Nie wiemy czy konsekwencją przedwyborczej „piątki Kaczyńskiego” będzie zwycięstwo partii rządzącej w nadchodzącej elekcji. Ale z pewnością realizacja wielkich obietnic przyniesie wzrost zadłużenia Polski. Chyba, że… Rząd ma pewien ruch, który uratowałby napompowany wydatkami budżet, a jednocześnie oznaczałby przelew dla każdego – po kilka, kilkanaście tysięcy złotych na dodatkową emeryturę. Ten przelew może przyjść z… OFE
Podobno minister finansów Teresa Czerwińska w proteście przeciwko „Piątce Kaczyńskiego” miała podać się do dymisji, ale premier jej nie przyjął. W tym boju na jednej szali jest kondycja naszych portfeli – czy emeryci będą dostawać „trzynastkę” (dodatkowo prawie 900 zł na rękę raz w roku), a polskie rodziny zobaczą 500 zł już na pierwsze dziecko. I czy młodzi poczują co znaczy pensja wolna od podatku dochodowego. Pieniądze jeszcze nie zostały wypłacone, a w „niejednej główce już roztrwonione”, parafrazując przebojową reklamę.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Na drugiej szali jest wiarygodność finansowa Polski widziana oczami agencji ratingowych i inwestorów finansujących większą część polskiego zadłużenia. Gdy ocenią, że wydatki socjalne zagrażają stabilności państwowej kasy, musielibyśmy – jak kiepski kredytobiorca – płacić więcej za kredyty, a w czarnym scenariuszu zachodni inwestorzy zaczęliby zabierać znad Wisły swoje pieniądze, złoty by się osłabił, Rada Polityki Pieniężnej musiałaby podnieść stopy procentowe, a wtedy wzrosłyby koszty kredytu i… kryzys gotowy.
Życie na kredycie, czyli budżet państwa jak budżet domowy
Wydaje się, że bezpartyjna, bądź co bądź, minister finansów Teresa Czerwińska jest świadoma tych zagrożeń i nie chce swoim nazwiskiem firmować napompowanego wydatkami budżetu. Zrobiło nam się smutno z powodu sympatycznej pani minister i spróbowaliśmy znaleźć dla niej trochę miliardów po to, żeby ona znalazła w sobie jeszcze trochę motywacji do pracy.
Dla Czerwińskiej granicą nie do przekroczenia ma być naruszenie tzw. reguły wydatkowej. Co to takiego? To ustalona w 2013 r., czyli za poprzednich rządów PO-PSL, zasada określająca maksymalne tempo wzrostu długu Polski. Metodologia jest skomplikowana i opiera się na wyliczaniu średnich ze wzrostu PKB z ostatnich 6 lat, prognoz i szacunków przyszłego PKB i inflacji.
W dużym uproszczeniu reguła wydatkowa działa tak, że wydatki budżetu państwa oraz samorządów oraz funduszy nie zawierających się w budżecie państwa w kolejnym roku mogą rosnąć maksymalnie o tyle, o ile wzrośnie gospodarka (czyli ile wyniesie wzrost PKB powiększony o inflację).
W 2017 r. byłem na konferencji ówczesnego ministra finansów Mateusza Morawieckiego na EKG w Katowicach, gdzie oprócz anegdot o eksporcie „skórek z bobra” chwalił on regułę wydatkową. „Mamy zawory zabezpieczające kraj przed wzrostem zadłużenia, takie jak reguła wydatkowa” – powiedział wtedy. Czy obecny premier zdaje sobie sprawę z tego, że dziś zaczynamy stąpać po cienkim lodzie?
Czytaj też: „Rozdawnictwo to nie grzech, a polityka to rozdawanie”. Kogoś pogieło?
Czy licznik długu ciągle bije?
Dzięki świetnej koniunkturze w gospodarce budżet Polski nie wygląda źle. Urzędnicy wciąż wydają więcej, niż zbierają z podatków, ale na koniec ubiegłego roku deficyt budżetu wyniósł (wg tej tabelki MF) jedynie 10,4 mld zł, zamiast – uwaga! – prognozowanych 41 mld zł. Główna w tym zasługa większych o 18,2 mld zł dochodów – co również można odczytać ze wspomnianej tabelki.
Tak duży wzrost dochodów to ogromny sukces, ale mimo tego licznik długu publicznego (ten ustawiony przy warszawskim rondzie Dmowskiego przez Leszka Balcerowicza) pokazuje ciągle coraz wyższe wartości. Obecnie już ponad bilion złotych.
Co prawda, w relacji do PKB (czyli wartości wszystkich dóbr i usług, które wytworzyli wszyscy obywatele i firmy) dług publiczny spadł w ubiegłym roku do 49,4% (w strefie euro wynosi średnio 80% PKB), ale nie ma się z czego cieszyć. Wystarczy, że gospodarka siądzie, PKB będzie rósł wolniej i… Przypomnijmy, że mamy w konstytucji zapisany próg 60% długu do PKB, który zobowiązuje władze do ostrych cięć wydatków.
Jak w ostatnich latach wyglądał budżet Polski? Zerknijcie na tabelkę. Na czerwono zaznaczyłem poziom deficytu (czyli różnicy między dochodami z podatków i wydatkami). Jako punkt wyjścia podam, że rok 2013 zakończył się deficytem sektora finansów publicznych w wysokości 70,6 mld zł czyli 4,3% PKB. A potem?
„Piątka Kaczyńskiego”: o ile wzrośnie dziura w budżecie państwa?
Jak widzicie, z roku na rok rząd wydaje więcej pieniędzy (część z nich to niestety wydatki sztywne, jak np. rosnące emerytury i zasiłki 500+). Przez pięć lat wydatki wzrosły z 330 mld zł do 390 mld zł rocznie. Rosły też dochody – z 290 mld zł do 380 mld zł. Ale pod względem dochodów tak dobrze jak teraz być może już nie będzie. A wydatki mają dalej rosnąć.
Według nowych prognoz Departamentu Analiz Ekonomicznych NBP, w tym roku PKB najprawdopodobniej wzrośnie o 4%, zamiast 5,1% jak w roku ubiegłym. W 2021 r. będzie to już 3,5%. To ciągle przyzwoity wynik, ale nikt nie wie, co się stanie, jeśli oprócz schłodzenia gospodarki, wydarzy się coś zupełnie nieoczekiwanego.
Ekonomiści szacują, że spowolnienie wzrostu gospodarczego dla budżetu państwa oznacza spadek wpływów z podatku CIT (od firm), spadek dochodów ze składek na ubezpieczenie społeczne i z PIT-u (bo przestanie rosnąć lub zacznie spadać liczba pracujących), wyhamowanie konsumpcji prywatnej, a w efekcie – spadek wpływów z VAT. To oznacza w najlepszym razie stabilizację dochodów państwa, a w najgorszym – od kilku do kilkunastu miliardów złotych mniej w kasie państwa.
Z drugiej strony mamy zagwarantowany na ten i przyszły rok wzrost wydatków. Sam tylko program 500+ na pierwsze dziecko oznacza dodatkowe 21 mld zł, dodatkowa emerytura to 11 mld zł. dodatkowego obciążenia. O drobiazgach takich jak wyprawka szkolna, czy podwyżki dla różnych grup zawodowych nawet nie myślę (same żądania nauczycieli to 7-10 mld zł). Służba zdrowia na cito potrzebuje 40 mld zł.
Robi się więc nieoczekiwanie dziura sięgająca być może nawet 40-50 mld zł kwoty powyżej tego deficytu, który w ostatnich latach mieliśmy w budżecie państwa. A to przecież scenariusz ostrożny, który nie zakłada nieoczekiwanych turbulencji, które mogłyby przyjść z zewnątrz.
Czytaj też: Pieniądze szczęścia nie dają? Sprawdzili to na konkretnych liczbach. Co im wyszło?
Czytaj też: Na co idą pieniądze z naszych podatków? Ta jedna liczba pokazuje, że staczamy się w przepaść
Budżet dla opornych, czyli sposoby polityków na zwiększenie wpływów
Skąd wziąć pieniądze? Systemu podatkowego nie można uszczelniać w nieskończoność. Premier mówił na początku marca, że jest jeszcze przestrzeń do uszczelniania luki w VAT. Realnie może to dać 10-11 mld zł. Można by wprowadzić nowe podatki. Oczywiście nie takie, które ludzie mogliby bezpośrednio skojarzyć z ofensywą „skarbówki”. Obecny rząd doprowadził do perfekcji opodatkowanie pośrednie: opłata paliwowa, podatek bankowy, opłata na OZE dopisywana do rachunków za prąd…
Takich pomysłów może być więcej. Mówi się o wiszącym nad rynkiem nieruchomości podatku katastralnym, rząd mówi o podatku „cyfrowym” (od firm typu Facebook, czy Google). Można by zwiększyć obciążenia na paliwo (pomimo wprowadzenia nowej, 8-groszowej opłaty paliwowej ludzie jakoś nie wyszli na ulice). Można by urealnić ceny prądu i przesunąć do budżetu tych kilka miliardów złotych, które mają zostać przeznaczone na rekompensaty dla konsumentów i firm.
Można by zwiększyć akcyzę na alkohol, opodatkować zjadaczy czipsów, posiadaczy psów i kotów, cyklistów… To oczywiście pomysły pół żartem-pół serio. Mam nadzieję jednak, że dobrze oddałem koloryt czasów, w których przyszło nam żyć. Oczywiście wszystkie te podatki zostałyby de facto wyjęte z naszych, konsumenckich kieszeni, bo dopisane do cen usług (choć GUS uparcie twierdzi, że ceny w ogóle nie rosną).
Czytaj też: Globalne zabójstwo klasy średniej czyli dlaczego świat ma nierówno pod sufitem
Czytaj też: Dobry pomysł premiera Morawieckiego. Ale to jedno jego zdanie mocno mnie zraniło
Pieniądze z OFE pomogą rządowi?
W głowach rządzących może tlić się jeszcze jeden pomysł na finansowanie obietnic wyborczych. Jest jedna nierozbita do końca świnka-skarbonka w postaci 150 mld zł zgromadzonych w Otwartych Funduszach Emerytalnych. Mimo, że to niby-nasze pieniądze, to Trybunał Konstytucyjny uznał, że wchodzą one w skład składki na ubezpieczenie społeczne.
Jak się do tych pieniędzy dobrać? Dwa lata temu wicepremier (wówczas) Mateusz Morawiecki zaproponował przekazanie do Funduszu Rezerwy Demograficznej (to taka „przybudówka” ZUS-u ;-))) jednej czwartej kasy z OFE i uwłaszczenie nas resztą tych pieniędzy. A więc trzy czwarte ze 150 mld zł trafiłoby na jakieś nasze konta emerytalne (np. jakąś nową odmianę IKZE) z dostępem dopiero na emeryturze. A rząd zapewniłby sobie finansowanie obietnic wyborczych.
Paweł Borys – szef Polskiego Funduszu Rozwoju i głównodowodzący nowego programu dobrowolnego oszczędzania na emeryturę, czyli PPK – otwarcie w ostatnich dniach mówił o tym, że trzeba wrócić do pomysłu oddania ludziom większości pieniędzy z OFE i zlikwidowania funduszy. Według jego słów chodzi o to, żeby przywrócić zaufanie do państwa, nadszarpnięte po zabraniu połowy pieniędzy z OFE za rządów PO-PSL, a tak potrzebnego przed wprowadzeniem PPK.
Jest tylko jedno „ale”. W OFE nie ma gotówki, tylko akcje spółek. Jak więc rząd mógłby je zamienić na żywy pieniądz? Nie byłoby łatwo (trzeba byłoby stworzyć jakiś Narodowy Fundusz Akcji…), ale z drugiej strony… 25% ze 150 mld zł, to ok, 37,5 mld zł. Mniej więcej tyle, ile dodatkowej dziury w budżecie państwa wygeneruje „piątka Kaczyńskiego”. Pytanie tylko, kto pociągnie za spust?
Źródło zdjęcia: PixaBay/YouTube – Narodowy Kongres Nauki