Im sytuacja w gospodarce trudniejsza, tym więcej pojawia się… innowacyjnych pomysłów na łagodzenie skutków inflacji i wysokich stóp procentowych. Ostatnio swoje pomysły zaprezentowali dr Bogusław Grabowski, były członek Rady Polityki Pieniężnej, a także szef Platformy Obywatelskiej Donald Tusk. Co jest wspólnym mianownikiem tych propozycji? Obligacje „antydrożyźniane”. Czym miałyby się różnić od tego, co już teraz oferuje Ministerstwo Finansów? Sprawdzam
Zacznijmy od prof. Bogusława Grabowskiego. Ten renomowany ekonomista utyskiwał, że podnoszenie stóp procentowych nie ogranicza inflacji, bo nie powoduje ściągnięcia pieniądza z gospodarki. A żeby tak się stało, w górę musi pójść oprocentowanie depozytów. A to rośnie dużo wolniej niż kredytów, o czym pisaliśmy wielokrotnie.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Jaką radę daje były członek RPP? Niech NBP emituje obligacje detaliczne, oprocentowane 1-2 pkt proc. powyżej inflacji. Ludzie zaczną wyciągać pieniądze z banków – prof. przewiduje Grabowski – a to zmusi banki, by zaczęły o depozyty zabiegać.
„Niech NBP emituje obligacje na 12% rocznie”. Trzy wątpliwości
Bogusław Grabowski jest doktorem ekonomii, a ja tylko dziennikarzem. Może dlatego wiele elementów tego pomysłu jest dla mnie niejasne. Oto trzy wątpliwości.
Po pierwsze: idea, żeby Narodowy Bank Polski prowadził obsługę klientów indywidualnych, jest dość… nieortodoksyjna. Pomijając sam fakt, że wymagałoby to postawienia całej nowej infrastruktury informatycznej, finansowo-księgowej itd., byłoby to novum w świecie banków centralnych. Rolą NBP raczej nie jest prowadzenie działalności konkurencyjnej w stosunku do banków komercyjnych i rywalizowanie z nimi o oszczędności zwykłych Polaków.
Z drugiej strony ostatnia dekada w polityce pieniężnej pełna jest innowacji i przełamywania tabu, więc czemu nie. A problemy natury technicznej to pikuś – można by „podpiąć” obligacje emitowane przez NBP do systemów informatycznych i sprzedażowych, które obsługują dziś sprzedaż obligacji skarbowych emitowanych przez Ministerstwo Finansów.
Powstaje pytanie, czy nie doszłoby do destabilizacji rynku finansowego. Jeśli dziesiątki miliardów złotych popłynęłyby np. z funduszy inwestycyjnych, giełdy, obligacji rządowych do nowego instrumentu, mogłyby być z tego duże kłopoty.
Po drugie: obligacje oprocentowane 1-2 pkt proc. powyżej inflacji… już istnieją. I sprzedają się w miliardach złotych miesięcznie. Już teraz gospodarstwa domowe mają zgromadzone prawie 60 mld zł w obligacjach skarbowych. Nie wiem, skąd przekonanie, że nagle ludzie rzuciliby się na te nowe instrumenty. No chyba że byłyby to obligacje krótkoterminowe – np. roczne. To zrobiłoby różnicę.
„Proponuję, żeby obligacje NBP od pierwszego dnia emisji były indeksowane o wskaźnik rocznej inflacji z poprzedniego miesiąca plus 1-2 pkt. proc. Czyli jak w marcu inflacja według GUS wyniosła 11%, to w kwietniu obligacje powinny być oprocentowane na 12-13% w pierwszym roku”
– mówi prof. Grabowski w wywiadzie dla Onet.pl. Ale pytanie brzmi, co zatem z terminem wykupu. Roczne obligacje trzeba byłoby wkrótce wykupić i wpuścić te pieniądze w rynek (co mogłoby pobudzić inflację). A z kolei na długoterminowe obligacje popyt mógłby być niewielki (tak jak niewielką część łącznego popytu na obligacje skarbowe stanowi popyt na te 10-letnie, które obecnie dają 10-11% zysku rocznie).
Po trzecie: banki i tak nie podwyższą oprocentowania depozytów do kilkunastu procent w skali roku. Nie bardzo widzę szansę, by oprocentowanie depozytów powszechnie stało się wyższe niż inflacja. A tylko to mogłoby dać oczekiwany przez profesora efekt w postaci zwiększenia skłonności Polaków do oszczędzania.
Łącznie Polacy w bankach mają ponad 1 bilion złotych. Podniesienie oprocentowania o każdy 1% kosztowałoby banki 10 mld zł rocznie. Czyli tyle co zysk całego sektora bankowego. A mówimy o konkurowaniu z obligacjami, które oferowałyby teraz 12-13%, więc wzrost oprocentowania musiałby być znacznie większy, żeby zaczęły działać mechanizmy proponowane przez prof. Grabowskiego.
Jak naprawić „zepsuty” mechanizm działania stóp NBP?
Ale istota pomysłu Bogusława Grabowskiego leży gdzie indziej. Jemu tak naprawdę chodzi głównie o to, żeby NBP znów zaczął mieć wpływ na inflację – bo dziś (tu się trzeba z nim zgodzić) ma ten wpływ niewielki. Do dyskusji jest cena tej ekstrawagancji (czyli skutki uboczne), ale sam cel jest słuszny. W wywiadzie dla Onet.pl ekonomista tłumaczy:
„Wraz z odpływem lokat banki najpierw zaczęłyby ograniczać swoją nadpłynność w NBP, choćby o te 200 mld zł, które mają ulokowane w bonach pieniężnych NBP, a potem musiałyby podnosić oprocentowanie lokat. A jak zaczęłyby podnosić oprocentowanie lokat, to musiałyby również zwiększyć cenę kredytu. Dopiero wtedy zaistniałyby odpowiednie warunki, by NBP odzyskał sterowność i – podnosząc stopy – mógł rzeczywiście wpływać na ograniczanie inflacji”.
A więc banki nie musiałyby od razu podwyższać oprocentowania depozytów do 12%. Profesor uważa, że dziś podwyższanie stóp procentowych „nie działa”, bo banki mają nadpłynność. Jeśli wraz ze wzrostem ceny pieniądza banki nie podnoszą oprocentowania depozytów, to cały mechanizm podwyżek stóp idzie jak krew w piach – bo jednym z celów podwyżek stóp jest zwiększanie skłonności ludzi do oszczędzania.
Jeśli banki zostaną pozbawione tej nadpłynności, to będą musiały znów powiązać cenę kredytu z oprocentowaniem depozytu. A więc „uszkodzony” mechanizm podwyżek stóp NBP znów zacznie działać – czyli wzrost stopy procentowej NBP ponownie zacznie mieć przełożenie na skłonność Polaków do oszczędzania. A nie tylko na ubożenie tych, którzy już wzięli kredyty oraz na podaż kredytów (zmiana tej podaży to pikuś w porównaniu ze wzrostem rat już udzielonych kredytów).
Nie znosi to wątpliwości, czy przy okazji nie nastąpiłaby destabilizacja rynku finansowego (przepływy gigantycznych pieniędzy z prywatnych instytucji zarządzających aktywami do obligacji NBP, spadek cen akcji na giełdzie). I czy pieniądze wypłacone ludziom z odsetkami na koniec i tak nie zalałyby rynku, powodując inflację (tyle że trochę później). Pomysł profesora dodatkowo mógłby też podnieść wartość wskaźnika WIBOR, czyli jeszcze bardziej podbić cenę kredytu.
„Mam świadomość, że to jest działanie nadzwyczajne, ale ono wynika z nadzwyczajnie niekorzystnej sytuacji, do której doprowadzili nas obecnie rządzący. Wydaje mi się, że nie ma żadnej innej możliwości, by uniknąć katastrofy”.
Tuskowe obligacje antydrożyźniane: kiełbasa wyborcza czy realny projekt?
Nieco odmienną wersję tego pomysłu przedstawił Donald Tusk. Ostatnio analizowałem drugi jego postulat – podwyżki dla budżetówki o 20% – trochę marudziłem. Co do idei obligacji inflacyjnych też mam kilka zastrzeżeń.
Pomysł Donalda Tuska wydaje mi się ciekawszy i bardziej wykonalny niż Grabowskiego. Dlaczego? Zacznę od tego, że w tym przypadku emitentem miałoby być Ministerstwo Finansów, co już na wstępie sprawia, że technicznie cała operacja byłaby łatwiejsza do zrealizowania.
Zaintrygował mnie też pomysł na ustalanie oprocentowania z dołu, czyli w momencie przedstawienia obligacji do wykupu. W tej chwili nawet przy tych instrumentach, które mają zmienne oprocentowanie, wyliczane jest ono z góry – przed rozpoczęciem okresu odsetkowego. Tusk chciałby, żeby nasza stopa zwrotu była równa inflacji od momentu zakupu obligacji do momentu ich wykupienia. Dzięki temu moglibyśmy realnie zabezpieczyć nasze oszczędności – bez konieczności sprawdzania prognoz inflacji na najbliższe miesiące i lata.
Propozycja PO – pardon my French – rozwiązuje też problem z płynnością (dostępem do pieniędzy), który dla wielu oszczędzających jest barierą przed inwestowaniem środków. Obligacje „antydrożyźniane” można byłoby wykupić w dowolnym momencie. Wydaje się zatem, że to instrument idealny. Kto by nie chciał mieć takiego w portfelu, gdyby dawał od pierwszego dnia kilkanaście procent zysku w skali roku?
Czy obligacje antyinflacyjne będą lekiem na inflację?
Idea powszechnie dostępnych obligacji, które chronią przed inflacją, brzmi fantastycznie. Każdy, kto ma choć trochę wolnej gotówki, mógłby kupić takie instrumenty i być spokojnym o wypłatę odsetek równych spadkowi wartości nabywczej pieniądza. A więc mógłby spokojnie ten pieniądz przechowywać w rządowych papierach, nie obawiając się, że realnie straci.
Obecna antyinflacyjna oferta Ministerstwa Finansów ma jeden szkopuł – przez pierwszy rok oprocentowanie obligacji jest relatywnie niskie, a indeksowanie do dynamiki cen wchodzi dopiero od kolejnego roku. I nawet wtedy bierze pod uwagę inflację z poprzedniego roku. To oznacza, że przy przyspieszającej dynamice cen, zawsze jesteśmy „do tyłu”.
Obligacje „anytdrożyźniane” miałyby jednak jeden drobny problem – nie realizowałyby swojego podstawowego zadania, czyli ochrony przed inflacją tych, którzy tego najbardziej potrzebują. Dlaczego? Bo choć zwykło się powtarzać, że inflacja zjada nasze oszczędności, to dużo poważniejsze jest to, że zjada nasz standard życia.
Żeby skorzystać z wszelkiego rodzaju instrumentów finansowych, trzeba najpierw mieć oszczędności. Przeprowadzone na początku roku badania pokazały, że ponad 40% Polaków w ogóle ich nie posiada. A rosnące jak szalone koszty życia z pewnością tej sytuacji nie poprawiły. Znowu więc bogaci zyskaliby więcej.
Obligacje antydrożyźniane a gospodarka. Widzę trzy zagrożenia
Nie mam wątpliwości, że po te instrumenty sięgnęliby przede wszystkim ludzie, którzy mają oszczędności i jakieś doświadczenie z inwestowaniem. Nawet bogaci ludzie nie są jednak bankiem centralnym i pieniędzy sobie nie wydrukują – musieliby zatem przeznaczyć na obligacje antydrożyźniane jakąś część swojego portfela oszczędności. Jakie może to generować problemy?
Część osób mogłaby zdecydować się na zmniejszenie depozytów w banku. Wielkiego wrażenia to na nikim by nie zrobiło, bo banki nie potrzebują naszych pieniędzy. Kiedy my wyjmujemy pieniądze z konta, bank pozbywa się np. obligacji, które za te pieniądze kupił. Baba z wozu, koniom lżej.
Inni mogliby postanowić, że przerzucą się z bieżącej oferty detalicznej Ministerstwa Finansów na tę nową, która jest – zwłaszcza w krótkim terminie – dużo korzystniejsza. Zrobiłby się jednak problem dla budżetu państwa. Popularność tego programu w krótkim terminie dałaby zastrzyk państwowej kasie (a politykom i tak ostatnio za łatwo przychodzi wydawanie nawet tych pieniędzy, których nie mają), ale z drugiej wprowadziłoby sporo niepewności. Dlaczego? Bo skoro termin wykupu jest dowolny, a oprocentowanie ustalane w momencie wypłaty, nie wiadomo by było, jaką poduszkę trzeba utrzymywać na obsługę tych obligacji.
Jeszcze inni mogliby uznać, że nie warto w takich warunkach inwestować w fundusze dłużne. Mogłyby się zacząć umorzenia w tym segmencie, a to z kolei groziłoby stabilności systemu. Wyprzedawanie obligacji rządowych, a zwłaszcza korporacyjnych w większych ilościach mogłoby się źle skończyć dla niektórych funduszy, a także dla innych inwestorów (prywatnych i instytucjonalnych), którzy takie instrumenty trzymają w portfelach.
Drugie zagrożenie wiąże się z tym, że walka z inflacją przez dosypywanie pieniędzy do gospodarki jest równie skuteczna co leczenie przemęczenia podwójnym espresso. Nawet jeśli udałoby się zebrać w ten sposób trochę pieniędzy z gospodarki – i to takich pieniędzy, które miały być przeznaczone na konsumpcję – za rok, dwa nabywcy tych obligacji przyszliby po swoje odsetki i wrzuciliby je z powrotem do obiegu gospodarczego.
O rządowych tarczach antyinflacyjnych ekonomiści mówili, że obniżają szczyt inflacji, ale za cenę wydłużenia okresu wysokich wzrostów cen. Nie widzę powodu, dla którego w przypadku tych instrumentów miałoby być inaczej.
Trzecie ryzyko jest trochę mniej uchwytne. Mamy w Polsce problem z edukacją ekonomiczną ludności. Przez ostatnie lata dzięki szczęśliwym splotom okoliczności („cud gospodarczy”) udawało się przekonywać, że wysokie transfery socjalne, zwiększanie udziału konsumpcji kosztem inwestycji w PKB – to wszystko odbywa się bezkosztowo. Że na każdy, nawet najbardziej rozdmuchany program rządowy, da się znaleźć pieniądze. I to bez podnoszenia podatków, i bez zwiększania deficytu.
No ale się nie da. Piłkarz, który naciągnie mięsień w czasie meczu, może zejść z boiska i dać rezerwowemu się wykazać. Ale może też dostać zastrzyk przeciwbólowy i dograć go do końca, ryzykując, że kontuzja się pogłębi i konieczna będzie długa przerwa. Są momenty, że warto takie ryzyko podjąć. Ale należą one do rzadkości.
Szukanie tymczasowych rozwiązań, które będą podtrzymywać mit fiskalno-monetarnej kroplówki, która wyleczy wszystkie choroby w gospodarce, jest zwyczajnie szkodliwe.
Zobacz też wideokomentarz o tym, czy mieszkanie znów będzie dostępne dla przeciętnie zarabiającego Polaka:
Źródło zdjęcia: JerzyGorecki/Pixabay