Walka z pandemią doprowadza do absurdów. W tym roku kilka milionów osób, które do tej pory leczyły przeziębienie i grypę prywatnie, powinno – jeśli słuchać rządu – zgłosić się do lekarza pierwszego kontaktu w NFZ. Bo tylko on może im ewentualnie wystawić bezpłatne skierowanie na test na koronawirusa i zdecydować o izolacji domowej. Czy system „pierwszego kontaktu lekarskiego” to wytrzyma? Ile testów dziennie będzie trzeba robić, żeby przetrwał bez „korków” pacjentów? Czy lekarz prywatny będzie teraz bezradny? Sprawdzam!
Cała Europa przygotowuje się do jesienno-zimowego starcia z koronawirusem. W niektórych krajach liczba nowych przypadków już jest większa, niż w rekordowym pod tym względem kwietniu – u nas spada, ale to może być cisza przed burzą. Nawet jeśli nie będziemy mieli wzrostu liczby zachorowań na COVID-19, to na pewno wzrośnie liczba podejrzeń. Wzrośnie bowiem liczba przypadków grypy, która ma podobne objawy.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Gorączka, ból głowy, kaszel – dziesiątki tysięcy pacjentów dziennie będzie się zgłaszać do lekarzy, którzy będą musieli rozstrzygnąć, czy to grypa, czy COVID. Nowy minister zdrowia Adam Niedzielski chce wprowadzić rewolucyjne zasady wykrywania i leczenia pacjentów z podejrzeniem nowej choroby, żeby zapobiec zapchaniu się służby zdrowia i brakowi możliwości dobicia się do lekarzy pierwszego kontaktu. Niestety, spora tej strategii nadaje się do kosza.
Nowa strategia walki z wirusem. Miało być „smart”, a jest łapu-capu
Na początku pandemii nikt na świecie nie miał lepszego pomysłu na walkę z koronawirusem, jak strategia chińska, czyli zamknięcie kraju na cztery spusty. Inny pomysł miała początkowo Wielka Brytania, Brazylia, czy USA, ale konsekwentnie lockdownu unikała tylko Szwecja której chyba wcale to nie wyszło „na zdrowie”. Teraz ma już nie być „odpowiedzialności zbiorowej” czyli zamykania całej gospodarki, ale działania lokalne i przemyślane – czyli tytułowe „smart”.
Najważniejsze pomysły to zmiana organizacji szpitali. Nagle okazało się, że nie możemy już sobie pozwolić na to, żeby zamykać wysokospecjalistyczne szpitale, takie, jak szpital MSWiA w Warszawie i leczyć tam tylko chorych na COVID-19. Po pierwsze chorych jest relatywnie niewielu, a po drugie w tym samym czasie w szpitalach dosłownie marnują się świetnie wyposażone sale operacyjne, sprzęt diagnostyczny i oddziały ratujące życie.
Dlatego zdecydowano o tym, że żaden, choćby powiatowy szpital, nie odeśle pacjenta z podejrzeniem COVID-19 (może go co najwyżej zatrzymać w izolacji po przeprowadzeniu szybkiego testu). Wyznaczono za to dziewięć szpitali „wielospecjalistycznych”, które mają leczyć ciężkie przypadki koronawirusa.
Po drugie rząd chce rozbudować sieć mobilnych punktów wymazu (drive thru), a także wydłużyć godziny ich funkcjonowania. W sumie takich punktów jest 278 w całej Polsce, skąd personel medyczny pobiera od pacjentów wymaz bez wychodzenia z samochodu. Problem w tym, że punkty są czynne przez 2-4 godziny w ciągu dnia. Badają się tam osoby, które są w kwarantannie. Kolejna dobra decyzja. Ale…
Lekarz rodzinny wysłany na pandemiczny front. Czy możemy czuć się bezpiecznie?
To dobre pomysły, ale jest i kolejny, kontrowersyjny. Chodzi o włączenie placówek Podstawowej Opieki Zdrowotnej, czyli lekarzy rodzinnych, w system zwalczania pandemii. O co tu chodzi i co w tym złego?
Każdy z nas ma prawdopodobnie podpisaną deklarację w sprawie tego, kto jest jego „lekarzem pierwszego kontaktu” w pobliskiej publicznej przychodni. I teraz ten lekarz, czy też szerzej – cała przychodnia, w której mamy kartotekę zdrowotną – będzie na pierwszej linii frontu w walce z koronawirusem. A więc taki lekarz-internista najpierw odbędzie z pacjentem telewizytę, a jeśli objawy będą wskazywały na możliwość zakażenia COVID-19 – zbada go osobiście i dopiero wtedy – jeśli podejrzenia staną się jeszcze poważniejsze – będzie mógł go skierować na test, a w konsekwencji – na kwarantannę lub do szpitala (w zależności od przebiegu choroby).
Czy to ma sens? Organizacje lekarzy protestują i ostrzegają: pacjenci z COVID-19 będą się stykać z pacjentami ze zwykłą grypą i z tymi zdrowymi. Dojdzie do zamykania placówek i odsyłania lekarzy na przymusową kwarantannę. Po negocjacjach rząd doszedł z lekarzami do porozumienia. Jeśli objawy wskazujące na chorobę COVID-19 będą „graniczyły z pewnością”, to lekarze rodzinni będą mogli zlecać testy na koronawirusa w ramach teleporady – bez konieczności bezpośredniego kontaktu z pacjentem.
Oznacza to, że w zasadzie od dziś procedura leczenia będzie wyglądać tak: jeśli dostaniemy gorączki i podejrzewamy, że to SARS-CoV-2, to nie musimy iść do szpitala zakaźnego, czy jednoimiennego, ale swoje kroki możemy skierować do lekarza rodzinnego, zwanego też lekarzem pierwszego kontaktu. Będzie on mógł wystawić skierowanie na test na koronawirusa przy pomocy swojej lekarskiej aplikacji na komputerze, bez oglądania pacjenta (ale nie w każdym przypadku).
Co ciekawe, wynik testu pacjent otrzyma 100% zdalnie – w Internetowym Koncie Pacjenta (tutaj testowaliśmy to dobrodziejstwo), do którego możemy się zalogować przy pomocy Profilu Zaufanego. Jest tam archiwum naszych wizyt i recept.
Czy lekarz rodzinny będzie mógł zdalnie skierować nas na test na COVID-19? I czy będzie komu ten test zrobić?
Problemy są dwa: pierwszy to mała liczba lekarzy POZ. Według raport OECD „Health at Glance” lekarz rodzinny w krajach rozwiniętych w ciągu roku przyjmuje średnio 2.147 pacjentów. Dla porównania na lekarza POZ w Polsce średnio rocznie przypada ponad 4.700 pacjentów. W Szwecji – lekarz przyjmuje niecałe 700. Już przed pandemią, żeby dostać się do lekarza rodzinnego w ramach NFZ, w wielu przychodniach trzeba było ustawiać się o poranku w długich kolejkach, albo godzić się na wyznaczenie na tyle odległego terminu, że leczenie traciło sens (pacjent musiałby do tego czasu sam wyzdrowieć, umrzeć, albo pójść się leczyć prywatnie).
Tej jesieni lekarzy rodzinnych tradycyjnie spotka zalew pacjentów z katarem, gorączką i kaszlem. Dość powiedzieć, że w ubiegłych latach co tydzień w okresie jesienno-zimowym do lekarzy zgłaszało się 250.000 pacjentów (dane PZH), co do których było podejrzenie, że mają grypę. „Podejrzenie”, czyli krótko pisząc: ludzie, którzy mieli 38-39 stopni gorączki, łamało ich w kościach i mieli kaszel oraz katar.
W takich przypadkach generalnie przyjmowało się, że delikwent ma grypę – bez robienia jakiegokolwiek testu (choć jest taka możliwość, do tej pory robiło się kilkaset tygodniowo testów na grypę w skali całej Polski). Pacjent dostawał receptę na słabsze lub silniejsze leki antywirusowe, przeciwgorączkowe i łagodzące objawy choroby. I leczył się w domu, albo szedł do szpitala jeśli nie było poprawy.
Duża część pacjentów, którzy podejrzewają u siebie grypę lub wirus grypopodobny, w ogóle nie chodziła do lekarzy. Jeśli mogli sobie na to pozwolić, informowali pracodawcę, że nie przyjdą do pracy (żeby nie zarażać kolegów) i leczyli się w domu za pomocą dostępnych bez recepty leków przeciwgrypowych i przeciwprzeziębieniowych. W czasach COVID-19 takich chojraków będzie mniej i zapewne niemal każdy, kto się źle poczuje, będzie chciał wykluczyć podejrzenie, że to COVID-19. I będzie w tym celu szukał lekarza.
Czy system ochrony zdrowia to wytrzyma? Sprawdźmy możliwości testowania. W ubiegłych latach mieliśmy z grubsza 250.000 podejrzeń grypy tygodniowo. Oznacza to, że do placówek POZ, które są czynne przez pięć dni w tygodniu, w skali Polski może się zgłosić 50.000 osób z grypą dziennie. I tyle osób powinno zostać poddanych testowi. Dziś jesteśmy w stanie wykonywać 60.000 testów na dobę, a wykonujemy ich 15.000-25.000 dziennie. Jeśli dodać do tego pacjentów z objawami „grypopodobnymi”, robi się z tego już ok. 80.000 testów dziennie – powyżej naszych obecnych możliwości.
Prawdopodobnie te można byłoby zwiększyć, angażując większą liczbę laboratoriów. Ministerstwo Zdrowia pod rządami Łukasza Szumowskiego z jakichś przyczyn nie było w stanie zwiększyć liczby laboratoriów. Choć oczywiście jest ich więcej, niż na początku pandemii, gdy testy na koronawirusa przeprowadzały tylko dwa ośrodki w całej Polsce.
Krótko pisząc: jeśli wszyscy pacjenci z objawami grypy mieliby być testowani na COVID-19, to jesteśmy „ugotowani”. Zapewne dlatego Ministerstwo Zdrowia tak upierało się, żeby testować tylko tych, którzy będą nadal „podejrzani” po „manualnej” wizycie u lekarza, a teraz stawia lekarzom rodzinnym wymogi, by test bez wizyty osobistej pacjenta dotyczył tylko tych, którzy mają cztery objawy jednocześnie: wysoką gorączkę, kaszel, duszności i zaburzenia węchu lub smaku. Chodzi o to, żeby nie każdy zgłaszający się na teleporadę pacjent „grypowy” mógł dostać zlecenie na bezpłatny test na COVID-19.
Lekarz prywatny bezradny? 6 mln osób stanie w kolejkach. Koronawirusa trzeba leczyć tylko w przychodniach NFZ?
Może być jeszcze gorzej. Już teraz wiele osób od lat nie korzysta z państwowej służby zdrowia, leczą się wyłącznie prywatnie. Teraz mogą zostać zmuszeni, by ustawić się w kolejce do tego samego lekarza POZ, co pozostali. Chyba, że będą chcieli ryzykować życie lub prywatnie próbować dobijać się do testów na koronawirusa. Dlaczego miałoby tak być? Już tłumaczę.
Najnowsze dane Polskiej Izby Ubezpieczeń mówią, że 3 mln Polaków płaci dodatkowo za dostęp do ochrony zdrowia – czy to w formie ubezpieczenia (które daje możliwość leczenia się w różnych placówkach), czy prywatnie płacąc za wizyty. Do tego trzeba doliczyć prawie drugie tyle osób, które mają abonament wykupiony w ramach dużej sieci prywatnych przychodni np. Lux Med, Medicover, Enel-Med.
Razem to prawie 5-6 mln osób, które odciążały do tej pory przede wszystkim państwowe POZ-ty. O ile ubezpieczenia lub abonamenty mogą nie finansować wizyt u lekarzy specjalistów albo skomplikowanej diagnostyki (np. tomografii komputerowej), to wizyta u lekarza internisty to absolutne minimum każdego pakietu. A więc te osoby swoje przeziębienia i grypy mogły leczyć – i leczyły – poza państwową siecią przychodni, dając dużą ulgę lekarzom rodzinnym i POZ-tom,
Ogłoszona przez rząd strategia i zapowiedź, że pacjentów COVID-owych mają leczyć lekarze rodzinni NFZ – i to tylko oni będą mogli decydować o skierowaniu na test oraz o izolacji domowej oraz później o jej zdjęciu – to nic innego, jak dodatkowe zapychanie publicznych przychodni osobami, które już dawno przestały z nich korzystać. W nowych warunkach, nawet jeśli mamy prywatne ubezpieczenie lub abonament, mając grypę powinniśmy – zgodnie ze strategią rządu – zgłosić się do lekarza NFZ, który ma postępować wedle poniższego algorytmu (grafika aktualna na 2 września, NFZ nie zdążył jeszcze opracować nowej).
Prywatne firmy medyczne nie bardzo chcą na ten temat rozmawiać. Przygotowują własną strategię do walki z koronawirusem, ale nie wiadomo, czy będą z własnej inicjatywy kierować pacjentów prywatnie na testy. A nawet jeśli będą to robiły, to nie za darmo. Za taki test trzeba komercyjnie zapłacić ok. 400-500 zł (to nie jest test opisywany przez nas test z krwi na przeciwciała). Wielu pacjentów może nie być w stanie pokryć tego kosztu. A po co im prywatny lekarz, skoro po to, żeby się leczyć, będą musieli zapisać się do państwowego, bo tylko on może dać skierowanie na test za free?
W Medicover usłyszeliśmy tylko, że lekarz prywatny nie jest lekarze POZ w rozumieniu przepisów, ponieważ „w Centrach Medicover nie przyjmujemy pacjentów w ramach kontraktu NFZ”.
Dojdzie tym samym do absurdu: lekarz, przysłowiowy „dr Lubicz”. do godz. 15.00 pracuje w przychodni rejonowej na warszawskim Bemowie walczy z pandemią, kieruje „podejrzanych” pacjentów na testy na COVID-19 i decyduje o izolacji domowej, a od godz. 16.00, gdy siada za biurkiem przychodni prywatnej, może co najwyżej wypisać Gripex. Mało tego, w niektórych firmach (np. w Lux Med) na tym samym piętrze jest gabinet prywatny i gabinet, w którym przyjmuje lekarz rodzinny w ramach NFZ (bo Lux Med ma umowę z państwowym funduszem zdrowia). A to oznacza, że pacjenci i tak się „wymieszają”.
Czy należałoby skończyć z fikcją i połączyć siły? Pewnie tak, nie wiadomo jednak, czy prywatne przychodnie chciałyby się włączyć w system walki z pandemią. Do tej pory szło to opornie, ale w obliczu leczenia tysięcy przypadków grypy i tak nie będą miały wyjścia – chyba, że pomaganie swoim pacjentom-klientom z objawami grypopodobnymi skończą na teleporadach i uprzejmej prośbie o kontakt z lekarzem POZ. Grozi to jednak „buntem” pacjentów, którzy mogą mieć pretensje, że choć ceny się nie zmieniają, to jakość obsługi spada.
Już teraz system państwowy i prywatny dzielą mury, ale są to mury, w których jest wiele wyrw. Np. szpitale muszą akceptować „prywatne” skierowania do szpitala. Być może warto byłoby zaangażować do walki z koronawirusem pułki lekarzy w komercyjnych klinikach i przychodniach, którzy mają swoich pacjentów prywatnych? W innym wypadku państwowej służbie zdrowia grozi zawał do kwadratu.
źródło zdjęcia: PixaBay