Utrzymanie frankowych umów kredytowych i ich dalsze spłacanie przez klientów przy zastosowaniu uczciwszego kursu – tak, zdaniem Ireneusza Stolarskiego z kancelarii Baker & McKenzie, mogłaby wyglądać alternatywa dla unieważnienia umów, forsowanego przez prawników frankowiczów. Zdaniem Stolarskiego taka interpretacja – w przypadku przynajmniej części umów – byłaby jak najbardziej zgodna z orzeczeniem TSUE w sprawie państwa Dziubak. Tylko czy ma realne podstawy?
Upłynął już ponad miesiąc od publikacji orzeczenia TSUE dotyczącego polskich kredytów frankowych, a jego interpretacje – przedstawiane przez obie strony sporu – zamiast się do siebie zbliżać, stają się coraz bardziej rozbieżne.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
W oczach prawników reprezentujących frankowiczów orzeczenie jasno wskazuje drogę: jeśli w umowie kredytowej polski sąd stwierdzi istnienie nieuczciwych klauzul, to musi je usunąć, nie wolno mu nic w to miejsce wpisać, a jeśli klient nie ma nic przeciwko – trzeba unieważnić umowę. Jeśli zaś klient tego nie chce, to umowę trzeba czytać na nowo bez kwestionowanych klauzul, co może prowadzić do stwierdzenia, iż jest to kredyt złotowy oprocentowany według stawki LIBOR CHF (a więc bardzo, bardzo, bardzo tani).
Bankowi prawnicy: „tych dwóch rzeczy w orzeczeniu TSUE nie ma”
Prawnicy reprezentujący banki czytają to samo orzeczenie, ale wyciągają z niego zupełnie inne wnioski. Na „poranek czytelniczy” zaprosił dziennikarzy bladym świtem Alexander Fleischmann, szef Raiffeisen International oraz Ireneusz Stolarski, partner w kancelarii Baker & McKenzie. Obaj są zaangażowani w sprawę państwa Dziubak, czyli tę, w której wypowiedział się TSUE.
Mec. Stolarski przekonywał dziennikarzy, że wśród nich (a w konsekwencji w całym społeczeństwie, nie wyłączając frankowiczów) powstał fałszywy obraz orzeczenia TSUE. Po pierwsze nie jest prawdą, iż otwiera ono szeroko drzwi do unieważniania umów (według mecenasa jest to opcja przedstawiana jako ostateczność), a po drugie nie można mówić, że dzięki orzeczeniu konsument będzie mógł teraz wybierać pomiędzy unieważnieniem umowy, a jej odwalutowaniem (czyli przekształceniem na złotowy kredyt oprocentowany stawką LIBOR CHF).
Jeśli chodzi o ten drugi argument, to mec. Stolarski przytoczył fragment orzeczenia TSUE, który mówi, że nie można tak przekształcać umowy kredytowej, by jej zasadniczy charakter się zmienił. „Takie przekształcenie byłoby co najmniej mocno wątpliwe” – cytował. Jego zdaniem jeśli sąd miałby znaleźć rozwiązanie zgodne jednocześnie z polskim i unijnym prawem – a tak musi postępować – to odwalutowanie nie powinno wchodzić w grę.
———————-
Nie przegap nowych tekstów z „Subiektywnie o finansach”, zapisz się na mój newsletter i bądźmy w kontakcie!
———————-
Celem „przywrócenie równowagi stron”, a nie unieważnienie umowy
Więcej kontrowersji wywołuje argumentacja dotycząca pierwszego „nieporozumienia”, w sprawie którego zwołał dziennikarzy Raiffeisen International, czyli kwestii: co mówi orzeczenie TSUE o unieważnieniu umowy.
Otóż mec. Stolarski czyta orzeczenie tak, że priorytetem w oczach TSUE jest przywrócenie równowagi stron umowy, a nie jej anulowanie. Jego zdaniem najbardziej eksploatowane w mediach sformułowanie z orzeczenia TSUE, iż prawo europejskie „nie stoi na przeszkodzie” unieważnianiu umów nie oznacza, że według TSUE to ma być rozwiązanie domyślne. Gdyby tak było, to TSUE użyłby bardziej stanowczego sformułowania.
Stolarski mówi, że znalazł w liczącym 60 tez orzeczeniu TSUE aż dziewięć miejsc, w których TSUE sugeruje: „polski sądzie, powinieneś badać możliwości ocalenia umowy kredytowej” lub „powinieneś sprawdzić czy w zastępstwie tych unieważnionych zapisów umowy możesz zastosować przepisy dyspozytywne”, czyli przepisy jakiejś ustawy.
No dobra, tylko jak żyć zgodnie z tym tokiem myślenia? Jeśli mamy umowę, w której Wysoki Sąd stwierdzi nieuczciwe zapisy dotyczące przeliczania walut, jeśli z niekłamanym obrzydzeniem je wyrzuci (bo np. Wysoki sam ma kredyt we frankach, co jest ponoć nierzadkie wśród składów orzekających :-)), jeśli nie może nic wstawić w zamian (o tym akurat TSUE powiedział jasno „jak krowie na rowie”), jeśli nie może czytać tej umowy jako „odwalutowanej” (czyli złotowej, oprocentowanej jako LIBOR CHF plus marża) i jeśli ma dążyć za wszelką cenę do „przywrócenia równowagi stron” (teza 39. orzeczenia TSUE) i do ocalenia umowy, to… taki sąd ma prze-ki-cha-ne.
Lekcja czytania umowy bez klauzul abuzywnych. Czy to w ogóle możliwe?
Jednak mec. Ireneusz Stolarski niesie rozwiązanie. Jego zdaniem TSUE mówi w orzeczeniu jedynie o nieuczciwych warunkach umownych w zakresie wyznaczania kursów walutowych, a nie o samej naturze kredytu. Czyli: nie ma pretensji do mechanizmu indeksacji i nie kwestionuje możliwości przeliczenia złotego na franka, a jedynie sposób, w jaki następuje to przeliczenie.
A więc… wystarczy znaleźć jakiś patent na takie czytanie umowy bez klauzul abuzywnych, które pozwalałoby zastosować uczciwsze przeliczenie i wszyscy byliby zadowoleni. No, może z wyjątkiem frankowiczów :-).
Zapytałem mec. Stolarskiego gdzie szukać takiego rozwiązania, skoro w polskim prawie nie istnieją przepisy dyspozytywne, opisujące taką sytuację? Mecenas trochę się zafrasował, ale szybko przypomniał, że takim przepisem, który przy odrobinie dobrej woli można byłoby przyjąć jako dyspozytywny, mogłoby być zastosowanie kursu NBP i skorzystanie z zapisu 358 Kodeksu cywilnego. Konkretnie tego:
„Jeżeli przedmiotem zobowiązania podlegającego wykonaniu na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej jest suma pieniężna wyrażona w walucie obcej, dłużnik może spełnić świadczenie w walucie polskiej, chyba że ustawa, orzeczenie sądowe będące źródłem zobowiązania lub czynność prawna zastrzega spełnienie świadczenia wyłącznie w walucie obcej. (…) Wartość waluty obcej określa się według kursu średniego ogłaszanego przez Narodowy Bank Polski z dnia wymagalności roszczenia, chyba że ustawa, orzeczenie sądowe lub czynność prawna zastrzega inaczej”
O ile pamiętam polskie sądy już kiedyś rozważały takie rozwiązanie, ale się nie rozpleniło ;-). Poza tym kredyty indeksowane – a to duża część wszystkich kredytów frankowych – generalnie nie są wyrażone w walucie obcej, tylko na nią przeliczane. W ich przypadku zastosowanie tego przepisu jest wątpliwe. A nie wiem czy w przypadku kredytów denominowanych we franku też nie byłoby z tym problemu.
Według pełnomocnika Raiffeisena w sądowej batalii z państwem Dziubak, sąd mógłby potraktować ten lub jakiś podobny przepis jako dyspozytywny i czytać umowę po usunięciu klauzul walutowych jako wciąż frankową, ale uniemożliwiającą bankowi zarabianie na różnicach kursowych (to przynosiłoby bankowi straty, ale wielokrotnie mniejsze, niż unieważnienie lub odwalutowanie umowy).
Głupia sprawa, ale – nawet gdyby dało się wymyślić taki przepis dyspozytywny (wątpię) – to by oznaczało, że cały koszt wpisywania przez banki nieuczciwych klauzul do umów sprowadzałby się… tak, do utraty zarobku na spreadach. Cienkość polega na tym, że wszystkie inne konsekwencje (unieważnienie umowy na przykład, czy sankcja kredytu darmowego) są przed TSUE traktowane jako sankcje odstraszające. A jak tu poważnie odstraszyć bank od robienia klientów w bambuko utratą przezeń zarobku na spreadzie?
Unieważnienie? „Tylko w ostateczności. Ale nie każdemu się opłaci”
Bankowi prawnicy mówią tak: jeśli mamy na stole nieuczciwość to bierzemy nożyczki, wycinamy kawałki umowy i badamy możliwości ocalenia umowy bez tych zapisów. Jeśli tak się nie da, to wtedy dopiero – w ostateczności – zaczynamy sprawdzać opcję unieważnienia.
Ale tutaj też bankowcy mają do sądów postulat, by nie szły w stronę unieważnienia umowy beznamiętnie, tylko rozważyły kontekst skutków tego rozwiązania dla konsumenta. Bo jeśli te skutki będą niekorzystne – powiada z kolei TSUE – to unieważniać umowy się nie powinno, chyba że konsument bardzo się uprze.
I tutaj dochodzimy do drugiego punktu zaczepienia bankowych prawników – roszczeń zwrotnych. Już o tym pisałem na przykładzie państwa Dziubak. Pełnomocnicy Raiffeisena przekazali klientom pismo, w którym wyliczyli, ile potencjalnie pieniędzy chcieliby dostać za bezumowne używanie kapitału po ewentualnym unieważnieniu umowy. Użyli do tego oprocentowania charakterystycznego dla kredytu konsumpcyjnego, więc pojechali grubo.
„To czysto hipotetyczny scenariusz, do zastosowania w sytuacji, gdyby umowa była unieważniona w całości – TSUE zobowiązał sąd do zbadania konsekwencji takiego rozwiązania dla klientów. I taki cel – wsparcie sądu w tym sprawdzeniu – ma nasza symulacja. Proszę nie zakładać, że bank tak się zachowa w hipotetycznej sytuacji. Po prostu należy wyjaśnić kredytobiorcy potencjalne konsekwencje unieważnienia umowy”
– tłumaczył mec. Stolarski. Dajcie znać, jeśli potrzebujecie chusteczek, żeby otrzeć łzy wzruszenia. Zdaniem prawnika podstawą roszczenia zwrotnego mogą być przepisy o świadczeniu nienależnym (przekazanie kapitału bez podstawy prawnej). A scenariusze są dwa: naliczenie oprocentowania, jak dla kredytu konsumpcyjnego lub odsetki ustawowe.
Czytaj też: Złotowi kredytobiorcy pokrzywdzeni orzeczeniem TSUE? „A jak kolega kupi telewizor w promocji, to co?”
Ważny poradnik. Tylko u nas!: Sześć rzeczy, które teraz – po orzeczeniu TSUE – powinien zrobić każdy frankowicz
A może by tak… zabrać klientowi mieszkanie?
Prawnicy reprezentujący Raiffeisena mają jeszcze jeden komunikat. To zawoalowane ostrzeżenie, że konsekwencją unieważnienia umowy może być nawet… utrata nieruchomości przez kredytobiorcę.
„Pieniądze po unieważnieniu umowy trzeba zwrócić niezwłocznie. Pojawia się pytanie, czy klient będzie dysponował gotówką w wysokości zaległego salda kredytu. Jeśli nie będzie w stanie jej zwrócić, wtedy pojawia się dywagacja: w jaki sposób bank ma prawo dochodzić zwrotu? Można przywołać przepisy o surogacji, które mówią, że jeśli nie jest możliwy zwrot świadczenia pieniężnego, to zwrotowi może podlegać to, co zostało kupione za te pieniądze, o ile strony się wcześniej co do tego umówiły”
– mówi mec Stolarski. W przypadku kredytu hipotecznego, który jest z definicji „celowany” i opisany hipoteką, to nie ma o czym mówić – surogacja, jak ta lala. Art. 406 Kodeksu cywilnego mówi:
„Obowiązek wydania korzyści obejmuje nie tylko korzyść bezpośrednio uzyskaną, lecz także wszystko, co w razie zbycia, utraty lub uszkodzenia zostało uzyskane w zamian tej korzyści albo jako naprawienie szkody”
Tu oczywiście pojawia się kolejna cienkość, bo prawo mówi, że świadczenie nienależne nie musi być zwracane, gdyby było to niezgodne z zasadami współżycia społecznego. Kara za grzechy, ponoszona przez bank, jest jak najbardziej zgodna z zasadami współżycia. Kiedyś była chłosta i dyby, a teraz „tylko” sankcja kredytu darmowego. Ech, wszystko schodzi na psy, nawet wymiar sprawiedliwości…
Z drugiej strony: bank jest instytucją pośredniczącą, a nie właścicielem pieniędzy – musi więc chronić interes deponentów, a nie rozdawać pieniądze w ramach kar za grzechy. Oczywiście, mógłby oddawać z tego, co zarabia na tym pośrednictwie, ale jeszcze się taki bankier nie urodził, który by w ramach kar oddawał najpierw swoje, a dopiero potem klientowskie pieniądze. Jak trzeba coś oddać, to najpierw się obniża oprocentowanie depozytów, podwyższa kredytów i wymyśla nowe prowizje. I już jest z czego oddawać ;-).
Dylemat, czy na poczet hipotetycznych roszczeń zwrotnych banku może hipotetycznie zabrać kredytobiorcy mieszkanie pozostaje na razie hipotetyczny. Ale jakiś sędzia będzie musiał się w końcu z nim zmierzyć. Wspominałem już, że frankowi sędziowie mają hipotetycznie prze-ki-cha-ne?
Przedawnienie roszczeń banku niesprawiedliwe społecznie?
No i na koniec jest jeszcze kwestia przedawnienia tych roszczeń zwrotnych banku. W przypadku roszczeń banków wobec klientów to przedawnienie bazowo wynosi trzy lata. Dylemat brzmi: czy w przypadku unieważnienia umowy przedawnienie biegnie od chwili orzeczenia sądowego, czy od momentu udzielenia kredytu?
Najbardziej skrajny scenariusz, bazujący na tej drugiej interpretacji mówi, iż klient może unieważnić umowę, zażądać zwrotu wszystkich wpłaconych do tej pory rat oraz zdjęcia hipoteki z mieszkania, zaś swoje zadłużenie wobec banku spłacić tylko w wysokości rat za ostatnie trzy lata (reszta kredytu – do umorzenia).
Jak się domyślacie, bankowi prawnicy przekonują do pierwszego scenariusza. Według mec. Stolarskiego sądy powinny wziąć pod uwagę kontekst społeczny: „jeśli wzięliśmy kredyt, nie spłaciliśmy go, chcemy zatrzymać mieszkanie, bank musi oddać nam raty, a my nie musimy zwracać kredytu, to to nie jest sprawiedliwe”.
Oczywiście w grze jest też argument, że kredyt walutowy jest grą długoterminową, której bilans końcowy nie jest znany. Dopiero po zamknięciu umowy będzie można powiedzieć czy taki kredyt był droższy, czy tańszy od złotowego. Jedyne, co widać dziś, to wirtualna kwota zadłużenia przeliczona według aktualnego kursu, która niektórych rzeczywiście może przerażać, ale nie jest równoznaczna z faktyczną stratą. Dlaczego więc dziś wymierzać bankowi jakiekolwiek kary finansowe (związane np. z przedawnieniem jego roszczeń)? To tak, jakby wyrzucać z pracy trenera w przerwie meczu piłkarskiego, bo wynik jest słaby.
Kontrargumentem będzie tu spojrzenie na taki kredyt jak na zakład o kurs waluty. 30-letnie spekulowanie na rynku walutowym to dość duża perwersja. Sąd Najwyższy w Hiszpanii uznał jakiś czas temu kredyt wielowalutowy (oni tam takie mieli, frankowo-jenowe ;-)) za instrument finansowy, czyli nie-kredyt. Jeśli zaś bank w pudełku z napisem „kredyt” daje klientowi opcję walutową, to można się zastanawiać czy jakaś kara nie byłaby uzasadniona.
„Nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało!”
Relacjonuję dokładnie i punkt po punkcie tok rozumowania prawnika Baker & McKenzie, bo – choć i on i prezes Fleischmann podkreślali, że mówią tylko w imieniu swoim, a nie całej branży bankowej – jestem dziwnie przekonany, że takie właśnie argumenty będą słyszeli na salach sądowych sędziowie od prawników reprezentujących wszystkie frankowe banki.
Że klauzule przeliczeniowe wcale nie są abuzywne (lub są, ale tylko troszkę). Że natura umowy walutowej nie została zakwestionowana przez TSUE, więc nie należy jej ruszać. Że odwalutowanie umowy jest niemożliwe, zaś jej unieważnienie byłoby niekorzystne dla klienta. Że w związku z tym trzeba utrzymać umowę w mocy za wszelką cenę. Że da się znaleźć jakiś przepis, który pozwoli spłacać umowę dalej „po kursie”. Jakikolwiek.
Mam tylko jeden kłopot z tym tokiem myślenia (nie licząc tego, że nie wiadomo jak można byłoby utrzymać umowę frankową bez klauzuli przeliczeniowej). Otóż on prowadzi do konkluzji, że prawie nic się nie stało, że coś-tam krzywo wpisali do umów, ale teraz to chętnie poprawią i… #jedziemydalej.
„Kredyty frankowe były dopuszczone do obrotu i regulowane przez nadzór oraz wspierane przez polityczne siły rządzące krajem. Klauzule przeliczeniowe w tamtym czasie nie były rozważane jako abuzywne, a dopiero dzisiaj, 12-15 lat po wprowadzeniu produktu na rynek, zaczyna się dyskusja o tym, czy są legalne”
– mówił na spotkaniu Alexander Fleischmann z Raiffeisen International. Cóż, to – paradoksalnie – nie jest tak bardzo obrazoburcze. Wyobraźcie sobie, że w tym 2007, 2008 r. przychodzi nagle ktoś i zamyka wszystkie banki udzielające kredytów walutowych. Dam sobie rękę uciąć, że mielibyśmy w kraju demonstracje i rozróby, prezesi banków byliby wywożeni na taczkach, oddziały by płonęły, a kto wie, czy rząd nie musiałby podać się do dymisji.
A może powinniśmy dziękować za franki? „Ciesz się Polaku, że nie mieszkasz u Niemca”
Tak bardzo potrzebowaliśmy wtedy tych kredytów. Może z głupoty, a może z biedy. Jeden z prezesów „frankowego” banku powiedział mi nie tak dawno w chwili szczerości coś takiego:
„Wie pan, panie Maćku, co by było, gdybyśmy tych franków wtedy nie „pchali”? Dzisiaj wszyscy byśmy mieszkali u Niemca”
Co on ma na myśli? Wielu Polaków dzięki kredytom frankowym kupiło mieszkanie, na które w innym wypadku nie byłoby ich stać. Mieszkania i tak zostałyby wybudowane, tylko kupiliby je obcokrajowcy, którzy by je nam teraz wynajmowali za ciężkie euro. Może lepiej było wdepnąć we franka, żeby nie płacić czynszu w euro?
Kredyt frankowy na dziś wygląda na mniej fajny, niż złotowy, ale ta sytuacja wciąż może się odwrócić (co prawda nie wierzę, że frank będzie tańszy…), a mieszkanie to mieszkanie – mogłoby go nie być, a jest. Oczywiście, wielu z powodu zaciągnięcia zbyt dużego kredytu w obcej walucie ma dziś nie tylko mieszkanie, ale i zszargane nerwy. Tylko nie wiadomo, czy ich przekredytowanie miało związek z zaciągnięciem kredytu frankowego, czy też kredytu w ogóle.
Poza tym są banki i banczyska. Sędziowie traktują wszystkie sytuacje mniej więcej tak samo, a przecież niektóre banki dość szybko zorientowały się, że z tymi kredytami frankowymi jest coś „nie halo”. Bohater niniejszej historii, Raiffeisen, już w 2009 r. skierował do wszystkich klientów ofertę spłacania rat bezpośrednio we frankach. W tym momencie temat sposobu przeliczania franków na złote mógł zniknąć. 70% klientów banku podpisało aneks, zaś 30% odmówiło. I ci klienci nadal mają w swoich umowach kontrowersyjne klauzule.
Pytanie brzmi: czy sędziowie w jakikolwiek sposób uwzględniają sposób postępowania banków wobec frankowiczów i propozycje składane im, by usunąć źródło problemu? Czy powinni to uwzględniać? Czy jeśli ktoś się nie zgodził na spłatę kredytu bezpośrednio we frankach, to ma moralne prawo dziś domagać się unieważnienia umowy? Czy to, że bank proponował mu „odkręcenie” sprawy ma znaczenie w kontekście tego, że wcześniej wpisał mu do umowy nieuczciwe klauzule?
Czy bank jest tylko od zarabiania pieniędzy?
To są dylematy egzystencjalne, które być może są okolicznością łagodzącą dla bankowców, ale mimo tego niezmiennie wkurza mnie takie spojrzenie bankowców na sprawę: „Pozwolili nam na te franki, to je pchaliśmy. Pozwalali golić ludzi spreadem, to goliliśmy. Pozwolili korzystać z usług nieetycznych pośredników, to korzystaliśmy. To o co wam teraz chodzi?”. Jakieś delikatne poczucie winy za wprowadzenie na rynek produktu zdecydowanie zbyt ryzykownego, jak na kredyt hipoteczny, by się przydało, do cholery.
Myślałem, że skoro zrywali mnie z łóżka bladym świtem na ten poranek czytelniczy pod hasłem „prawniku, poczytaj mi TSUE”, to po to, żeby powiedzieć, że godzą się przynajmniej na symboliczne wbicie na pal kilku członków zarządów banków , spalenie na stosie jakiegoś prezesa (może być wice), albo jakieś inne kompromisowe rozwiązanie kwestii franków ;-).