatki. Całkiem spora część społeczeństwa funkcjonuje „od pierwszego do pierwszego”, największe płatności planując tuż po wypłacie, a ostatnie dni – lub, co gorsza, tygodnie – w każdym miesiącu przeznaczają na walkę o przeżycie, niekiedy zapożyczając się u rodziny lub w firmach chwilówkowych.
- Technologia to serce każdego fintechu. Coraz częściej fintechy udostępniają swoją wiedzę… innym firmom, także finansowym. Za pieniądze [MOŻNA SPRYTNIEJ]
- Odwieczny dylemat: używać czy posiadać? Oni wynajmą Ci telefon nowy lub używany. Na długo lub na krótko. Komu to się opłaci? I ile kosztuje? [TELEKOMUNIKACJA NA NOWO]
- Inwestycja w fotowoltaikę jest dziś mniej przewidywalna niż kiedyś. Ale wciąż są ulgi i dotacje, które ograniczają ryzyko. Jak je „podnieść”? [GO GREEN]
Jak z tym skończyć? W trwały sposób można tylko poprzez zwiększenie dochodów lub zmniejszenie długów (i tym samym kosztów odsetek). Ale doraźnym pomysłem jest próba lepszego zarządzania domowym budżetem. Wielu z nas tuż po wypłacie, widząc „osad” na koncie, luzuje zasady i kupuje rzeczy bez głębszego przemyślenia. Czasem przyjemność kupowania jest od nas po prostu silniejsza. Jeśli mamy na koncie większą kwotę, to po prostu nie potrafimy się powstrzymać.
Czytaj też: Kiedy dług staje się toksyczny? Wystarczy, ze spełnia te trzy warunki
Tygodniówka zamiast comiesięcznej wypłaty i mniej będzie konsumenckich bankrutów?
Podobno niektóre sieci handlowe dostosowują swoje strategie cenowe lub marketingowe do tych momentów w miesiącu, w których największe firmy – zatrudniające po kilkadziesiąt tysięcy ludzi – mają wypłaty. Wiadomo, że kiedy ludzie są przy kasie, mogą być bardziej podatni na pobudzanie ich konsumpcyjnych apetytów.
Niektórzy ekonomiści podpowiadają jak z tym walczyć. Sposobem może być… wypłata tygodniówki. W krajach anglosaskich tygodniówki są dość popularne, ale pod naszymi szerokościami geograficznymi nie zrobiły kariery. Może należałoby namawiać wielkie firmy, żeby właśnie w tym trybie – raz w tygodniu – płaciły pensje swoim pracownikom?
Promotorem takiego rozwiązania – nie tylko w Polsce, ale i w krajach azjatyckich i na Bliskim Wschodzie – jest m.in. Roman Zytek, ekonomista, który pracował m.in. w Międzynarodowym Funduszu Walutowym i JPMorgan Chase (a ostatnio doradza azjatyckim bankom centralnym). Jakiś czas temu czytałem o tym pomyśle w jego artykule: „More Frequent, Faster Paycheck is a Better Paycheck”. Wykłada tam na tyle przekonująco, że postanowiłem Wam to zreferować.
Na pierwszy rzut oka sensu w tym nie ma, bo jedyne co się zmienia, to koszty transakcyjne. Cztery przelewy zamiast jednego, więcej roboty papierkowej, wyższe koszty bankowe, księgowe i operacyjne. W dużych firmach robienie cztery razy tego, co można zrobić tylko raz, jest kłopotem samym w sobie.
No dobra, ale ten medal ma też drugą stronę. Tą stroną jest np. ułatwienie konsumentom zarządzania swoimi domowymi budżetami i zmobilizowanie ich do lepszej kontroli wydatków. W sytuacji, gdy nie dostaję jednego, dużego przelewu, tylko cztery mniejsze – czasem w wysokości zbliżonej do największej pozycji wydatkowej w moim domowym budżecie – muszę zacząć na bieżąco myśleć o płynności finansowej, planować wydatki i bardziej trzymać się dyscypliny. Sytuację, która zwykle spotyka mnie dopiero w drugiej części miesiąca mam na codzień.
Jest i drugi powód. Ludzie nie zawsze potrafią sobie radzić ze świadomością, że na ich koncie jest sporo pieniędzy. Mają głęboką – stymulowaną reklamami – potrzebę wydawania tych pieniędzy lub po prostu zanikają w nich hamulce „wydatkowe”. Jeśli sytuacji, w której jednego dnia ląduje na koncie duży przelew nie będzie, to i pokusy będą mniejsze.
Być może obniżyłby się popyt na kredyt konsumpcyjny i spadłaby liczba ludzi wpadających w pętlę zadłużenia, bo w pewnej części bardzo drogie kredyty zaciągamy przede wszystkim ze względów płynnościowych, a nie strukturalnej nadwyżki wydatków jak dochodami. Ta pojawia się dopiero jako efekt uboczny kosztów drogiego kredytu.
Zyski mogą się też pojawić po stronie sektora bankowego – i nie chodzi tylko o częstsze przelewy, które owocują wzrostem dochodów z opłat i prowizji. Wypłata pensji w dużych firmach w określonych momentach miesiąca (np. tuż przed końcem lub zaraz „po pierwszym”) powoduje, że nagle kończą się pieniądze w bankomatach, w oddziałach banków jest większe zapotrzebowanie na gotówkę, a w oddziałach prowadzących sprzedaż kredytów – dla odmiany spada ono blisko zera. Bankowcy muszą zarządzać tymi wszystkimi procesami, co kosztuje czas i pieniądze.
W sieciach handlowych też woleliby pewnie, żeby popyt na ich produkty – zwłaszcza te droższe – był mniej impulsywny i wahliwy. Chociaż z sieciami handlowymi nigdy nic nie wiadomo, zawsze lubiły impulsowe zakupy.
Zdaniem Romana Zytka im niższe są dochody ludzi, tym częściej powinni otrzymywać wynagrodzenie. Oczywiście: takiego czegoś nie da się zarządzić odgórnie, ale gdyby np. państwowe firmy (państwo to dziś, niestety, 25-30% naszej gospodarki) gromadnie zmieniły system wynagradzania z miesięcznego na tygodniowy, może byłyby w stanie ustanowić standard, do którego przystosowałyby się również firmy prywatne.
Dlaczego państwo miałoby promować taki system? To proste – bo może kopnąć w tyłek obywateli i skłonić ich do lepszego pilnowania domowych finansów, zarządzania płynnością, planowania wydatków. Czy państwo nie powinno chcieć, żeby konsumenci zachowywali się bardziej racjonalnie.
Co myślicie o takim pomyśle? Mógłby pomóc nam w zarządzaniu domowymi finansami? Gotowi bylibyście ponieść takie hasło na tradycyjnym, pierwszomajowym pochodzie? Czekam na Wasze opinie w tej sprawie, mam nadzieję na owocną dyskusję.
A może… wystarczą cztery dni, żeby zrobić to, na co potrzebujemy pięciu?
Jest i drugi pomysł racjonalizatorski – byśmy wprowadzili czterodniowy tydzień pracy. Dlaczego by ośmiu godzin, które musimy wypracować w piątek, nie dołożyć proporcjonalnie do czterech pozostałych „pracowniczych” dni tygodnia? Przez cztery dni w tygodniu pracujmy po dziesięć godzin, a potem miejmy aż trzy dni weekendu.
Głupie? Firmy w różnych stronach świata testują te rozwiązania i odkryły, że prowadzi to do wyższej wydajności, a załoga staje się bardziej zmotywowana i bardziej wydajna. Mniej podobno jest pracowników z objawami wypalenia zawodowego, przemęczenia i pracujących bardzo niewydajnie.
Jednym z przykładów firm, które wdrożyły czterodniowy tydzień pracy jest Planio, przedsiębiorstwo zajmujące się zarządzaniem projektami w Berlinie. W Nowej Zelandii w takim systemie zaczęła działać firma ubezpieczeniowa Perpetual Guardian. Tam poszli na całość, bo nie tyle kazali pracownikom „odpracowywać” dodatkowy wolny dzień, co po prostu wprowadzili 32-godzinny tydzień pracy,
Tutaj więcej: Reuters o czterodniowym tygodniu pracy
Po przebadaniu samopoczucia pracowników i wydajności ich pracy Nowozelandczycy doszli do wniosku, że… w ciągu 32 godzin pracy przez cztery dni pracownicy osiągają taką samą skuteczność, co wcześniej pracując przez pięć dni i „wyrabiając” 40 godzin. Ciekawe, prawda?
W Japonii rząd zachęca firmy do zezwolenia pracownikom na wolne poniedziałkowe poranki, chociaż tutaj raczej nie chodzi o podwyższenie zadowolenia pracowników i jakości ich pracy, co raczej o walkę z pracoholizmem. Brytyjski Kongres Związków Zawodowych (TUC) niesie na sztandarach czterodniowy tydzień pracy.
„Zmniejszyłoby to stres związany z żonglowaniem życiem zawodowym i rodzinnym oraz mogłoby przybliżyć równość płci. Firmy, które już wypróbowały taki sposób pracy twierdzą, że jest to lepsze dla produktywności i dobrego samopoczucia pracowników”
– powiedziała Reutersowi Kate Bell z TUC. Nawet szef Tesli Elon Musk – choć ma wiele wad i kontrowersyjne podejście do pracowników – przyznał, że „nikt nigdy nie zmienił świata 40 godzin w tygodniu”.
36-letni inżynier oprogramowania z Niemiec przetestował czterodniowy tydzień na sobie po tym, jak przez 10 lat harował po 18 godzin dziennie przez pięć dni w tygodniu:
„Okazało się, że bez problemu wykonuję pracę w ciągu czterech dni. Mając w głowie pięciodniowy tydzień pracy wydaje ci się, że masz więcej czasu, zabierasz więcej czasu na wykonanie roboty, pozwalasz sobie na więcej przerw, częściej wychodzisz na kawę lub rozmawiasz z kolegami. Zdałem sobie sprawę, że mogę wykonać wszystkie obowiązki w ciągu czterech dni, ale muszę być szybki, muszę się skupić. A potem odpoczywam, bo mam wolny piątek”
Z całą pewnością pięciodniowy tydzień pracy jest zabójstwem dla organizmu po 40-tce. Widzę to po sobie, kiedyś mogłem pisać non-stop przez 18 godzin na dobę, teraz po kilku godzinach muszę zrobić sobie przerwę.
Ale czy czterodniowy tydzień pracy mógłby stać się normą? A może powinien dotyczyć tylko najlepszych pracowników, tych którzy pokazali, że potrafią być wydajni, zarządzać swoimi obowiązkami i czasem pracy? Jak myślicie? A może tylko w branżach kreatywnych? Ale przecież tam i tak pracują w sposób nienormowany… A może to byłoby zabójstwo dla wydajności pracy, bo w większości miejsc pracy nie da się nadrobić straconego dnia?
Czytaj też: Nie masz już siły słuchać od swoich pracowników, że chcą podwyżek? Daj im te bonusy
Czytaj też: Twoje zarobki nie rosną? Ominęły cię podwyżki? Oni policzyli gdzie zrobiłeś błąd