Polacy na potęgę instalują panele fotowoltaiczne. Gdyby obecne tempo rozwoju fotowoltaiki się utrzymało, to do wyznaczonego przez rząd celu – miliona polskich prosumentów – dojdziemy nie w 2030 r., ale już w 2022 r. Z rządu płyną jednak sygnały, że eldorado powoli się kończy. Kubłem zimnej wody ma być zakręcenie dotacji, którymi cieszy się fotowoltaika. W tle rodzi się pytanie: czy domowe instalacje fotowoltaiczne potrzebują jeszcze wsparcia ze strony państwa? A jeśli tak, to jak to wsparcie powinno wyglądać?
Rządowe komunikaty na temat wsparcia, którym cieszy się fotowoltaika, mogą wkrótce zacząć przypomnieć telegram: „Upusty – STOP. Dotacje – STOP. Ulgi podatkowe – STOP”. Liczba instalacji fotowoltaicznych przekroczyła bowiem najbardziej optymistyczne założenia rządu. O ile kilka lat temu własna elektrownia na dachu była w kręgu zainteresowań wyłącznie ekologicznych entuzjastów (i to zamożnych), o tyle dziś większość osób, która mieszka w domu, o fotowoltaice przynajmniej poważnie myśli.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Jej montaż to gwarantowana obniżka (rosnących) rachunków za prąd, a państwo finansuje z grubsza połowę inwestycji. Dzięki zagwarantowanemu w ustawie o Odnawialnych Źródłach Energii systemowi rozliczeń (upustom), instalacja spłaca się sama. Na dziś wydaje się, że do zwrotu inwestycji wystarczy 5-7 lat pracy instalacji.
Liczby mówią same za siebie. Od stycznia do września tego roku przyłączano do sieci średnio 750 instalacji dziennie – uwzględniając święta i weekendy! W sumie to 202.000 nowych prosumentów, czyli gospodarstw domowych, które zużywają prąd i jednocześnie sporo go do sieci wysyłają. Według Polskiego Towarzystwa Przesyłu i Rozdziału Energii Elektrycznej, od początku 2019 r. do końca trzeciego kwartału 2020 r. liczba prosumentów wzrosła o 558%. W sumie mamy (lub zaraz będziemy mieć) 360.000 mikroinstalacji.
Ministerstwo Klimatu szacowało, że liczbę 1 mln prosumentów osiągniemy w 2030 r. Gdyby to tempo się utrzymało (zakładając ostrożnie, że co roku oddawanych będzie 250.000 instalacji), do okrągłego miliona dojdziemy w drugiej połowie 2022 r. Energetycy już płaczą, że szybko rosnąca fotowoltaika rozregulowuje im system zasilania miast w energię. Wiadomo już, że rząd ma ciągoty, żeby ostudzić zapał Polaków do montowania fotowoltaiki. A może fotowoltaika nie potrzebuje już wsparcia, by się rozwijać? A jeśli potrzebuje, to jak ono powinno wyglądać?
Fotowoltaika z mniejszym wsparciem państwa? Finansowa triada zmieni się w duet?
Fotowoltaika dziś jest ciekawą inwestycją, bo rząd suto się do niej dokłada. 5.000 zł bezzwrotnej dotacji, ulga podatkowa (średnio 4.000 zł) a do tego system upustów za nadwyżki wyprodukowanego prądu – taki pakiet bonusów nakręcił zainteresowanie fotowoltaiką. Być może aż za bardzo.
Ministerstwo Klimatu informowało już jakiś czas temu, że wyczerpała się dodatkowa pula 100 mln zł dotacji w ramach programu „Mój Prąd”. W sumie rozeszło się 1,1 mld zł. Co będzie dalej? Co nas czeka w 2021 r.?
Rząd obiecuje, że „jakaś” forma dotacji będzie, ale szczegółów nie ma. Być może dotacje zostaną połączone ze wsparciem dla budowy domowych ładowarek do samochodów elektrycznych? To będzie jednak nisza – samochody elektryczne nie dość, że są średnio o 30% droższe niż porównywalne modele spalinowe, to prąd do nich do „tankowania” na mieście jest równie drogi, jak benzyna. Liczyliśmy to w tym tekście. A ostatnio swoje trzy grosze w kwestii nie-opłacalności jazdy elektrykiem, dorzucił Orlen, który ujawnił nowy cennik ładowania aut na prąd.
Nasz największy wydawca pras… tfu, koncern paliwowy, będzie kosił kierowców aż miło. W zależności od rodzaju ładowarki (szybka czy wolna) będzie pobierał do 2 zł za kilowatogodzinę. Dla porównania cena prądu „w hurcie” wynosi 23 grosze. Przejechanie 100 km elektrykiem Nissan Leaf to koszt 26-32 zł. Czyli tyle samo, albo tylko nieco mniej, niż „wyda” spalinowy Nissan Micra (ok. 30 zł w zależności od spalania i ceny benzyny).
Czytaj też: 7 grzechów głównych początkującego fana fotowoltaiki Sprawdź, czy nie grzeszysz i jaka jest pokuta
Największą zachętą jest dziś system opustów, którym cieszy się fotowoltaika. Dotację na sfinansowanie instalacji dostajemy raz i o niej zapominamy. A system upustów jest permanentny i to właśnie dzięki niemu nasze rachunki za energię maleją prawie do zera. Jest to możliwe, bo dzięki ustawie sieć energetyczna zamienia się w wirtualny magazyn energii. Fotowolotaika więcej prądu produkuje wiosną i latem, wtedy nasz dom nie jest w stanie wchłonąć całej wyprodukowanej energii (zwykle 30%-40%), trafia ona więc do sieci. Jesienią i zimą, możemy 80% tych nadwyżek odebrać – jak to działa widać na wykresie.
Efekt końcowy jest taki, że po roku zużycie prądu z sieci zbilansuje nam się z produkcją fotowoltaiki i wyjdziemy prawie na zero. Polacy jednak nie byliby by sobą, żeby nie próbowali w tym systemie czegoś udoskonalić. Jak wynika z danych Ministerstwa Klimatu średnia moc prosumeckiej instalacji fotowoltaicznej, na którą Polacy brali dotacje wynosi 5,6 kW. To jest dość dużo, prawdopodobnie więcej niż wymaga dom. Powód jest prosty – nadwyżka może uwzględniać niepełny 80% upust – skoro odebrać możemy tylko tyle energii, to wyprodukuje jej więcej i wtedy wyjdę na zero.
Ministerstwo Rozwoju zaprasza mieszkańców bloków
W poprzednich artykułach zwracaliśmy uwagę, że nie ma żadnej gwarancji na to, że ten system będzie działał po wsze czasy. A więc także i kalkulacje tego, kiedy własna fotowoltaika się zwróci są obarczone ryzykiem błędu. I okazuje się, że rząd już kombinuje jak by się z dotychczasowych preferencji wycofać. Sugerowało to Ministerstwo Rozwoju w korespondencji z portalem „Wysokie Napięcie”.
Na tapecie są zmiany w wyżej opisywanym (i obrysowanym) systemie opustów. Jakie dokładnie? Zapytaliśmy o to w Ministerstwie Rozwoju. Okazuje się, że zmiany będą głębokie i nie chodzi tylko o (potencjalną) rezygnację z opustów, ale też o ofertę dla osób mieszkających… w blokach.
„Prowadzimy prace nad zmianami w obecnym systemie prosumenckim oraz poszerzeniem katalogu dostępnych modeli funkcjonowania prosumentów energii odnawialnej. Naszym głównym założeniem są ułatwienia w skorzystaniu z systemu prosumenckiego mieszkańcom budynków wielomieszkaniowych oraz w takich lokalizacjach gdzie instalacja źródła jest niemożliwa/nieuzasadniona”.
– napisali nam urzędnicy ministerialni. Nowy mechanizm jest nazwany roboczo „prosumentem zbiorowym” i będzie się różnił tylko kwestami technicznymi od dotychczas obowiązującego. Zmiany wynikają ze specyfiki eksploatacji instalacji OZE np. na wspólnym dachu (konieczność tzw. umowy międzyprosumenckiej mieszkańców czy wyliczanie tzw. wirtualnej autokonsumpcji).
„Drugim z planowanych nowych modeli jest tzw. prosument wirtualny tj. eksploatacja instalacji OZE oddalonej od punktu przyłączenia danego odbiorcy. Prosumentowi wirtualnemu nie przysługuje zniżka w taryfie dystrybucyjnej oraz z naturalnych przyczyn nie występuje autokonsumpcja. Niemniej jednak koszt jednostkowy takiej przypisanej do poszczególnego prosumenta instalacji mógłby być znacznie mniejszy, aniżeli budowa indywidualnej instalacji na dachu – zakłada się, iż powstanie duże instalacje które będą „parcelizowane” na danych odbiorców energii. Takie rozwiązanie może stanowić świetną alternatywę finansowania OZE”
– głosi odpowiedź Ministerstwa Rozwoju. Czyli będzie można zainwestować w panel fotowoltaiczny tak, jak dzisiaj inwestuje się w mieszkanie na wynajem. Brzmi nieźle.
Koszmar energetyka to zysk domownika. Czy Polacy montują za duże instalacje?
Skąd chęć do zmiany? Rząd potrzebuje fotowoltaiki żeby spełnić unijne cele produkcji z Odnawialnych Źródeł Energii (32% całej produkcji energii do 2030 r.), a także po to, by ratować system energetyczny przed blackoutem w lecie. Rośnie liczba klimatyzatorów, latem bite są kolejne szczyty zapotrzebowania na prąd, a wtedy zwykle elektrownie przechodzą remonty i przerwy techniczne.
Z drugiej strony firmy, które dystrybuują prąd, narzekają na to, że fotowoltalatika rozregulowuje system. Mogą pojawić się problemy z bilansowaniem popytu i podaży energii po południu, gdy mamy rosnące zapotrzebowanie na energię oraz spadającą produkcję prądu z paneli. Ściemnia się i nagle w systemie zaczyna z minuty na minutę ubywać energii, którą skądś trzeba wziąć – i na gwałt uruchamiać konwencjonalne elektrownie.
Poza tym im więcej osób ma fotowoltaikę, tym mniej osób płaci rachunki – to zrozumiałe. Chodzi nie tylko o sprzedaż prądu, ale też opłaty za dystrybucję. A firmy dystrybucyjne, czyli właściciele kabli energetycznych, mówią, że m.in. z powodu rozwoju fotowoltaiki potrzebują pieniędzy na rozwój, np. inteligentnych sieci. Dochodzi więc do paradoksu – właściciel instalacji fotowoltaicznej przestaje uiszczać opłaty na rozwój sieci, choć poniekąd za jego sprawą te opłaty powinny być większe (bo z powodu istnienia prosumentów sieć trzeba szybciej modernizować).
Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: obecne eldorado nie będzie trwać wiecznie i w jakiś sposób prosumenci będą musieli dołożyć się i zapłacić za rozwój sieci. Jak?
Fotowoltaika nie potrzebuje już wsparcia?
Odnawialne Źródła Energii potrzebowały wsparcia, żeby ruszyć z kopyta. Ale dziś, kiedy technologia jest dojrzała i relatywnie tania, może rząd już nie powinien tak bardzo jej wspierać? Być może zamiast trzyskładnikowego wsparcia, wystarczyłoby jednoskładnikowe – np. ulga podatkowa? Albo dwuskładnikowe: ulga plus 5.000 zł dotacji? A na resztę inwestycji agencje rządowe do spółki z bankami powinny udzielać ekokredytów na preferencyjnych warunkach?
Gdy sieć sklepów Ikea wprowadzała do oferty wiosną 2017 r. panele fotowoltaiczne, na konferencji prasowej jej przedstawiciele przekonywali, że zakup opłaci się nawet bez dopłat (których faktycznie wtedy nie było). „Zwrot inwestycji to ok. 10 lat. Ale nieważne, czy są dotacje, czy nie. Dzięki spadkom cen ogniw PV o 80% w ciągu ostatnich 10 lat, te inwestycje już teraz są opłacalne” – mówiła szefowa Ikea Polska.
Polaków wtedy te zachęty nie przekonały, a do sklepów ruszyli dopiero, gdy rząd wprowadził dotacje na szeroką skalę. Ale to było trzy lata temu. Jak sytuacja wygląda obecnie?
Wiele lat temu, a dokładniej u schyłku rządów koalicji PO-PSL środowiska ekologiczne postulowały system dopłat do produkcji energii ze słońca, tak zwanych taryf FIT. Do każdej wyprodukowanej przez instalację PV kilowatogodziny rząd dopłacałby przez 15 lat kwotę 75 groszy. Dzięki temu inwestycja zwróciłaby się w mniej więcej 7 lat, a potem przez następnych 7-8 lat dostawalibyśmy premię i czysty zarobek. Ówczesny parlament uchwalił nawet w tej sprawie ustawę, która miała wejść w życie 2016 r., ale „dobra zmiana” ją zatrzymała.
A gdyby z systemu opustów w ogóle zrezygnować? Wtedy rachunki za prąd obniżyłyby się o tyle, ile sami zużywalibyśmy energii z instalacji na własne potrzeby, czyli o ok. 30-40%. Zakładając, że w ciągu roku wydajemy na prąd 2.000 zł, zmniejszyłyby się o 600-800 zł. Polskie Stowarzyszenie Energii Słonecznej, szacuje ograniczenie net meteringu z 80% do 40% wydłużyłoby okres zwrotu inwestycji niemal dwukrotnie z ok. 7 do ponad 13 lat. A zupełna rezygnacja, to nawet 20 lat czekania na zwrot z inwestycji – oczywiście z zastrzeżeniem, że nie będzie innych form wsparcia.
Czas ten można by skrócić zwiększając autokonsumpcję np. latem, gdybyśmy zostali w domu i pracowali zdalnie, prali, prasowali i gotowali w ciągu dnia, gdy świeci słońce. Gdyby jednak została dotacja 5.000 zł i ulga podatkowa 4.000 zł, czas zwrotu z inwestycji skróciłby się do kilkunastu lat. To jednak trochę długo.
„Net metering jest fundamentem opłacalności inwestycji w PV w Polsce. Ma znacznie większe znaczenie niż ulga termomodernizacyjna czy rządowy program Mój Prąd. Dzieje się tak, ponieważ aż 80-90% energii z instalacji fotowoltaicznej jest produkowanej w okresach, gdy nie jesteśmy w stanie jej w całości skonsumować, będąc w pracy albo szkole”
– mówi nam Kamil Sankowski, z zarządu firmy Edison Energia. A co jak go nie będzie? Zdania są podzielone. Zdaniem niektórych firm całkowite usunięcie net meteringu bez zastąpienia go np. taryfą gwarantowaną praktycznie zatrzymałoby rozwój prosumenckich instalacji PV w Polsce. Inne przyznają, że zmiany są kwestią czasu i jakoś trzeba będzie się dostosować.
„Po trendach światowych widać, że zmiany w systemie rozliczeń mikroinstalacji OZE są nieuniknione. W krajach nasyconych instalacjami OZE priorytetem jest zwiększenie wykorzystania własnego energii (autokonsumpcji), która jest produkowana we własnym mikroźródle. Pozwala to na odciążenie systemu energetycznego zarówno pod kątem poboru energii, jak i jego wprowadzenia”
– mówi Michał Gondek, Dyrektor Pionu Techniczno-Inwestycyjnego Columbus Energy.
„Jeżeli mielibyśmy sytuację, w której zmieniłby się system rozliczeń energii wprowadzonej do sieci, to niewątpliwie rozwinie to rynek magazynów energii, gdyż z punktu widzenia użytkownika końcowego istotne będzie, by jak najwięcej energii wyprodukowanej spożytkować na potrzeby własne lub „przechować” we własnym magazynie”
– mówi Michał Skorupa, prezes Foton Technik.
W Niemczech, które wyprzedzają nas o kilka lat jeśli chodzi o rozwój fotowoltaiki, na koniec ub.r. było prawie 190.000 przydomowych magazynów energii (po prostu – baterii). W tym roku może być ich już nawet pół miliona. Być może to jest droga i kolejna technologia, która będzie wymagała dotacji – już nie fotowoltaika, ale stawianie magazynów – dziś to wydatek kilkudziesięciu tysięcy złotych. Obecnie – zupełnie nieopłacalny ze względu na wysokie koszty.
źródło zdjęcia: PixaBay