Czytelnicy „Subiektywnie o finansach” o planowanych podwyżkach płacy minimalnej. Trzech na czterech z Was uważa, że to bardzo głupi pomysł. A może jednak… nie taki głupi, lecz prezes po prostu odrobinkę przeholował? Trzy problemy, które mogą wyniknąć z tego, że przeholował
Trwa dyskusja o tym czy należy w Polsce podwyższać płace minimalne. Prezes PiS Jarosław Kaczyński zapowiedział wzrost płacy minimalnej w przyszłym roku do 2600 zł brutto, a za cztery lata – do 4000 zł brutto. To niewiele mniej, niż wynosi dzisiaj wynagrodzenie przeciętnego Polaka (4300 zł, wliczając w to pracowników małych firm). Lewica proponuje 2700 zł płacy minimalnej w przyszłym roku, zaś Koalicja Obywatelska – że wynosiłaby ona 60% płacy średniej (czyli 2800 zł).
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Czytelnicy „Subiektywnie o finansach” o pomyśle prezesa Kaczyńskiego i premiera Morawieckiego. Wynik sporo o Was mówi
Cokolwiek by nie mówić o tych propozycjach, trzeba być wdzięcznym prezesowi Kaczyńskiemu, że po raz pierwszy głównym tematem kampanii wyborczej – oprócz uchodźców, gejów i lesbijek oraz przerywania ciąży – stał się temat wynagrodzeń. Jakie powinny być, skąd powinny się brać, jak powinny być dzielone: dla wielu Polaków to może być cenna lekcja edukacji finansowej.
Pisałem już o tym, że nie da się zadekretować wysokich pensji decyzją administracyjną. Gdyby tak było, to nie byłoby na świecie biednych krajów, bo każdy miałby swojego Kaczyńskiego, który zadekretowałby, że każdy ma zarabiać 5000 zł, albo i euro.
Płaca wynika z tego co się w kraju wytwarza: technologie kosmiczne, czy śrubki do ich budowy. Silniki są droższe, więc można za nie więcej płacić. Administracyjne podnoszenie płac przekłada się zaś bezpośrednio nie na wzrost PKB, ale na wzrost cen (bo firmy przerzucają koszty na klientów). A więc realnie zarabiamy wciąż tyle samo. Dostajemy więcej, ale mniej wartego pieniądza.
Więcej o tym mechanizmie: Premier obiecuje, że za cztery lata nikt w Polsce nie będzie zarabiał mniej, niż 4000 zł miesięcznie. Cieszyć się? Wyśmiać? Co tak naprawdę stoi za takimi obietnicami?
Przeprowadziłem też wśród Was sondę na Facebooku (nadal zresztą trwa, zapraszam do udziału), w której zapytałem co o tym wszystkim myślicie. Nadeszło w ciągu dwóch dni prawie 700 odpowiedzi. Zdaję sobie sprawę, że czytelnicy „Subiektywnie…” nie są reprezentatywną grupą, ale tym ciekawiej jest dowiedzieć się jak bardzo jesteście niereprezentatywni. Ogłaszam zatem wyniki (stan na sobotę 14 września, na godz. 14.00).
Czy rząd powinien ingerować w poziom płac w kraju? 72% z Was uważa, że nie, zaś 25%, że to jest dopuszczalne jeśli rząd zauważy, że pieniądz w kraju jest nierówno dzielony. Jakie będą konwekwencje podwyżki płacy minimalnej do 4000 zł brutto w ciągu czterech lat? Aż 75% z Was uważa, że firmy zwolnią pracowników albo podwyższą ceny i podwyżki płac zostaną „zjedzone” przez inflację. A 14% z Was uważa, że prezesa tak tylko chlapnął, żeby wygrać wybory, ale nie zamierza wcale tego realizować.
Połowa z Was nie spodziewa się, że skorzysta na tym pomyśle (nawet jeśli Wam pensje wzrosną, to zje je inflacja), a 23% uważa, że zarabia za dużo, by dotarły do Was konsekwencje wzrostu płacy minimalnej. Tylko 1,5% przyznaje, że bezpośrednio może Was dotyczyć ta zmiana (bo mało zarabiacie), zaś łącznie spodziewa się z podwyżki płacy minimalnej skorzystać jakieś 10% czytelników „Subiektywnie o finansach”.
Prezes Kaczyński: „Niech Polacy wreszcie więcej zarabiają!”. Publicyści i ekonomiści: „W sumie… dlaczego by nie?”
Propozycja Jarosława Kaczyńskiego, by szybko podwyższać pensje minimalne, ma wielu fanów także wśród ekonomistów i publicystów, którzy podzielają opinię, że nie ma innego sposobu, by Polska przestała być krajem konkurującym na światowych rynkach wyłącznie niską ceną siły roboczej.
„To wielkie wyzwanie dla przedsiębiorstw, które bazują na niskiej płacy, ale z drugiej strony to środek, który może zwiększyć motywację do zainteresowania się nowymi, cyfrowymi technologiami. Mamy naprawdę sporo do nadrobienia po 30 latach budowania gospodarki w taki sposób, że płace nie nadążały za wzrostem PKB
– mówiła ostatnio portalowi Tysol prof. Elżbieta Mączyńska, prezes Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego.
„Państwa, które konkurują niskimi płacami są skazane na bycie tylko podwykonawcami i na ucieczkę innowatorów do krajów, gdzie płacą więcej. Czyli w efekcie na niski poziom innowacji. To oczywiście nie dzieje się od razu, bo jest to proces. Jednak w Polsce płace są niskie, więc nieprzypadkowo znajdujemy się w ogonie Europy pod względem robotyzacji, cyfryzacji, wykorzystywania nowoczesnych technologii”
Chodzi o to, że dopóki przedsiębiorca nie musi zainwestować w automatyczny odkurzacz, bo tak jest taniej, zawsze wybierze zatrudnienie nisko opłacanego sprzątacza.
Z kolei Jacek Żakowski zastanawiał się ostatnio, czy słowa Kaczyńskiego nie są przypadkiem bardziej prognozą, niż propozycją wyborczą. Bo jeśli płace – zarówno średnie, jak i minimalne – będą w Polsce rosły tak, jak w ostatnich latach, to za cztery lata te 4000 zł brutto nie będzie wielkim kłopotem.
Ja natomiast miałem okazję komentować te dylematy w programie „Tak Jest” Andrzeja Morozowskiego w TVN24 i podyskutować z Piotrem Arakiem, którego think-tank wspiera analitycznie premiera Mateusza Morawieckiego.
Miałem też przyjemność powiedzieć kilka słów w gospodarczej audycji EKG w radiu TOK FM (z Olą Sobczak, Bartkiem Godusławskim i Markiem tejchmanem), a także w Faktach TVN oraz w TVN24:
Czy ten plan jest realny? To zależy od… założeń
Prawda zapewne leży gdzieś pomiędzy (niekoniecznie pośrodku). Z jednej strony przedsiębiorców być może trzeba kopnąć w tyłek, żeby nie „żyli” kosztem pracowników. Ale tu bardzo łatwo przedobrzyć, bo jeśli płace będą rosnąć strukturalnie szybciej, niż PKB, to niektóre firmy będą upadały.
Zwolennicy administracyjnych podwyżek płac uważają jednak, że zwiększenie popytu (czyli włożenie ludziom do kieszeni pieniędzy, które dziś – jak twierdzą – tkwią w kieszeniach kapitalistów) spowoduje, że opłaci się w Polsce sprzedawać droższe rzeczy (czyli inwestować). Mówią tak, jak Kaczyński przemawiając w ten weekend na konwencji w Łodzi:
„To jest potrzeba szybszego rozwoju. Niski popyt to tania produkcja. Tania produkcja to niski popyt. Mechanizm błędnego koła, z którego trzeba wychodzić”
Może się udać, ale nie musi. Na Węgrzech przed laty też przeprowadzono operację podwyższenia płacy minimalnej w ciągu kilku lat o kilkadziesiąt procent. Wzrosło bezrobocie, 10% nisko opłacanych pracowników straciło robotę, a 75% kosztów firmy przerzuciły na ludzi. Spadło tempo wzrostu gospodarczego, a kraj wcale nie wszedł w erę dobrobyutu. Ale to były inne czasy i inne uwarunkowania. W Polsce może być tak samo, gorzej albo lepiej. Jeśli partia rządząca uważa, że jest w stanie zrobić lepiej – poproszę o założenia, na których się opiera. Jeśli będą realistyczne – pierwszy je poprę.
Ułańska fantazja prezesa Kaczyńskiego? Trzy problemy, które mogą z niej wyniknąć (i raczej na pewno wynikną)
Partia rządząca, jak widać, jest skłonna zaryzykować – pomimo nadchodzącego Brexitu, kłopotów europejskiej gospodarki oraz wojny handlowej USA-Chiny. Jeśli jej się nie uda, gospodarka dostanie strzał z dwóch stron i szybko się nie podniesie. A PiS nigdy już więcej nie dostanie władzy do ręki. Ale jeśli się uda… to będzie państwo dobrobytu i w kraju zaroi się od pomników prezesa Kaczyńskiego i premiera Morawieckiego. Jak to mówią… no risk, no fun.
Niezależnie od argumentów za i przeciw strategii rządu, uważam za bardzo głupi pomysł ogłoszenie bardzo wysokiego tempa dochodzenia do „państwa dobrobytu” bez pokazania założeń ekonomicznych, które – zdaniem rządu – miałyby zwiastować sukces tej operacji. Widzę trzy ryzyka z tego wynikające:
>>> Blokada inwestycji i wzrostu zatrudnienia w firmach. Zapowiedź dużego wzrostu płacy minimalnej jest zrozumiała z punktu widzenia taktyki wyborczej (ludzie przy urnach będą mieli w oczach te obiecane 4000 zł), ale może być samobójcza z punktu widzenia skutków gospodarczych. Chodząc po sklepach i spotykając się z ludźmi pytam ich co o tym myślą. I w większości przypadków słyszę: „teraz to się trzy razy zastanowię zanim kogoś nowego zatrudnię”. Albo: „zablokowałem inwestycje i leżę na gotówce, bo obawiam się wzrostu kosztów”.
>>> Likwidacja małych, polskich firm. Zbyt szybki wzrost płacy minimalnej będzie najtrudniejszym wyzwaniem dla małych, polskich firm. Dużym sieciom, w większości zagranicznym, będzie łatwiej się przystosować do zmian. Efektem zbyt szybkiego wzrostu płacy minimalnej będzie więc znów – podobnie, jak było z zakazem handlu w niedzielę – rozszerzanie udziałów rynkowych przez zagraniczne koncerny handlowe kosztem polskich sklepików, dużych sieci hotelowych kosztem małych, rodzinnych hoteli itp. Pytanie czy ten efekt patria rządząca chce osiągnąć.
>>> Jeszcze większa pauperyzacja części budżetówki. Płace minimalne nie będą dotyczyły niektórych grup społecznych, np. nauczycieli (ich płace są „urzędowe”, regulowane przez ustawę). Inflacja, która może pojawić się w przypadku niepełnego sukcesu operacji „podwyżka płacy minimalnej” zwiększy nierówności społeczne.
Mam nadzieję, że partia rządząca ujawni analizy, które zaprowadziły prezesa PiS do ogłoszenia, że w 2023 r. płaca minimalna ma wynosić akurat 4000 zł brutto. No, chyba, że takie analizy nie istnieją, by była to tylko ułańska szarża prezesa, nie przewidzana w ekonomicznych projekcjach. Tego się właśnie obawiam.