Prezydent Turcji Recep Tayyip Erdogan pokazuje włodarzom Polski, co się może stać, gdy rozstrzał między poziomem inflacji i stopami procentowymi staje się nie do zniesienia. Właśnie zapowiedział, że… będzie dopłacał obywatelom do oprocentowania pieniędzy w bankach, żeby tylko nie wymieniali swoich oszczędności na dolary. Czy takie dopłaty do oprocentowania depozytów mają sens? I czy byłyby możliwe w Polsce?
O tym, że Turcja jest rządzona przez finansowego analfabetę, wie już cały świat. Jakiś czas temu zastanawialiśmy się nawet na „Subiektywnie o Finansach”, czy rządzący Polską mogliby doprowadzić kraj do takiego stanu, w jakim jest Turcja – i doszliśmy do wniosku, że to raczej niemożliwe. Wciąż nie wycofujemy się z tego naszego urzędowego optymizmu, choć powoli nabieramy wątpliwości. 🙂
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Turcja to kraj, który już kilka lat temu stanął na krawędzi bankructwa i w którym bank centralny jest politycznie w pełni uzależniony od rządu (przypomina Wam to coś?). Dla rządu to fajne: wiadomo, że im niższe stopy procentowe są w danym kraju, tym taniej jego rząd się może zadłużać. Więc stopy w Turcji są znacznie poniżej poziomu inflacji (przypomina Wam to coś?) i… spadają. Ostatnio zostały obniżone do 14% przy inflacji sięgającej 21,3%. W tym roku – przy rosnącej inflacji – bank centralny Turcji, pod naciskiem Erdogana, obniżył stopy o pięć punktów procentowych.
Nie śmiejcie się – naszemu prezesowi NBP też to przeszło przez głowę. Ba, niedawno przechodziły mu przez głowę znacznie gorsze rzeczy – chciał walczyć z nadchodzącą deflacją.
Lira tonie? Prezydent Erdogan: będą dopłaty do oprocentowania depozytów
Z tego powodu – jak również z powodu przekonania inwestorów, że kraj jest rządzony przez typa nieobliczalnego – kapitał ucieka od inwestowania w Turcji oraz od tureckiej waluty. Jeszcze w 2013 r. dolar kosztował tylko dwie liry, a Turcja była uznawana za wschodzącego tygrysa gospodarczego. Kilka dni temu za dolara trzeba było płacić 18 lir – tylko w tym roku cena „zielonego” się podwoiła.
Dla obywateli to jest niszczące – wyobraźcie sobie, że w ciągu kilkunastu miesięcy kurs euro skacze z 4,5 zł do 9 zł. Spada wartość nabywcza pensji (wszystkie towary z importu drożeją lawinowo), rośnie inflacja, tanieją nieruchomości wyrażone w „twardej walucie”. Tak drastyczny spadek wartości rodzimej waluty musi wywoływać zmiany w mózgach ludzi, którzy zamieniają oszczędności w lirach na dolary, powodując jeszcze większy wzrost jego wartości i… jeszcze wyższą inflację.
Dlaczego piszę o tym, że Erdogan to finansowy analfabeta? Ano dlatego, że z uporem maniaka przekonuje w swoich publicznych wypowiedziach, iż musi obniżać stopy procentowe po to, żeby… walczyć z inflacją. Jest to całkowicie sprzeczne z wiedzą ekonomiczną świata, ale trzech prezesów banku centralnego, którzy próbowali wytłumaczyć Erdoganowi, że błądzi, pożegnało się ze stanowiskiem.
Prezydent Erdogan długo zastanawiał się „co poszło nie tak”, aż wreszcie wczoraj późnym wieczorem wystąpił w telewizji i ogłosił, żeby Naród się nie przejmował, bo on – wujek Erdogan – będzie teraz dopłacał ludziom do bankowych depozytów w lirach. A dokładnie Recep Tayyip Erdogan ogłosił, że rząd pokryje ewentualne straty poniesione przez posiadaczy depozytów w przypadku, gdy deprecjacja liry w stosunku do walut obcych będzie większa niż oprocentowanie depozytów proponowanych przez banki komercyjne.
„Od teraz nasi obywatele nie będą musieli wymieniać swoich depozytów z tureckiej liry na walutę obcą, obawiając się, że kurs obcych walut wzrośnie”
– powiedział Erdogan w poniedziałek. Pomysł już na pierwszy rzut oka wygląda dziwnie, ale niestety nie został dokładnie wytłumaczony, więc niewiele więcej o nim mogę powiedzieć.
A gdyby premier Morawiecki dopłacał nam do strat w związku z inflacją?
Nie wiemy, od jakiego poziomu kursu liry w stosunku do dolara będzie obowiązywał ten „zakład”. Sprawdziłem w ofercie największego tureckiego banku, AKBank, ofertę depozytową, ale eksponują tam jedynie oprocentowane konto osobiste oferujące np. 10% w skali roku dla osadu w wysokości do 50 000 lir (równowartość niecałych 3000 dolarów), 12% w skali roku dla osadu 100 000 – 250 000 lir oraz 4% dla wyższych.
Wynikałoby z tego, że jeśli kurs dolara wzrośnie np. z 10 lir do 12 lir (czyli o 20%), to posiadacze najmniejszych osadów dostaną 10% dodatkowych odsetek od wujka Edrogana. A więc realna, wyrażona w dolarach, wartość ich oszczędności się nie zmieni. Ta obietnica ma spowodować, że posiadacze depozytów w tureckich bankach przestaną się denerwować spadkiem ich wartości. Przynajmniej licząc w dolarach, bo przy przekraczającej 20% rocznie inflacji trzymanie pieniędzy w banku nie gwarantuje ich wartości.
Tak sobie myślę: dlaczego nasz prezes banku centralnego, razem z premierem, nie wpadną na taki pomysł? Gdyby tak zaczęli dopłacać posiadaczom depozytów do spadku wartości złotego albo np. pokrywali różnicę między oprocentowaniem depozytów a inflacją – czyż to nie byłoby piękne?
Kurs złotego aż tak bardzo nie spada (chociaż dokładnie cztery lata temu euro kosztowało 4,20 zł, a teraz 4,60 zł z okładem, więc dałoby się cokolwiek zrekompensować), ale dlaczegóżby nie zrekompensować posiadaczom depozytów strat inflacyjnych? W razie potrzeby służymy niezbędnymi wyliczeniami.
Maciek Bednarek raz na jakiś czas podlicza, ile tracimy realnej wartości naszych oszczędności z powodu różnicy między oprocentowaniem depozytów („zawinionej” częściowo przez zbyt niskie stopy procentowe NBP) a poziomem inflacji. Ostatnio – w zależności od metodyki – wychodzi ponad 60-70 mld zł w skali roku (i to tylko, jeśli mówimy o refundowaniu strat indywidualnym posiadaczom oszczędności).
Dopłaty do oprocentowania depozytów? Odwrotnie niż u nas
Tych, którzy nie bardzo rozumieją sensowności pomysłu prezydenta Erdogana, pragnę uspokoić – to Wy jesteście normalni. Tego typu dopłaty do depozytów oznaczają de facto podwyżkę stóp procentowych, tylko nie dokonywaną przez bank centralny, lecz przez budżet państwa. I obejmującą tylko posiadaczy oszczędności. Teoretycznymi beneficjentami będą posiadacze pieniędzy we wszystkich tureckich bankach.
To trochę tak, jakby premier Mateusz Morawiecki ogłosił, że w związku ze spadkiem kursu złotego wywołanym przez zbyt niskie stopy procentowe NBP, dopłaci każdemu posiadaczowi depozytu ileśtam procent do jego osadu w banku. A więc wszyscy podatnicy składają się na to, żeby ci, którzy oszczędzają w bankach, nie zbiednieli i się nie obrazili.
Na razie polski premier dokonuje operacji dokładnie odwrotnej – pozwala na spadek realnej wartości depozytów w bankach, a zyski z tego wynikające dla budżetu państwa (wyższa inflacja to wyższe dochody z podatków m.in. z VAT) częściowo rozdaje ludziom w formie Tarczy Antyinflacyjnej.
Prezydent Turcji też by tak chciał, ale… już nie może, bo doprowadził własnych obywateli do sytuacji, przed którą bardzo mocno ostrzegałem prezesa NBP w jednym z zeszłorocznych felietonów – do zmian w mózgu. Jeśli obywatele nie chcą już posiadać waluty własnego kraju, to ta waluta staje się „śmieciowa” i kraj bankrutuje – bo nikt mu już nie chce pożyczać pieniędzy.
I wtedy „prezes kraju” (lub – w zależności od konfiguracji – szef banku centralnego) ma do wyboru dwie rzeczy. Po pierwsze może powiedzieć: „Przepraszam, spieprzyłem sprawę. Podwyższamy stopy procentowe do takiego poziomu, żeby obywatelom opłacało się oszczędzać, a inwestorom zagranicznym – pożyczać nam pieniądze”. Kosztem są oczywiście bankructwa posiadaczy kredytów hipotecznych, zadłużonych firm oraz cięcie wydatków socjalnych (bo wyższe jest oprocentowanie długu krajowego).
Po drugie może zrobić to, co Erdogan, czyli powiedzieć ludziom: „Pieniądze z Waszych podatków wypłacimy posiadaczom oszczędności, żeby nie szantażowali nas, że zabiorą z banków pieniądze”. Czyli biedni zapłacą bogatym „podatek” za to, że rządzący źle rządzili. Pieniędzmi z budżetu państwa – zamiast finansować szpitale, szkoły, policję i wojsko, drogi i opiekę nad najsłabszymi – rząd będzie ratował spadający kurs krajowej waluty.
Możliwa jest też trzecia sytuacja: że to wszystko ściema. Erdogan chce po prostu uspokoić Turków, rzucając im jakieś „dopłaty z power-pointa” (skądś to znacie, prawda?), żeby trochę zyskać na czasie. Ale w dłuższej perspektywie nic się nie zmieni, przynajmniej dopóki prezydent nie dojdzie do wniosku, że tylko pierwsze rozwiązanie – podwyżka stóp procentowych – bez względu na to, jak bardzo będzie bolało, może coś realnie zmienić.
Inflacja to problem, którego nie da się oszukać
Poza zamiarem dopłacania ludziom do depozytów prezydent Erdogan zapowiedział też kilka innych działań, które mają zwiększyć atrakcyjność inwestowania Turcji i w walutę tego kraju.
Władze będą – oczywiście na koszt podatników – pokrywać firmom koszty zabezpieczenia walutowego (kontraktów terminowych na rynku walutowym), żeby zmniejszyć im ryzyko kursowe, które dziś oni przerzucają na klientów w postaci ponadprzeciętnego podwyższania cen. Turcja zawiesi też podatek od zysków z inwestycji w obligacje skarbowe w lirach (wynoszący dziś 10%) – czyli odpowiednik naszego podatku Belki.
W bardzo krótkiej perspektywie to wszystko przynosi skutek – na rynku trwa epickie umocnienie tureckiej waluty – dolar, za którego jeszcze kilka dni temu płacono aż 18 lir, teraz kosztuje „tylko” 13 lir. Choć to wciąż znacznie więcej niż jeszcze na początku roku (wtedy było 7,5 liry za dolara).
Ale raczej nie jest tak, że Erdogan wymyślił genialne rozwiązanie na ratowanie „domowej” waluty, za które dostanie ekonomicznego Nobla. Albo wszystko okaże się złudzeniem optycznym i gdy czar pryśnie, to ucieczka od liry do dolara powróci, albo turecki budżet państwa pójdzie z torbami, a wyborcy wywiozą za to rządzących na taczkach.
Problemem Turcji jest rozbujana inflacja, a w tej sprawie nikt nic nie robi – właśnie kilka dni temu ogłoszono w kraju kolejny wzrost płacy minimalnej (przypomina Wam to coś?). Dopóki inflacja będzie wysoka, a stopy procentowe niskie – lira będzie słabła. A inflacja będzie coraz wyższa.
A na koniec protip dla polskich władz monetarnych i rządu: walka z inflacją musi boleć. A walka z inflacją przekraczającą 20% zawsze boli bardziej niż z tą, która nie osiągnęła jeszcze wartości dwucyfrowej. I żeby nie skończyło się jak w Turcji, że będą nam chcieli dopłacać za to, żebyśmy nie wymieniali złotych na euro (znienawidzoną walutę „niemieckich okupantów”) i dolary.
zdjęcie tytułowe: Patrick Fore/Unsplash