Czeka nas całkiem przyjemny rok. Najpierw zrobiła się „Wiosna”, a wraz z nią przyszła obietnica, że każdy Polak będzie mógł się dostać do dowolnego lekarza w ciągu miesiąca. Teraz partia rządząca zapowiada 500 zł miesięcznie na pierwsze dziecko i 1100 zł „trzynastki” dla emerytów. Brać skoro dają, czy… lepiej nie? Żeby odpowiedzieć na to pytanie trzeba postawić inne: do czego służy polityk? I gdzie jest ten moment, w którym zaczyna być kosztownym „pośrednikiem finansowym”?
Przyzwyczaiłem się już, że żyję w czasach, w których politycy są postrzegani jako goście od rozdawania pieniędzy. Nikt już nie oczekuje od polityka, że ten będzie dobrze rządził, wszyscy żądają po prostu przelewów. Kto więcej obieca – wygrywa wybory. Jeśli w dodatku umie wypuścić przynajmniej połowę przelewów, które obiecał – wygrywa kolejne. Koniunktura w gospodarce jest bardzo dobra i pieniędzy potencjalnie do rozdania jest coraz więcej.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Czytaj też: „Rozdawnictwo to nie grzech, a polityka to rozdawanie”. Kogoś pogieło?
W konsekwencji konwencji, czyli… cała rodzina w skowronkach
Kilka tygodni temu dowiedziałem się, że jeśli wybiorę do władzy Roberta Biedronia, to będę miał gwarantowany dostęp do dowolnego lekarza-specjalisty w ciągu miesiąca. To co, że tego standardu nie są dziś w stanie „dowieźć” nawet prywatne sieci przychodni medycznych (niedawno zapisywałem się w Enel-Med do okulisty, najbliższy wolny termin był za dwa miesiące). Ważne, że pan Robert obiecał.
Teraz słyszę, że jeśli ponownie dopuszczę do sprawowania władzy Jarosława Kaczyńskiego i jego drużynę, to:
>>> dostanę od rządzących kopertę, w której będzie kolejne 6000 zł (kolejne, bo jedną „kopertówkę” mi już płacą). Program „Rodzina 500+”, czyli ten, dzięki któremu Prawo i Sprawiedliwość zwyciężyło w ostatnich wyborach, od drugiej połowy roku ma być rozszerzony także na pierwsze dziecko (koszt dla budżetu państwa – ok. 20 mld zł rocznie)
>>> moja mama dostanie w maju jednorazową „trzynastkę” w wysokości 1100 zł. A jeśli PiS będzie dalej rządził, to postara się wypłacić „trzynastkę” także w przyszłym roku. Pierwsza „rata” będzie kosztowała ok. 6 mld zł (bo emerytów mamy 5,5 mln)
>>> mój syn nie będzie płacił podatku dochodowego aż do 26-go roku życia, niezależnie od tego ile zarobi na gamingu, streamingu, e-sporcie, czy youtouberstwie, ewentualnie na jakichś bardziej „normalnych” zajęciach. Osiem lat bez żadnych podatków (i chyba bez składek na ZUS)! Ciekawe co z emeryturą takiego „bezpodatkowca”, ale to inna sprawa
Tutaj: wszystkie obietnice u źródła
Grzechem byłoby nie brać, skoro dają. Można się zastanawiać czy kosztem tych pieniędzy mój kraj nie wejdzie na kolejne dekady w rosyjską strefę wpływów (bo partia rządząca jest raczej eurosceptyczna, a Ameryka daleko), czy będzie nadal krajem demokratycznym (a nie z sądownictwem „podpiętym” pod polityków), czy będzie tu wolny i konkurencyjny rynek (a nie państwowe koncerny i puste pole), ale… kasa to kasa.
Tutaj: Tabelka pokazująca co musimy zrobić, by wzrosły w Polsce pensje
Czytaj też: Pieniądze szczęścia nie dają? Sprawdzili to na konkretnych liczbach. Co im wyszło?
Kiedy podatki mają sens, a kiedy nie?
Każdego, kogo – podobnie, jak mnie – kusi wizja przyjęcia „koperty od prezesa”, namawiam do zastanowienia się nad rolą polityków i budżetu państwa w życiu obywatela, podatnika. Wtedy będzie łatwiej ustalić czy warto tę „kopertę” przyjąć. Nie wykluczam, że odpowiedź będzie taka, że warto, ale niezależnie od decyzji – trzeba ją oprzeć na jakichś przesłankach.
Politycy nie mają własnych pieniędzy, a tylko te, które zbierają od nas z podatków (ewentualnie z dywidend z zarządzanego przez państwo majątku, np. ze spółek Skarbu Państwa). W tym roku rząd chce wydać 415 mld zł, zaś zbierze „pod” te wydatki 387 mld zł (resztę pożyczy, głównie za granicą). Z tych pieniędzy gros będzie pochodziło od nas:
>>> 180 mld zł z VAT (czyli podatku, który płacimy w sklepach, robiąć zakupy)
>>> 75 mld zł z akcyzy (czyli podatku „od luksusu”, są nim obkładane samochody, paliwo, papierosy, alkohol, kupony Lotto)
>>> 65 mld zł z podatku od tego, co zarobimy (PIT)
>>> 35 mld zł z podatku od firm (CIT), też de facto wliczanego w ceny tego co kupujemy od tych firm
Abstrakcja? No to weźcie pod uwagę, że tylko w ramach PIT przeciętnie zarabiający Polak oddaje do budżetu państwa 21.500 zł. Co byście sobie za to kupili? To zresztą nieważne, bo nic sobie nie kupicie, państwo wie lepiej jak macie wydać tę kasę.
Czytaj też: Na co idą pieniądze z naszych podatków? Ta jedna liczba pokazuje, że staczamy się w przepaść
Jeśli polityk pobiera ode mnie podatek, to ma to sens tylko w dwóch przypadkach:
>>> jeśli potrzebuje sfinansować jakieś niezbędne elementy „infrastruktury życiowej” ułatwiającej życie ludzi („kupić” w imieniu obywateli usługi szpitali, szkół, policji i wojska, sfinansować wspólnie używane przez obywateli drogi, szyny oraz linie energetyczne);
>>> jeśli potrzebuje zrobić tzw. redystrybucję, czyli naprawić jakieś niedociągnięcia wolnego rynku (np. jeśli kogoś nie stać na leczenie, bo mało zarabia, a leki drożeją), wspomóc obywateli pokrzywdzonych przez los (np. dodatkowe usługi dla niepełnosprawnych) bądź stymulować jakieś pożądane zachowania podatników (np. Viktor Orban postanowił płacić równowartość 300.000 zł rodzinom, które zdecydują się na co najmniej trójkę dzieci).
Czytaj też: Oto lista krajów, w których najłatwiej być szczęśliwym. Jedziemy?
Polityk rozdaje gotówkę: czy to znaczy, że w kraju nie ma już nic do zrobienia?
W tych dwóch przypadkach opisanych powyżej polityk jest potrzebny, bo w imieniu Narodu powoduje, że życie jest dostatniejsze, wygodniejsze lub/i sprawiedliwsze. W każdym innym przypadku działalność polityka przypomina proste pośrednictwo finansowe – zabrać ludziom pieniądze w podatkach, wziąć od tego prowizję (w postaci pensji urzędników) i oddać im je z powrotem.
Jako podatnicy generalnie sami wiemy jak wydawać pieniądze. Nie potrafimy tylko wspólnie – bez pośrednictwa polityków – zbudować autostrady, zarządzić służbą zdrowia i szkołami, wyposażyć policji i kupić czołgi dla wojska.
Co myśleć o polityku, który obiecuje, że da nam gotówkę do kieszeni bez jakiegoś szczególnego powodu? Skoro chce robić takie przelewy w tę i wewtę, to może… zebrał już za dużo pieniędzy z podatków i nie ma co z nimi zrobić?
Może system ochrony zdrowia ma tyle kasiory, ile trzeba (ostatnie wyliczenia mówią, że wydajemy 40 mld zł rocznie mniej, niż państwa rozwinięte)? Może miejsc w szpitalach już wystarczy, a lekarzy mamy na pęczki? Może nauczycielom już płacą godnie (potrzeba na to ok. 15 mld zł rocznie)? Może Naród nie potrzebuje już więcej dróg, a policja ma funkcjonariuszy i radiowozów po kokardę?
Czytaj więcej o tym: Pięć rzeczy, które trzeba zrobić, by uzdrowić służbę zdrowia. Już dziś nie jest z nią dobrze, a zbliża się prawdziwe tsunami
Czytaj też: Globalne zabójstwo klasy średniej czyli dlaczego świat ma nierówno pod sufitem
Czytaj też: Dobry pomysł premiera Morawieckiego. Ale to jedno jego zdanie mocno mnie zraniło
Ta sytuacja trochę przypomina działalność firm, które też zbierają pieniądze od akcjonariuszy (poprzez sprzedaż akcji), inwestują je tak, żeby te firmy szybciej rosły, a potem wypłacają akcjonariuszom dywidendy (czyli udział w zyskach). Ale jeśli jakaś firma ma za dużo pieniędzy, wtedy po prostu oddaje je akcjonariuszom – nazywa się to buy-back – wychodząc z założenia, że oni sami wiedzą lepiej, jak je wydać
„Pośrednictwo finansowe” jest łatwiejszym zajęciem, niż mądre rządzenie. Nie jest sztuką „dać” ludziom gotówkę do ręki i zostawić w rozkładzie służbę zdrowia (niech sobie ludzie sami wydadzą tę kasę na prywatnych lekarzy), czy przepełnione i niczego-nie-uczące szkoły (niech ludzie sobie wydzadzą tę kasę na korepetycje).
Przesadziłem, jest pewna trudność w „politycznym pośrednictwie finansowym”: trzeba zabrać ludziom pieniądze po cichu (najlepiej tak, żeby nie zauważyli podwyżek podatków), a oddać – po potrąceniu prowizji – w świetle jupiterów. Ewentualnie: znaleźć pieniądze poza kieszeniami podatników, np. ograniczając szarą strefę (w ten sposób PiS odzyskało w ostatnich dwóch latach ok. 20 mld zł).
Zabieranie ludziom pieniędzy „po cichu” rządzący opanowali dość dobrze: podatek bankowy (przerzucany na klientów, ale odium spada na banki), opłata paliwowa (koncerny paliwowe obiecały, że wezmą ją na klatę, ale dziwnym trafem marże na stacjach od stycznia wzrosły), czy nowe podatki w cenach energii. Wszystko w sklepach drożeje m.in. z powodu wprowadzania „niewidocznych” podatków.
„Polityczne pośrednictwo finansowe” ma więc w sobie coś z maestrii, ale mimo wszystko trudniej jest dobrze spożytkować pieniądze z podatków, by ludzie nie musieli chodzić do prywatnych lekarzy i szukać korepetytorów dla dzieci. Tym się właśnie różni „pośrednictwo” od dobrego rządzenia.
Nie przegap nowych tekstów z „Subiektywnie o finansach”! Zapisz się na newsletter i bądźmy w kontakcie!
Na Waszym miejscu przyglądałbym się obietnicom polityków – i to wszystkich, bez względu na „barwy klubowe” – pod tym kątem. I dzielił je na te, które są elementem koniecznej redystrybucji bądź budowy (czy modernizacji) infrastruktury pozwalającej nam wszystkim żyć lepiej oraz na te, które są zwykłym „pośrednictwem finansowym”.
zdjęcia: pis.org.pl