Będzie „Nowy Ład”… podatkowy. Biedni mają płacić jeszcze mniej, a trochę-bogaci – dużo więcej. Szczegółów wciąż brak. Choć większość czytelników „Subiektywnie o Finansach” zdaje sobie sprawę z tego, że dłużej nie może być tak, jak jest – dziś bogaci często płacą niższe podatki niż biedni – to podatkowy „nowy ład” chyba będzie miał dużo wad
Zręby nowego pomysłu podatkowego wydają się banalnie proste i sprowadzają się do założenia, że biednym podatki obniżymy, a bogatym podwyższymy. W planach opisywanych jako „nowy ład” jest obniżenie stawki PIT dla najmniej zarabiających (nie wiadomo jeszcze, do jakiego poziomu) i wprowadzenie nowych progów podatkowych z wyższymi stawkami niż dotychczasowa najwyższa, wynosząca 32%. Wyższe podatki płaciłby ten, kto zarabiałby powyżej 120 000 zł rocznie. Ale plan rządu jest znacznie szerszy. I nie wiem, czy Wam się spodoba.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Nowy ład to będzie prawdziwa rewolucja – pojawią się nowe kwoty wolne od podatku (mówi się o 30 000 zł rocznie, które będzie można zarobić, nie płacąc podatku PIT, czyli kto jest wynagradzany płacą minimalną, nie oddawałby prawie nic fiskusowi), nowe wysokości składki zdrowotnej (być może utrata możliwości odliczenia jej od podatków), a być może będzie też zmiana składek do ZUS. Szczegóły rząd ma podać w maju, gdy pandemia trochę odpuści, ale gazety publikują kolejne przecieki.
Krótko pisząc, zmieni się PIT, podstawa opodatkowania, składki na ZUS i na NFZ. To oznacza nowy klin podatkowy, czyli różnicę między tym, ile dostajemy brutto, a tym, ile nam zostaje na koncie w ramach wypłaty „na rękę”. Kto wyjdzie z tych zmian bogatszy, a kto biedniejszy? Sprawdzam!
Nowy ład, czyli podwyżka podatków w Polsce. Rząd ma zielone światło?
W ostatnim czasie gazety zaczęły publikować wyniki badań opinii publicznej, z których (lepiej trzymajcie się mocno poręczy fotela) wynika, że w Polsce jest przyzwolenie obywateli na podwyższanie podatków. Blisko połowa respondentów jest za wprowadzeniem 50% stawki podatku dla osób zarabiających dużo. A ile to jest „dużo”? Powyżej 120 000 zł rocznie, czyli 10 000 zł miesięcznie. Tak wynika z badania przeprowadzonego na zlecenie dziennika „Super Express”.
Z kolei 8 na 10 Polaków jest zdania, że podatki w Polsce są niesprawiedliwe, a ponad połowa uważa, że sprawiedliwy i korzystny społecznie jest progresywny system podatkowy. Czyli taki, w którym więcej zarabiający oddają fiskusowi proporcjonalnie większą część tego, co zarobią, niż mało zarabiający – to już wyniki badań portalu Livecareer.pl.
Jednym słowem – partia rządząca, która cały czas ma solidne 30% poparcia w sondażach, może na zmianie systemu podatkowego zbić dodatkowy kapitał polityczny, szczególnie wśród tych, którzy na zmianach skorzystają. Ale czy zmiany planowane przez rząd pod hasłem „Nowy Ład” rzeczywiście są dobre dla Polski i obywateli? Co można pochwalić, a co trzeba zganić?
Jak wysokie podatki płacą Polacy na tle Europy?
Czy w Polsce podatki są wysokie? Ogólnie Polska zajmuje 9. pozycję w zestawieniu wszystkich krajów Unii Europejskiej pod względem stawek podatkowych w najwyższym progu (32%). 32-procentowa stawka obejmuje osoby, których zarobki przekroczą 85 500 zł. Gdy minister Jacek Rostowski ustanawiał ten próg w 2009 r., ta kwota wydawała się kosmicznie wysoka. Wystarczy wspomnieć, że wtedy średnie wynagrodzenie wynosiło 3102 zł. W ubiegłym roku było to już 5167 zł.
Gdy ustanowiono 32-procentową stawkę, wpadło w nią jedynie 390 000 osób. Dziś grono osób „wpadających” w drugi próg podatkowy to już 1,5 mln osób – wynika z szacunków Ministerstwa Finansów. W ubiegłym roku, i to mimo pandemii i problemów gospodarczych, liczba osób rozliczających się według wyższej stawki powiększyła się o kolejne 300 000 osób. Cóż, widać dzięki temu, w jakim tempie się bogacimy.
A przecież do tej liczby trzeba dodać 702 000 osób, które płacą 19-procentowy podatek liniowy. Większość z nich – jako że prowadzi działalność gospodarczą – zapewne również osiąga dochody przekraczające 85 500 zł rocznie. Razem daje to już 2,2 mln osób z dość wysokimi, jak na Polskę, dochodami (6000-7000 zł miesięcznie i w górę). Dla porównania: liczba wszystkich podatników, którzy rozliczają PIT-37, wynosi 17,8 mln osób. Z kolei PIT-36 płaci 2,6 mln (dane za 2019 r., bo za 2020 r. jeszcze ich nie ma, bo jeszcze się rozliczamy).
O ile kiedyś z czystym sumieniem można było powiedzieć, że w Polsce niemal wszyscy płacą podatek albo w wysokości 18% (PIT) albo 19% (liniowy) dochodów, tak teraz rosnąca liczba osób w drugim progu może być sygnałem, że należy na nowo określić progi podatkowe dla osób o wyższych dochodach. Przecieki mówią, że drugi próg – nie licząc tego, który już mamy, czyli tego od 85 500 zł rocznie – mógłby zostać ustanowiony na poziomie 120 000 zł. Może więc jakiś nowy ład podatkowy jest potrzebny?
Jakie systemy podatków są w innych krajach? Tytaniczną pracę wykonali analitycy firmy PwC, którzy opisali z aptekarską precyzją każdy z krajów Unii Europejskiej – znamy stawki podatkowe, kwotę wolną, ulgi, problematykę rezydencji podatkowej i składki na ubezpieczenie społeczne.
Ale porównywanie systemów podatkowy 1:1 nie ma większego sensu – systemy są tak pogmatwane, że nic by z tego nie wyszło. Dość powiedzieć, że w takiej np. Austrii jest 6 progów podatkowych (niedawno było 7), ale za to pracownicy mogą odliczać od podatku „koszty zakupu fachowej literatury”. Dlatego lepiej przytoczyć kilka podstawowych danych, które pokażą położenie polskich podatników na tle ich europejskich kolegów.
Niskie stawki a kwota wolna od podatku – żałosna. Nowy ład potrzebny od zaraz?
Polska z podstawową PIT w wysokości 17% znajduje się na 13. miejscu w Unii. Najwyższy pierwszy próg podatkowy obowiązuje w Danii i Szwecji (ok. 32%), a najniższy we Francji (5,5%). Na Węgrzech jest 15-procentowy podatek liniowy, podobnie jak innych krajach, które leżały za Żelazną Kutyną, czyli na Litwie, Łotwie, w Estonii, Rumunii i Bułgarii.
Ale to wyjątki – generalnie w krajach europejskich dominują progresywne stawki podatku – aż 8 spośród badanych państw ma najwyższą stawkę podatkową równą lub wyższą niż 50% (Szwecja 57%, Portugalia 56,5%, Holandia 52%, Dania 51,7%, Austria 50%, Belgia 50%, Słowenia 50%, Grecja 50%, z tym że w Portugalii i Grecji wynika to z podatków solidarnościowych).
Poza tym o kondycji systemu podatkowego (a raczej podatników) mówi wysokość kwoty wolnej od podatku. Przykładowo w Europie kwoty zwolnione z podatku dochodowego kształtują się następująco: Niemcy – 8130 euro, Grecja – 5000 euro, Francja – 5963 euro, Hiszpania – 17 707 euro, Austria – 11 000 euro, Finlandia – 16 100 euro, Belgia – 8680 euro. W Polsce kwota wolna od podatku PIT wynosi obecnie 8000 zł, czyli ledwie 1777 euro (zakładając umiarkowany kurs 4,5 zł). Rząd chce podnieść tę kwotę do 30 000 zł, czyli 6666 euro. I zdecydowanie przebił w tej sprawie opozycję.
Podsumowując, polski system na tle Europy wygląda… nijak. Ani nie mieliśmy odwagi wprowadzić podatku liniowego, ani wyraźnej progresji. Może trzeba już przestać stać w tym rozkroku? Niewykluczone, że właśnie tak rząd będzie uzasadniał swój „nowy ład podatkowy”.
Czytaj też: Co w gospodarce ma do zaproponowania Borys Budka?
Problemem polskich pracowników nie są podatki, ale… składki. Ile wynosi „podatkoskładka”?
Wysokość podatków nie mówi całej prawdy o obciążeniach, jakie ponosi obywatel, a jakie nakłada na niego państwo. To nawet nie jest półprawda. To jest ćwierćprawda.
Jak napisaliśmy na początku, pełen obraz sytuacji widać dopiero, gdy wprowadzimy pojęcie klina podatkowego (może lepiej brzmi klin finansowy). Klin to różnica między całkowitym kosztem zatrudnienia pracownika (a więc również są to zobowiązania pracodawców, czyli leżące po ich stronie wydatki, takie jak składka na PPK czy ZUS), a tym, jaki przelew z wynagrodzeniem dostaje ostatecznie pracownik.
Zjednoczona Prawica zapowiada – choć nie mówi tego wprost – że chce przebudować nie tylko podatki, ale jest też mowa o składce zdrowotnej. O tym, czy osoby zamożne powinny płacić większą składkę zdrowotną, pisaliśmy w artykule pod tym linkiem. Dopiero gdy uwzględni się podatki i składki, czyli „podatkoskładkę”, widzimy pełny obraz obciążeń Polaka na rzecz państwa.
Jaka jest różnica między podatkami a składkami? Z formalnego punktu widzenia różnica jest zasadnicza – podatki trafiają do wspólnego wora zwanego budżetem państwa, gdzie podlegają dystrybucji. Składka przynależy do tego, kto ją płaci i trafia do funduszu celowego. Np. od wysokości składki emerytalnej zależy nasza przyszła emerytura. A dzięki opłacaniu składki na NFZ mamy dostęp do publicznej służby zdrowia (dostęp – dodajmy – teoretyczny, bo szpitale odsyłają chorych, a do specjalistów i tak nie ma terminów).
Z praktycznego punktu widzenia mnie jako podatnika-składkowicza niewiele to interesuje – widzę, że państwo zabiera mi moje dochody i nie wnikam, gdzie te pieniądze trafiają. Poza tym wypłaty emerytur i tak w prawie 30% finansuje budżet, bo pieniądze ze składek nie starczają już na pokrycie zobowiązań – taki to chory system.
OECD sumuje wysokość obciążeń -„podatkoskładek” – wśród krajów członkowskich, dzięki czemu możemy porównać sytuację Polski do innych. Ostatni raport na ten temat został opublikowany w maju 2020 r. Porównywanie nie jest proste ze względu na systemy ulg: każdy kraj ma jakąś formę ulgi na dziecko, ale są też inne odliczenia. Dlatego OECD przyjmuje pewne założenia – symulacja dotyczy osoby samotnej i pracującego członka czteroosobowej rodziny.
Według danych OECD klin podatkowy dla przeciętnego samotnego pracownika w 2019 r. w Polsce spadł o 0,2 pkt. proc. do 35,6%. Czyli jesteśmy idealnie w średniej, która wynosi 36%. Można powiedzieć, że osoby samotne i bezdzietne już teraz płacą jakąś formę podatku „bykowego”. Dla porównania: jeśli ktoś żyje w związku małżeńskim i ma dwoje dzieci, to jego klin podatkowy w Polsce wyniósł 17,7% przy średniej OECD na poziomie 26,4%.
Do tego należałoby dodać też składki opłacane przez pracodawców, co widać na wykresach:
Nowy ład lekiem na degresywny system podatkowy?
Jeśli rząd naprawdę będzie chciał ruszyć z posad bryłę systemu podatkowego, to w ramach koncepcji „nowy ład” będzie musiał zmieniać nie tylko podatek PIT, progi podatkowe i kwotę wolną od podatków, ale i wysokość składek.
I chyba będzie musiał, bo w Polsce bogaci płacą relatywnie mniejsze podatki, a system „podatkoskładkowy” jest… degresywny. Zauważył to nieformalny doradca premiera, szef Polskiego Instytutu Ekonomicznego Piotr Arak. PIE jest takim „kalkulatorem” dla rządu, oblicza konsekwencje jego różnych pomysłów.
Arak w analizie dla Polityki Insight policzył, że w przedziale od 67% przeciętnego wynagrodzenia do 167% przeciętnego wynagrodzenia skala progresji podatkowej w Polsce wynosi 1,4 punktu procentowego i jest wyższa tylko od tej w Chile i na Węgrzech. Progresja w krajach OECD wynosi przeciętnie 8,2 pkt. procentowych. To oznacza, że osoba zarabiająca 67% średniego wynagrodzenia w kraju (3600 zł brutto) oraz ta, która zarabia 167% średniej krajowej (9200 zł brutto), oddaje państwu mniej więcej taką samą część dochodów.
Co ciekawe, jak pisze autor raportu – podatki stanowią małą część klina i reforma ich samych dużo nie zmieni. To zaledwie jedna piąta (20%) klina podatkowego w Polsce, dla przeciętnego płatnika podatki wynoszą zaledwie 7% dochodów. W krajach OECD podatki stanowią przeciętnie 43% klina i sięgają przeciętnie 15,6% dochodów. Wyłączając Chile, w żadnym innym kraju OECD podatki nie mają tak małego udziału w klinie podatkowym jak w Polsce.
Bardziej dogodne warunki podatkowe dla osób względnie bogatych (167% średniej krajowej dochodów) ma tylko dziewięć państw OECD (m.in. Chile, Irlandia, Japonia, Szwajcaria i Korea Południowa). Inna sprawa, że są to w większości kraje bardzo bogate (Japonia, Szwajcaria, Korea Południowa) albo takie, do których chętnie przypływa kapitał (Irlandia). Można zapytać: czy to bogaci przybywają do krajów, które ich lubią, czy też kraje te stały się bogate, bo opłaca się tam mieć dobre pomysły, które owocują wysokimi dochodami.
Czytaj też: Czesi, żeby walczyć z kryzysem… obniżają ludziom podatki. A polski rząd je podwyższa. Kto ma rację?
Czy od wysokich dochodów powinno się płacić pełne składki na ZUS?
Diagnoza, skąd to się wzięło, pozwala odpowiedzieć na pytanie, za co może się wziąć rząd. Niska progresywność systemu podatkowego wzięła się „tylko” od trzech czynników:
- po pierwsze: od małej liczby progów podatkowych (bardzo łatwo, jednym ruchem można je dodać, pytanie jak ustawić progi)
- po drugie: od niskiej kwoty wolnej od podatku (równie łatwo ją podwyższyć)
- po trzecie: od ustalenia maksymalnego pułapu składek na ubezpieczenia emerytalne, powyżej którego przestaje się je płacić. Czyli mowa o słynnej 30-krotności dochodów, powyżej której nie płaci się składki do ZUS.
ZUS nie nalicza składek od zarobków przekraczających 30-krotność średniej pensji krajowej. Już raz rząd robił podchody do zdjęcia tego limitu, ale się nie odważył. Dlaczego? Bo dobrze radzący sobie przedsiębiorcy i etatowcy „nabijaliby” dług państwa w postaci zobowiązania do wypłaty bardzo wysokiej emerytury. „To bomba z opóźnionym zapłonem, żaden logicznie myślący polityk nie powinien tego robić” – pisał Maciek w tekście „Składka na ZUS: czy (najmniejsi) przedsiębiorcy powinni płacić procent od dochodów? Co tak naprawdę planuje rząd? I czego nam nie mówi?”
Ale czy rzeczywiście? Tak, jeśli założymy, że z tych składek mają być wypłacane emerytury. Ale czy tak będzie? „Zdejmijmy ten ogranicznik, ale wtedy musielibyśmy się zgodzić, że ktoś dostanie 100 000 zł emerytury” – mówił przytomnie były premier Marek Belka w TOK FM w rozmowie z Grzegorz Sroczyńskim. Prowadzący audycję na kontrze do byłego premiera sformułował tezę, że składki na ZUS nie powinny być odcinane powyżej arbitralnie ustalonego poziomu. I że w imię sprawiedliwości społecznej wcale nie trzeba w związku z tym wypłacać wysokich emerytur tym, którzy te składki odprowadzali, bo czy to podatek, czy składka to jeden czort.
Może lepsza byłaby taka sytuacja, w której składki emerytalne zostają na niezmienionym poziomie, ale w zamian państwo dorzuca jeszcze wyższy próg podatkowy? To nie jest żadna rewolucja. PiS już raz, w 2016 r. rozważał wprowadzenie jednolitego podatku, który zastąpiłby składki na ZUS i NFZ. A sam pomysł zaproponowała w 2015 r. kończąca swe rządy Platforma Obywatelska .Według tamtych planów jednolity podatek (klin podatkowy) miał wynosić od 10% dla najmniej zarabiających do 39,5% dla zamożnych.
Może się więc okazać, że nowy ład podatkowy będzie de facto realizacją jednego z głównych postulatów Platformy Obywatelskiej sprzed niemal dwóch kadencji. Co oczywiście nie musi oznaczać, że Platforma Obywatelska pomysł poprze. Ale rząd może szukać poparcia na lewicy. Jak sprawdziliśmy, że co najmniej dwa postulaty, które przewiduje nowy ład podatkowy a la PiS (większa progresja, urealnienie składek emerytalnych), są żywcem ściągnięte z programu Partii Razem.
To nowy ład czy nowa kiełbasa wyborcza?
Cała koncepcja rządu sprowadza się do tego, że jednym grupom obniżymy, a drugim podwyższymy podatki i składki, ale na koniec bilans, czyli wpływy budżetowe, mają się zgadzać. A być może mają być nawet wyższe. Rząd już podwyższa i wprowadza parapodatki (opłata cukrowa, emisyjna, podatki bankowy, handlowy, bankowy). Są też przeróżne fundusze, na które rząd zbiera pieniądze z naszych kieszeni. To jednak za mało.
Czytaj też: Gigantyczne podwyżki ceny za wywóz śmieci w Warszawie. Skąd się wzięły? I co można zrobić?
Organizacja OECD ponownie przyjrzała się naszej sytuacji i w lutym stwierdziła, że Polska chcąc pozostać państwem dobrobytu (wypłacać 13. i 14. emeryturę,czy 500+) to musi radykalnie podwyższyć podatki. W ciągu 40 lat zwiększyć wpływy z podatków o równowartość 15% całego PKB. „Brak zmian w prowadzonej polityce jest nie do przyjęcia. Wskaźniki długu będą znacząco rosły, a ich wzrost będzie dodatkowo przyspieszał wraz z pogorszeniem sytuacji demograficznej” – komentowali ekonomiści OECD.
Mam jednak wątpliwości, na ile majstrowanie w systemie PIT ma na celu uzdrowienie sytuacji budżetowej i przywrócenie sprawiedliwości społecznej, a na ile jest to szukanie poparcia wśród wyborców. Zmiana samych stawek PIT nie zmieni sytuacji budżetu państwa i w niewielkim tylko stopniu może uchronić kraj przed nadmiernym zadłużeniem (cokolwiek by to znaczyło – bo trudno jest powiedzieć, kiedy zadłużenie staje się „nadmierne”).
W Polsce największym źródłem dochodów państwa jest podatek VAT (22,8% całego budżetu). PIT daje tylko 14,6% dochodów budżetu, zaś CIT tylko 5,6%, a podatek od nieruchomości – 4%. To inaczej niż np. w Niemczech, gdzie najwięcej pieniędzy w budżecie pochodzi właśnie z PIT (27,1%), na drugim miejscu jest VAT (18,4%) i inne podatki (8,5%). Jednak zarówno nad Wisłą, jak i nad Renem najwięcej kasy państwo ściąga ze składek na ubezpieczenie społeczne – w obydwu przypadkach ponad 37%, grubo powyżej średniej.
Co to oznacza? Że jeśli rządowi będzie zależeć na ustanowieniu nowego ładu, musiałby się jednak wziąć za całościową reformę podatkoskładek: ZUS, NFZ i podatków. Czyli musiałby się wziąć za oskładkowanie rolników-przedsiębiorców, zarówno jeśli chodzi o NFZ, jak i składki emerytalne. Oczywiście chodzi o rolników przez duże „R”, wielkoobszarowych, których gospodarstwa przynoszą krociowe zyski. A być może również skorelować wysokość składki NFZ z zarobkami przedsiębiorców.
Poza tym jest niewykluczone (a w zasadzie pewne), że w perspektywie nadchodzących lat trzeba będzie ponownie podwyższyć wiek emerytalny po to, by pracownicy dłużej dorzucali się do niewydolnego systemu (emerytów będzie przybywać, a pracowników ubywać), choć nie mam złudzeń, że za kadencji tego rządu to się nie stanie.
Progresywne „podatkoskładki”? Jeśli nowy ład będzie za „ostry”, to uczyni więcej szkód niż pożytku
Jeśli rząd poprzestanie na dorzuceniu obciążeń podatkowych średniakom i bogatym, a obniży je najuboższym, a na domiar złego przegnie z progresją, to może spowodować nieprzyjemne skutki uboczne. Jakie? Rozwój szarej strefy, osłabienie wzrostu płac lub wzrost bezrobocia (ci, którzy więcej zarabiają, to w dużej mierze przedsiębiorcy, którzy mają możliwości „przerzucenia” kosztów podatkowych na pracowników), emigracja specjalistów oraz ludzi, którzy swoją pracę mogą wykonywać wszędzie (np. informatyków), przenoszenie firm za granicę (np. do Czech).
Ale najbardziej dalekosiężne skutki może mieć dalsze osłabienie klasy średniej, czyli motoru rozwoju gospodarki. Jeśli ktoś ma 100 mln zł, to od kolejnych zarobionych 5 mln zł może sobie płacić i 70% podatku. Ale jeśli ktoś przez całe życie ciężko pracował, żeby zbudować biznes przynoszący mu, powiedzmy, 20 000 zł miesięcznie, to raczej nie zaakceptuje sytuacji, w której przychodzi do niego premier populistycznego rządu i każe oddać połowę pieniędzy. O tym też powinien pamiętać premier Morawiecki, zanim ogłosi już oficjalnie „Nowy Ład”
źródło zdjęcia: PixaBay