Partia rządząca złożyła w ten weekend mnóstwo nowych obietnic, których bardzo miło i przyjemnie się słucha. Politycy lubią obiecywać, że dadzą więcej pieniędzy. I wielu wyborców lubi te pieniądze dostawać myśląc, że one spadają z nieba. Jednak warto przypomnieć skąd politycy biorą owe pieniądze. Bolesna prawda jest taka, że biorą je z naszych kieszeni.
Przeczytajcie mój tekst sprzed roku (link poniżej), z którego dowiecie się na co politycy wydają Wasze pieniądze z podatków. Przeciętny Polak przekazał w zeszłym roku w ręce urzędników 20.200 zł w ramach podatków pośrednich i bezpośrednich (jeśli zarabiasz mniej, niż przeciętna – do dałeś trochę mniej, jeśli jesteś zamożny – to więcej).
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Czytaj też: Wypełniłeś PIT? Zrób jedno proste ćwiczenie, po którym nic już nie będzie takie samo
Trzeba to wiedzieć, żeby móc uczciwie i sprawiedliwie ocenić ich zapowiedzi. Czy obietnice to zło? Cóż, są kraje, w których państwo zabiera podatnikom dużo więcej pieniędzy i ludziom żyje się dobrze. Na szczycie rankingu najszczęśliwszych krajów na świecie są np. Norwegowie, a tam i podatki są wysokie i państwo bardzo wiele rzeczy „wie lepiej”.
Czytaj więcej: Światowy Indeks Szczęścia czyli gdzie żyje się najlepiej? Nie uwierzycie…
Wiele zależy od tego jak rząd rozdziela pieniądze. Jeśli państwo wydaje dużą część kasy z podatków na inwestycje, to ona wraca w postaci wyższych dochodów z podatków i rosnącej gospodarki. Jeśli wydaje kasę na wspomaganie konsumpcji – przy pierwszym pogorszeniu koniunktury wszystko szlag trafia. Jak jest teraz w Polsce? Kilka miesięcy temu próbowałem to rozkminić na liczbach
Czytaj też: PPK, czyli komu opłaci się niższa pensja i składka z pensji na emeryturę?
Konsekwencje konwencji, czyli prześwietlamy obietnice
Ile mogłyby nas – jako „sponsorów” rządu – kosztować najnowsze obietnice? Część z nich to „cukierki”, które będą dostępne dla nielicznych. Ale są i te z innych kategorii. Przelećmy się po wszystkich.
OBIETNICE DLA NIELICZNYCH. Niższy ZUS dla małych firm obejmie niewielu – tylko te, których przychody miesięcznie nie przekraczają 5000 zł (i prawdopodobnie będzie „wyrokiem” na wysokość emerytury beneficjenta, choć tu nie mam pewności). Obniżenie podatku CIT dla małych firm? To bonus dla nie więcej niż kilku procent przedsiębiorców (bo przygniatająca większość drobnego biznesu płaci liniowy PIT, a nie podatek od osób prawnych). Koszt dla budżetu nie przekroczy pół miliarda złotych.
OBIETNICE NA CUDZE KONTO. Inne ze złożonych obietnic bezpośrednio nie muszą obciążyć rządu. Np. wydłużony urlop macierzyński dla matek, które szybko zafundują sobie kolejne dziecko (ekstra trzy miesiące) obciąży rachunek ZUS-u. Jeśli zwiększy się jego deficyt to rząd może go pokryje, ale może być to częściowo wydatek na koszt przyszłych emerytów (niewykluczone jest skok na resztę pieniędzy w OFE).
OBIETNICE „NA PÓŹNIEJ”. Gwarancja emerytury na minimalnym poziomie dla kobiet, które nie wypracowały wystarczających składek, ale wychowały co najmniej czwórkę dzieci? To też obietnica na rachunek ZUS-u, a i oddalona w czasie. Ilu kobiet może dotyczyć ta obietnica?
Mamy ok. 1,2 mln rodziców w rodzinach z co najmniej trójką dzieci, z czego połowa to kobiety, ale tylko część ma czwórkę dzieci lub więcej. Jeden z moich czytelników wygrzebał dane, że jest w Polsce 200.000 rodzin z czwórką dzieci lub więcej.
Gdybyśmy mówili o 1000 zł wypłacanym przez 25 lat ok. 100.000 kobiet, to koszt trzeba byłoby szacować na nieco ponad miliard zł rocznie. Ale większość mam jakieś-tam składki kiedyś w życiu odprowadzała, więc realnie pewnie byłoby to mniej. Zresztą na to akurat pieniądze powinny się znaleźć i to nie tylko w przypadku kobiet, które wychowywały aż czworo przyszłych podatników.
OBIETNICE „BANKOMATOWE”. Są też obietnice z gatunku „proste rozdawanie” (bo nie każdy potrzebuje, a każdy pieniądze dostanie). Po prostu rząd jest tutaj jak bankomat. To np. 300 zł wyprawki dla każdego ucznia (mamy 4,5 mln uczniów, co czyni niecałe 1,4 mld zł kosztów dla budżetu), czy 500 zł w ramach „bonu młodzieżowego” (też nie powinno kosztować więcej, niż miliard).
Przyznam, że gdybym był elektoratem partii rządzącej, to bym się propozycją wyprawki wkurzył. Oznacza ona nie mniej, ni więcej, tylko to, że np. pielęgniarki i nauczyciele zapłacą w swoich podatkach na kasę, którą dostanę ja – na moje dzieci – i będę mógł ją wydać na cokolwiek.
OBIETNICE MGLISTE. Mamy też zapowiedzi mało konkretne – np. ta o „premiach” za szybkie rodzenie kolejnych dzieci oraz o darmowych witaminkach dla młotych mam. Detale premiowania za nieużywanie prezerwatyw są owiane tajemnicą, ale… skoro wychowanie jednego dziecka kosztuje 170.000 zł, a dwójki jakieś 260.000 zł to łatwo policzyć, że opłaci nam się tylko premia rzędu 100.000 zł na dziecko. Słono.
OBIETNICE WAGI CIĘŻKIEJ. No i wreszcie obietnice wagi ciężkiej, jak program Dostępność+, który ma kosztować 23 mld zł w ciągu kilku lat i spowodować zniesienie barier dla osób starszych, niepełnosprawnych. Nie wiadomo dokładnie o jakie bariery chodzi, ale kasy starczyłoby pół miliona wind (czyli do co dziesiątego budynku mieszkalnego w Polsce).
Jest też program budowy dróg lokalnych za 5 mld zł (nie wiadomo w jakim okresie). Wydatki na rozwój infrastruktury to dobra rzecz, oby tylko nie skończyło się tak, z aquaparkami za rządów poprzedniej ekipy – wszędzie ich pełno i przeważnie trzeba do nich dopłacać, bo „używalność” jest mniejsza, niż koszty utrzymania.
Skąd rząd do tej pory brał pieniądze na spełnianie „niespełnialnych” obietnic?
Wartość nowych obietnic partii rządzącej trzeba pewnie szacować na jakieś 35 mld zł (rozłożone na kilka lat). Skąd oni wezmą tę kasę? Pytanie jak najbardziej celne, ale…
Polisą ubezpieczeniową rządzących jest to, że już raz wszyscy rzęzili, iż jej obietnic wyborczych nie da się spełnić, a mimo wszystko troszkę spełnili. Na czele z programem „Rodzina 500+” (23 mld zł rocznego kosztu dla budżetu) oraz obniżeniem wieku emerytalnego (kosztuje 10 mld zł rocznie),
Ale już podwyższenie kwoty wolnej od podatku okazało się ściemą (limit dochodów jest tak niski, że dotyczy tylko dorabiających studentów), tak samo jak pomoc dla frankowiczów. VAT miał spaść, a nie spadł, a podatki większość Polaków płaci wyższe (zamrożony próg w PIT).
Do tej pory rząd mógł sobie pozwolić na większe wydatki żyjąc dniem dzisiejszym. W całej Europie panuje bardzo dobra koniunktura gospodarcza – banki centralne utrzymują niskie stopy procentowe (czyli pozwalają tanio się zadłużać), a do niedawna jeszcze drukowały bez opamiętania pieniądze, które ludzie wydają w sklepach.
W zeszłym roku rząd planował, że zbierze 325 mld zł podatków, a w rzeczywistości zebrał 350 mld zł. A z drugiej strony wydał 375 mld zł (najwięcej w historii). Jeśli gospodarka się kręci, rosną zamówienia z zagranicy, a ludzie lepiej zarabiają, mają więcej pieniędzy, kupują pralki i lodówki – dochody z podatków rosną (PIT od dochodów, VAT od wydatków). U takich np. Niemców tak urosły, że z podatków zbierają wręcz więcej, niż wydają!
…i skąd weźmie je znów? Osiem opcji do wyboru
Czy da się wydać kolejne 30-35 mld zł „za darmo”? Jeśli jesteśmy w szczycie koniunktury w gospodarce, to zapewne i dochody z podatków są na maksymalnym poziomie lub w pobliżu. I w przyszłości może być z nimi gorzej. Tymczasem już w zeszłym roku polski rząd wydał o 25 mld zł więcej, niż zebrał z podatków…
Jak móc wydać jeszcze więcej? Opcja pierwsza: koniunktura musiałaby być jeszcze lepsza. Czyli gospodarka musiałaby rozpędzić się z obecnych 5% PKB do 7%, co zwiększyłoby wpływy z podatków (mało prawdopodobne, bo już dziś gospodarka „robi bokami”). Opcja druga: rząd może próbować zwiększyć – i to np o kolejne 10-15 mld zł rocznie – wpływy podatkowe (nakładając nowe podatki na nas lub na firmy, które nas obsługują).
Opcja trzecia: rząd może próbować zwiększyć jeszcze ściągalność podatków (co w takiej skali będzie trudne skoro z VAT ściągnął ekstra raptem miliard w zeszłym roku). Opcja czwarta: można próbować ograniczyć plan wydatków na inne cele (nie da rady, budżet ugina się od sztywnych wydatków).
Opcja piąta: można próbować „zmieścić” część obietnic w szufladkach budżetowych, które już istnieją. To pozwoliłoby uniknąć konieczności „organizowania” nowych pieniędzy. Inwestycje na drogi prowincjonalne? Przecież dyrekcja dróg i autostrad ma dziś na to pieniądze. Na politykę senioralnę też jest już szuflada w budżecie.
Opcja szósta: pożyczyć kasę za granicą (ale to oznacza wzrost zadłużenia kraju i płaconych odsetek). Opcja siódma: obietnice okazują się „długoterminowe”, na trzecią lub czwartą kandencję. Jak widzicie w polityce pole manewru zawsze jest większe, niż by się wydawało patrząc na napięty budżet państwa.
Czytaj też: Jak wzrosły w ostatnich latach nasze oszczędności? I bogactwo?
Czytaj też: Jarosław Kaczyński ma rację tnąc zarobki posłów. Ja mam pomysł na jeszcze większą rewolucję
Poradnik początkującego Robin Hooda, czyli jak zabierać tym co trzeba?
W tym miejscu chciałbym przypomnieć mój „Niezbędnik początkującego Robin Hooda”. Do wykorzystania przez dowolną władzę nieodpłatnie i w dowolnym terminie. Zwłaszcza wtedy, gdy politycy będą chcieli wreszcie zacząć grać fair wobec nas, wyborców.
Punktem wyjścia jest fakt, że RZĄD NIE MA WŁASNYCH PIENIĘDZY. Rząd zajmuje się wyłącznie rozdziałem pieniędzy, które od nas zbierze. Nie ma własnej kasy, więc nie może nic „dać”. To znaczy może, ale najpierw musi zabrać (od wszystkich lub od niektórych) lub skądś pożyczyć (będziemy musieli oddać z odsetkami).
Drugie założenie: IM WIĘCEJ RZĄD ZABIERA I ROZDAJE, TYM WIĘCEJ TO KOSZTUJE. Pensje urzędników, ściganie oszustów, koszty administracyjne…Dlatego jeśli rząd musi się wcinać i uskuteczniać redystrybucję, to musi to być uzasadnione ważną potrzebą (pokonywanie jakichś nierówności, których nie da się wyrównać inaczej). Trzecie założenie: jeśli chce się więcej rozdawać, to warto się jednocześnie zająć tym, żeby naród się bogacił. JEŚLI BĘDZIEMY SIĘ BOGACILI, TO PODATKI NIE MUSZĄ ROSNĄĆ, A KASY DO PODZIAŁU BĘDZIE WIĘCEJ.
Niestety, proces bogacenia nie jest szybki, więc pula pieniędzy do redystrybucji rośnie wolno. Oczywiście, rząd może też próbować SKUTECZNIEJ ŚCIGAĆ TYCH, KTÓRZY UNIKAJĄ PŁACENIA PODATKÓW. I robi to, w zeszłym roku odzyskał miliard złotych od oszustów VAT-owskich. Może dojść do wniosku, że trzeba podwyższyć podatki.
Jest jednak pewien drobny problem. ŻADEN RZĄD NIE CHCE ZABIERAĆ TYM, KTÓRZY GŁOSUJĄ W WYBORACH, bo wtedy mogą zagłosować na kogoś innego. Jak szybko zebrać kasę, żeby mieć więcej do rozdawania i nie wkurzyć ludzi? ZAMIAST PODWYŻSZYĆ PODATKI LUDZIOM, MOŻNA PODWYŻSZYĆ JE FIRMOM, W KTÓRYCH LUDZIE ROBIĄ ZAKUPY. Na przykład supermarketom i bankom. Banków nikt nie lubi, supermarketów też, więc naród się nawet ucieszy, że kasy będzie więcej, a nikomu się nie zabierze..
Niech gnomy płacą. Jestem ostatnim, który by ich bronił. Ale z drugiej strony chodzi mi po głowie niepokojąca myśl, że OPODATKOWANE FIRMY PRZERZUCĄ CZĘŚĆ WYŻSZEGO PODATKU NA KLIENTÓW. Bo dlaczego miałyby zarabiać mniej? Których klientów złoją? Nie tych najzamożniejszych, a więc i dla nich najcenniejszych, lecz TYCH NAJBIEDNIEJSZYCH, KTÓRYCH MOŻNA BEZKARNIE, MASOWO ZŁOIĆ.
Jak zadziałałby np. podatek od hipermarketów? Delikatesy, w których robią zakupy zamożniejsi, „jadą” na wyższych marżach, więc jak się je obłoży podatkiem, to najwyżej zmniejszą te marże, a cen nie podwyższą. A dyskonty, w których żywią się mniej zamożni? Tam marże są niższe i jest mniej miejsca na to, żeby z nich „zejść”, więc ceny pójdą w górę.
Czytaj też: Kto naprawdę zapłacił podatek bankowy? Liczymy!
Co więc robić,żeby móc podzielić więcej, a jednocześnie nie zabierać kasy najbiedniejszym i umiarkowanie niezamożnym? Uważam, że jeśli rząd już koniecznie chce rozdawać pieniądze, to powinien być uczciwy wobec podatników: WPROWADZIĆ BARDZIEJ ZRÓŻNICOWANE PODATKI OD DOCHODÓW OBYWATELI.
A więc powiedzieć: ty lepiej zarabiasz, więc więcej zapłacisz do wspólnej kasy. Ty zarabiasz mniej, więc zapłacisz mniejszy procent dochodów. Nie polubiłbym tego, bo sam należę do grona dobrze wynagradzanych, ale to by było przynajmniej uczciwe postawienie sprawy, a nie strzelanie zza węgła (nie będzie podwyżki podatków dla ludzi, tylko „dobre rządzenie”, czyli podatki od sklepów, w których ludzie robią zakupy).
Uważam wreszcie, że rozsądny rząd powinien dzielić ludzi na lepszych i gorszych raczej tylko na etapie poboru podatków, a GDY JUŻ DOCHODZI DO PODZIAŁU „ŁUPÓW” TO POWINIEN ON BYĆ W MIARĘ SPRAWIEDLIWY. Jeśli wspieramy rodziny posiadające dzieci, to niech każdy ma ulgę podatkową dotyczącą wydatków na dzieci.
Pomysł żeby rozdać wszystkim po 500 zł – jedni wydadzą na wódkę, a drudzy pojadą za granicę na wakacje – jest prymitywny (choć lepszy taki, niż żaden). Ale jakieś rozsądniejsze formy wspierania rodziny (uzależnione od faktycznych wydatków podatnika w ramach celów wspieranych przez państwo, np. refundujemy wydatki na podręczniki, ale nie na jogę) powinny być stosowane raczej niezależnie od tego czy rodzina jest bogata czy biedna.
Sprawiedliwy rząd powinien równo dzielić. A jeśli chce wydawać więcej pieniędzy, niż obecnie ma do dyspozycji (np. po to, żeby łagodzić realne lub wyimaginowane nierówności) lecz nie umie tak rządzić, żeby rosła tzw. baza podatkowa oraz spadała liczba wyłudzeń podatków, to niech przynajmniej uczciwie powie obywatelom kto ma płacić wyższe podatki, Podatnicy to sobie zapamiętają i rząd rozliczą. Też uczciwie.
źródło zdjęcia tytułowego: Polityka