Wybory prezydenckie pokazały, że Polska jest przecięta na pół. Co mógłby zrobić prezydent, żeby choć odrobinkę ją skleić, przynajmniej patrząc na sprawy przez pryzmat naszych portfeli? Pięć rzeczy. Potrzebne byłyby żelazne cojones i porządni doradcy
Wybory prezydenckie pokazały jak na dłoni to, co intuicyjnie czujemy i widzimy, rozmawiając ze znajomymi, rodziną i kolegami z pracy: Polacy podzielili się na dwa bardzo zbliżone liczebnie obozy – zwolenników „dobrej zmiany”, w tym polityki gospodarczej Zjednoczonej Prawicy (a tak naprawdę partii PiS) oraz jej przeciwników, mniej lub bardziej zdecydowanych.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Według sondażowych wyników w wyborach wzięło udział prawie 70% uprawnionych do głosowania, czyli ponad 20,1 mln ludzi. Różnica w liczbie uzyskanych głosów między kandydatami jest minimalna, według najnowszych dostępnych danych nie przekracza 300.000-400.000 głosów. To oznacza, że prezydent będzie miał za sobą 10 mln ludzi, ale prawie tyle samo będzie wobec niego bardzo krytycznych.
W kampanii wyborczej padło tyle zarzutów poniżej pasa, że bardzo trudno będzie spowodować, żeby ludzie należący do przeciwników PiS i Andrzeja Dudy nagle uznali, że „nic się nie stało”. Trudno też odmówić prawa do wątpliwości tym, którzy uważają, że to w ogóle nie były demokratyczne wybory, skoro jedna trzecia społeczeństwa nie miała uczciwego dostępu do informacji, zaś w kampanię wyborczą jednego z kandydatów zaangażowały się niemal wszystkie organy państwa, opłacane przecież przez wszystkich podatników.
Twój głos w tych wyborach jest wart… 125.000 zł!
Każdy z tych 20,1 mln głosujących de facto przyczynił się do decyzji o tym, w jaki sposób państwo będzie zarządzało kwotą 450 mld zł pieniędzy w skali roku (tyle średnio pewnie będzie wynosił państwowy roczny budżet – powstający z naszych podatków – przez kolejnych pięć lat). W skali pięcioletniej kadencji prezydenta mówimy o scedowaniu na niego podpisów na ustawach „wartych” 2,5 biliona złotych. To oznacza, że każdy głos w tych wyborach ma wartość 125.000 zł. O takich pieniądzach współdecydował każdy, kto wrzucił głos do wyborczej urny.
Najważniejszym zadaniem, które czeka nowo wybranego prezydenta, jest próba choćby częściowego zasypania podziałów, które powstały między dwoma obozami, które różni wiele rzeczy, ale w tym także podejście do naszych portfeli.
Polityka gospodarcza Zjednoczonej Prawicy jest oparta na repolonizacji i nacjonalizacji gospodarki, prymacie zarządzania centralnego nad gospodarką rynkową, ale też na aktywnej redystrybucji – zwiększaniu kwoty pieniędzy kontrolowanych przez rząd w imieniu obywateli i rozdawaniu ich wybranym grupom społecznym. I jeszcze na liberalnym założeniu, że obdarowany obywatel ma sam sobie kupić to, co potrzebuje (państwo nie będzie mu organizowało usług publicznych na wysokim poziomie, a jedynie wręczy mu gotówkę).
Więcej danych: O tym jak głosowali Polacy pisze BiqData
Takie myślenie o gospodarce ma duże słabości, ale dotąd – przy sprzyjającej koniunkturze międzynarodowej – nie uwypukliły się żadne poważniejsze skutki uboczne (może poza brakiem konkurencyjności i innowacyjności gospodarki). Poziom życia przeciętnego obywatela się poprawił, zaś nierówności społeczne się zmniejszyły (choć pewnie mogły szybciej). Nie zmienia to faktu, że 40% Polaków wciąż żyje w ubóstwie.
Zjednoczona Prawica zapewne chciałaby kontynuować tę politykę socjalistyczno-liberalną. Po drugiej stronie jest jednak 10 mln obywateli, którzy mówią „nie”. Czego chcą? To niejednolita grupa: część żąda niskich podatków i „państwa minimum”, część – podwyższenia podatków i zbudowania za te pieniądze porządnego państwa socjalnego, a nie jego quasi-liberalnej podróbki. A trzecia grupa: utrzymania kursu na redystrybucję, ale bardziej umiarkowaną i mądrzejszą, czyli bez zabierania wszystkim i rozdawania wybranym. Zamiast tego miałoby być zabieranie niektórym i rozdawanie potrzebującym.
Jak dać się polubić tej drugiej połowie? Cztery zadania dla prezydenta
Nowy prezydent musi pamiętać, że nie da się trwale zmieniać Polski wbrew woli połowy społeczeństwa. To znaczy można to robić w czasie, gdy się rządzi, ale kiedy za kilka lat trzeba będzie oddać władzę – a Zjednoczona Prawica stoi głównie starszymi wyborcami – druga strona może chcieć znów wszystko zacząć od nowa.
Co mógłby mógłby zrobić nowo wybrany prezydent, by zasłużyć nie tylko na szacunek tych, którzy go wybrali, lecz również tych, którzy byli przeciw i dziś niekoniecznie chcieliby podać mu rękę?
Po pierwsze: przyczynić się do mądrzejszej redystrybucji podatków. Te wszystkie programy „z plusem”, choć mają pewne plusy, przyczyniają się do wyrzucania w kosmos ogromnych pieniędzy. Policzyliśmy kiedyś na „Subiektywnie…”, że podczas czterech lat rządów rząd Zjednoczonej Prawicy wystrzelił na oślep 100 mld zł. Nadchodzi kryzys gospodarczy i nie będziemy mogli sobie pozwalać na zasilanie pieniędzmi osób, które tego w ogóle nie potrzebują. Mądry i odpowiedzialny prezydent będzie w stanie powiedzieć „stop” w sytuacji, gdy redystrybucja dochodu narodowego jest nieefektywna. A pieniądze – wbrew pozorom – rządowi się już kończą.
Po drugie: pomóc wprowadzić uczciwą politykę podatkową. W Polsce podatki płacimy głównie na zakupach. Rząd z jednej strony utrzymuje niskie stawki podatku od dochodów, ale z drugiej – wciąż nakłada na firmy nas obsługujące (banki, sklepy, dostawców mediów) jakieś opłaty, które one wrzucają w ceny towarów i usług. I tym samym oddajemy państwu coraz więcej, choć tego nie widzimy. Prezydent mający żelazne cojones powinien powiedzieć: „nie zgadzam się na to”. Podatki powinny być uczciwe – może bardziej progresywne, a może mniej, ale nie ukryte, lecz klarowne. Każdy obywatel powinien wiedzieć, ile płaci podatków i składek. Ukrywanie ich w cenach towarów i usług powoduje, że polityka podatkowa państwa jest niesprawiedliwa i nieczytelna.
Po trzecie: walczyć o porządne usługi publiczne, a nie tylko o kolejne „plusy”. Państwo nie jest potrzebne jako pośrednik finansowy, który zabiera wszystkim, pobiera prowizję w postaci pensji urzędników i rozdaje gotówkę. Państwo przede wszystkim „wynajmujemy” po to, by kupiło lub zorganizowało dla nas możliwie wysokiej jakości usługi publiczne. Nie płacę podatków po to, żeby państwo mi część z nich oddawało jako 500+. Płacę podatki po to, żeby państwo zapewniło mi wysokiej jakości drogi i publiczny transport, bezpieczeństwo na ulicach, szkoły, żłobki i przedszkola dla moich dzieci, wysokiej jakości szkoły i uczelnie oraz miejsca pracy w najbardziej innowacyjnych segmentach gospodarki.
Po czwarte: powalczyć o wyższe emerytury dla obywateli. Prezydent, który chce, żeby go szanowało całe społeczeństwo, a nie tylko połowa, powinien temu społeczeństwu uczciwie powiedzieć od czego będzie zależała wysokość emerytury. Do tej pory Zjednoczona Prawica panicznie unikała mówienia ludziom całej prawdy. A ona brzmi tak: jeśli chcesz krótko pracować, będziesz mieć głodową emeryturę. Jeśli chcesz mieć wysoką – musisz pracować do 70-tki. Prezydent powinien walczyć o wprowadzenie takich zasad przechodzenia na emeryturę, które łączyłyby prawo wyboru z zachętami, by wybierać dłuższą pracę, a nie krótszą.
Po piąte: Zacząć bronić oszczędności Polaków. Polityka Zjednoczonej Prawicy opiera się na prymacie konsumpcji nad oszczędzaniem. A przecież na długą metę to z oszczędności bierze się zamożność społeczeństw. Jeśli rządzącym brakuje pieniędzy na realizację swoich celów, to „produkują” inflację, dzięki której łatwiej spłaca się długi (bo spada kurs „domowej” waluty) oraz szybciej spina się budżet (bo nominalnie wyższe są wpływy z podatków). Cierpi tylko realna wartość pieniędzy tych, którzy je mają, bo ciężko na nie pracowali. Dziś oszczędzający Polacy nie mają żadnej obrony przed polityką rządu, poza możliwością ucieczki z pieniędzmi za granicę. Prezydent mógłby spróbować zapracować na ich szacunek.
To może sprawić, że nawet ta połowa Polaków, która dziś nie wyobraża sobie oglądania w Pałacu Prezydenckim tego osobnika, którego wybrała dla nich druga połowa (w nie do końca sprawiedliwych – jak przekonuje wielu – wyborach), spróbuje nastawić swoje portfele bardziej pozytywnie do niego. Tyle, że do tego potrzebne są prezydenckie żelazne cojones. A nie takie małe, plastikowe i łatwe do zgniecenia.