Niezależnie od tego kto ma rację w sporze o LOT, dziś jest już tylko jedno sensowne rozwiązanie konfliktu. Albo ktoś je szybko przeforsuje, albo nasza narodowa linia lotnicza znów może zacząć zmierzać ku bankructwu
Strajk pilotów i załóg pokładowych LOT to zapewne nie największa, ale chyba najbardziej spektakularna akcja protestacyjna od czasu słynnych protestów lekarzy. Również dlatego, że dotyczy grupy zawodowej, której praca jest niezwykle odpowiedzialna. Błąd lekarza lub pilota bardzo łatwo może skończyć się śmiercią tych, którzy oddali się w ich ręce.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Od tygodnia w LOT trwa strajk części pracowników, w tym pilotów i załóg pokładowych. O co chodzi? Na początku szło o pieniądze – piloci chcieli lepiej zarabiać i mieć lepsze umowy – a teraz już chyba o głowę prezesa firmy Rafała Milczarskiego. Według związkowców (szefów „zadymy”) strajk kosztował już firmę 50 mln zł. Odwołano do tej pory 28 lotów. Może niedużo, ale linie lotnicze to biznes, w którym stojący samolot traci pieniądze (trzeba za niego płacić, a nie generuje przychodów).
Prezes LOT-u próbuje być twardy, jak prezes O’Leary, zarządzający największą na świecie niskobudżetową linią Ryanair, w której też ciągle ktoś strajkuje. Żeby zminimalizować liczbę odwołanych lotów podobno (tak mówią protestujący) ma posuwać się do działań desperackich: ściągania ludzi z urlopów, nacisków na skracanie zwolnień lekarskich, wynajmowania samolotów i załóg od innych operatorów lotniczych. A prawie 70 strajkującym wysłał dyscyplinarne zwolnienia.
Czytaj też: Jeśli padłeś ofiarą strajku w LOT, to czekać cię może długi bój o pieniądze
LOT ma zyski, ale tańczy na cienkiej linie. Czy związkowcy to rozumieją?
W pewnym sensie prezesa Milczarskiego rozumiem. Wbrew pozorom facet nie leży na pieniądzach i jeśli przesadzi z uleganiem roszczeniom płacowym, to LOT może łatwo znaleźć się pod wodą. Co prawda firma w zeszłym roku miała 288 mln zł zysku z działalności podstawowej oraz 354 mln zł zysku netto – to dobry wynik, bo w poprzednich latach raz był zysk, a raz straty – jednak trudno powiedzieć, by jej kondycja finansowa była kwitnąca.
LOT to mała/średnio-mała w skali Europy linia lotnicza. Ma nieco ponad 60 samolotów, wozi po 6-8 mln ludzi rocznie. A w tym biznesie im jesteś mniejszy, tym trudniej ci się utrzymać. Tu się liczy efekt skali. Dla porównania: Ryanair wozi 130 mln ludzi rocznie (i ma 2 mld dolarów zysku z działalności operacyjnej), a WizzAir – 30 mln pasażerów.
To, że LOT zarabiał ostatnio pieniądze, w pewnej części jest pewnie zasługą menedżerów, ale w większej wynika z ogólnej koniunktury gospodarczej (więcej pasażerów, wyższe ceny, lepsze wypełnienie samolotów), niskiego kursu dolara i relatywnie taniego paliwa lotniczego.
W zeszłym roku średni zysk firmy na pasażera wzrósł z 580 zł do 620 zł (wyższe obłożenie i ceny). Kurs dolara w tym czasie spadł z 4,2 zł do 3,4 zł. A mniej więcej połowa kosztów LOT-u (w tym koszty leasingu samolotów, bo LOT – jak większość linii lotniczych na świecie – swoje maszyny jedynie „wypożycza”) jest denominowana w dolarach amerykańskich.
Tak duża firma może oczywiście zabezpieczać się przed zmianami kursów, ale po pierwsze hedging też kosztuje, a po drugie mając tak wielki dolarowy „nawis” kosztów nie zawsze można się w pełni zabezpieczyć przed niestabilnością walutową. Poza tym oczywiście część przychodów LOT również pochodzi ze „strefy dolara” (nie dokopałem się do informacji ile). Tym niemniej dla takiej firmy jak LOT prawdopodobnie zawsze tani dolar będzie lepszy, niż drogi. W zeszłym roku LOT zarobił na działalności finansowej ponad 180 mln zł (część z tej kwoty to zapewne różnice kursowe).
Z kolei 45-60% kosztów każdego lotu to koszt paliwa zużywanego przez samolot. O ile w 2013 r. za galon paliwa lotniczego używanego w Europie płaciło się 3 dolary, o tyle w zeszłym roku już tylko 1,3 dolara (tutaj konkrety). To i cała tajemnica zysków LOT-u. Tani dolar, tanie paliwo i bogatsi pasażerowie. Niestety, w tym roku wszystkie te czynniki przestały „grać” na korzyść LOT-u (no, może poza liczbą pasażerów). Paliwo lotnicze podrożało do 2,2 dolara za galon, a kurs dolara skoczył do 3,75 zł.
Tutaj czytaj: Ile naprawdę kosztuje twój lot samolotem?
Prezes Milczarski ma więc niewiele oddechu. Ostatnio zarobił 288 mln zł na wożeniu ludzi, ale w niedalekiej przyszłości na samym drogim dolarze może stracić dziesiątki milionów złotych (dwa lata temu działalności finansowej LOT był do tyłu ponad 140 mln zł, zapewne drożejący wtedy dolar mu w tym „pomógł”). A droższe paliwo? Jeśli firma ma 3,2 mld zł kosztów, to policzcie sobie jak wpływa na wyniki wzrost dużej części tej „bazy” o 20-30%. Kilkadziesiąt milionów złotych „w plecy”, jak nie więcej. A jeśli przyjdzie małe zahamowanie w gospodarce? A jeśli wzrośnie konkurencja na rynku lotniczym?
LOT tylko pozornie jest w dobrej kondycji, tak naprawdę wciąż walczy o życie, „wisi” na dolarze i cenach paliwa niczym akrobata idący po linie między wieżowcami, modlący się o to, by wiatr go nie zdmuchnął. W pewnym sensie więc prezes Milczarski ma rację, jeśli mówi, że musi dbać o firmę, zamiast rozdawać podwyżki. Związki zawodowe zwykle takich rzeczy nie rozumieją i myślą tylko o własnym interesie. Ale to tylko jedna strona medalu.
Czytaj też w „Wyborczej”: Niestabilna kondycja finansowa LOT
Prezes LOT obraził się na rzeczywistość: to piloci są najważniejsi
Po drugiej stronie jest sposób, w jaki prezes LOT próbuje wyjść z kryzysu. Wiedząc, że zarządza małą w skali Europy linią lotniczą, której przychody nie będą nagle większe np. dwukrotnie, skupił się na cięciu kosztów. Przesunął część pracowników na samozatrudnienie (nie tylko pilotów, ale i pracowników wykonujących inne funkcje), poniekąd zmniejszył im prawa socjalne (może wymagać, by więcej pracowali). I najwyraźniej przegiął, bo pracownicy się zbuntowali. A jeśli jeszcze zgrzeszył arogancją, to kłopot stał się podwójny.
Spółka Skarbu Państwa, która zatrudnia kluczowych pracowników na „śmieciówkach”, to dość kontrowersyjne posunięcie z natury rzeczy. Tak to sobie może oszczędzać, za przeproszeniem, jakaś-tam Biedronka, a nie jedna z największych państwowych firm.
Choć oczywiście prawda jest taka, że „śmieciowe” zatrudnienie to ostatnio plaga, która rozplenia się po liniach lotniczych, to nie prezes Milczarski wymyślił taki sposób zatrudniania pilotów, tylko tanie linie, z którymi musi konkurować. Tak czy owak: to niedobrze, gdy firma należąca do polskiego państwa zaniża standardy rynkowe, dając pretekst innym, żeby robili tak samo.
A na tym lista błędów szefa LOT-u się niestety nie kończy. Uważam, że dyscyplinarne zwalnianie pilotów to samobójstwo w sytuacji, gdy to na tych pilotach opiera się biznes firmy, a rynek pracy wygląda jak wygląda. Jest totalny niedobór pilotów oraz załóg pokładowych i ogromne ssanie rynku na takich pracowników.
Jeśli zarządzam linią lotniczą i przychodzi do mnie pracownik, który ma licencję na pilotowanie dreamlinera, a ja wiem, że takich pilotów jest na rynku bardzo mało, że zarabiają coraz więcej i że w każdej chwili może mi go podkupić za dwa razy większe pieniądze jakaś Lufthansa czy inny Scandinavian (nie mówiąc już o liniach katarskich, czy emirackich), to ja z tym pilotem muszę negocjować, niezależnie od tego czy przychodzi po podwyżkę legalnie czy nielegalnie. Niezależnie od tego jakie głupoty on opowiada i jak bardzo go nie lubię – bez niego moje samoloty nie będą latały. To nie kasjer w markecie, łatwo nie znajdę nowego.
M.in. na rozwiązywaniu takich sytuacji polega praca menedżera. Za to płaci mu się półtora miliona rocznej pensji i drugie tyle premii. Jeśli zarządzam kurnikiem i obrażę się na kury, że teraz chcą znosić jajka na etacie, to mam dwa wyjścia. Albo się z tymi kurami dogadać albo je pozarzynać. W pierwszej opcji będę mniej zarabiał na jajkach, w drugiej – w ogóle nie będę zarabiał na jajkach. Prezes LOT wybrał strategię noża.
Po trzecie wreszcie – może najważniejsze – dziś już stawką w grze nie jest ani stanowisko prezesa, ani praca pilotów i stewardów i stewardess, lecz poczucie bezpieczeństwa pasażerów. Jeśli w świat idą informacje, że pilot, który odmówił lotu ze względu na złe samopoczucie psychofizyczne, dostał wezwanie do zapłaty kilkuset tysięcy złotych, to każdy widzi, że rośnie ryzyko, iż w samolocie LOT pojawi się „sterroryzowany” przez szefów pilot, który nie powinien nigdzie lecieć. Albo chory. Albo przemęczony. A jak to się może skończyć – niech Czytelnik tego tekstu sobie odpowie sam.
Czytaj też: Które samoloty najrzadziej się spóźniają? Policzyli
Nie przegap nowych tekstów z „Subiektywnie o finansach”! Zapisz się na newsletter i odbierz zestaw praktycznych poradników, w tym przegląd najlepszych kont bankowych ułatwiających oszczędzanie
Jeśli klienci zwątpią w bezpieczeństwo, LOT stanie na krawędzi równi pochyłej. Brakuje już niewiele
LOT to była do tej pory marka, symbol jakości i bezpieczeństwa. A to najcenniejsze – po pilotach i samolotach – aktywo w każdej firmie lotniczej. Są ludzie, którzy – po strajkach lub wskutek kiepskiej obsługi, haczyków w umowach itp. – poprzysięgli sobie, że nie wsiądą już do samolotu Ryanaira. Choćby nie wiem jaki był tani – jeśli będzie jakaś alternatywa, wybiorą inną linię. Każdy dzień trwania pata w Polskich Liniach Lotniczych LOT i wymiany brutalnych ciosów między stronami zbliża tę firmę do takiej właśnie „śmieciowej” reputacji.
Powiecie: i co z tego? W Ryanair też strajkowali i co? Firma zbankrutowała? Wszyscy klienci odeszli? Oczywiście, że nie. Ale Ryanair ma nieporównanie większą skalę działalności i zyski oraz – w związku z tym – znacznie większe możliwości manewrowania taktyką rynkową, w tym cenami. Jeśli zobaczy (a moim zdaniem już widzi), że reputacyjnie „popłynął”, to wypuści pulę biletów po złotówce i „przekupi” klientów. W LOT po pierwsze mniejsze są możliwości „korumpowania klienteli”, a po drugie inna jest też klientela.
Abstrahując od tego, kto jest winien całej sytuacji w LOT, brutalna prawda jest prawdopodobnie taka: jeśli zniknie prezes, to samoloty polecą. A jeśli znikną piloci – to samoloty nie polecą. Druga część tego twierdzenia brzmi: samoloty, które latają, zarabiają. Te, które stoją – tracą pieniądze. Rachunek jest prosty. I trochę niezależny od tego kto ma rację w sporze piloci-prezes.
Czytaj też: Planujemy wakacje! Kiedy najlepiej kupić bilet lotniczy?
„Prezes PLL LOT S.A” – to dziś ważna funkcja nie tylko ze względu na to, że taki człowiek zarządza dużą firmą i tańczy każdego dnia na cienkiej linie, żeby ta firma zarabiała na siebie. To też gwarant realizacji strategicznego planu rządu – powstania Centralnego Portu Lotniczego. Bez silnego ekonomicznie LOT-u ten pomysł biznesowy się po prostu nie „zepnie”. Być może to jest część tajemnicy nerwowego zachowania prezesa Milczarskiego. Tu stawką jest nie tylko LOT, ale i strategiczne plany rządu.
Czytaj też: Prezes Rafał Milczarski dla Interia.pl o znaczeniu CPL dla Polski
Tym niemniej każdy dzień strajku i „obrażonych” na prezesa pilotów zbliża do kłopotów finansowych tę firmę i do wielkich tarapatów projekt CPL. I to już nie jest wiadomość ani do pasażerów LOT-u, ani do pracowników firmy, ani do zarządu, lecz komunikat bezpośrednio do kancelarii premiera oraz na ul. Nowogrodzką.
Nawet gdyby prezesowi LOT jakimś cudem udało się – kosztem milionów lub dziesiątek milionów strat dla firmy – spacyfikować ten strajk, to nie ma już szans na to, by był dla swoich ludzi (w tym pilotów) autorytetem. W dłuższej perspektywie LOT będzie tracił najlepszych pracowników. Nie każdy weźmie udział w strajku, ale duża część poszuka sobie roboty w lepszych okolicznościach przyrody. Jak zaś wpływa jakość pracowników i wydajność ich pracy na wyniki finansowe firm? To piszą w każdym podręczniku od zarządzania.
Czytaj też: Ranking najlepszych linii lotniczych na świecie. Gdzie LOT? A gdzie Ryanair?
Zdjęcie tytułowe: tanie-loty.com