Ministerstwo Finansów ma już projekty ustaw podatkowych w ramach programu „Polski Ład”. 70% etatowców, 90% emerytów i 45% przedsiębiorców ma skorzystać ze zmian, czyli… płacić niższe podatki. Skąd pieniądze? Aby wyrównać zapowiadane ubytki w kasie państwa, rząd chce rozbić szarą strefę. Dziś 1,4 mln osób bierze drugą pensję „na lewo”. „To ma być początek końca płacenia pod stołem” – zapowiadają urzędnicy. Ale czy to realne? A może minister buja w obłokach?
„Polski Ład” nabiera rumieńców. Prawie trzy miesiące od przedstawienia pierwszych propozycji rząd kieruje do konsultacji pierwsze projekty ustaw. Główne założenie to zwiększenie progresji podatkowo-składkowej poprzez zwiększenie składki zdrowotnej dla przedsiębiorców, zwiększenie kwoty wolnej od podatku do 30 000 zł i podwyższenie progu, od którego płaci się wyższy PIT do 120 000 zł rocznie (brutto). Rząd przekonuje, że w kieszeniach pracowników, emerytów i firm zostanie 8 mld zł.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Rząd, który przez ostatnie 6 lat głównie pompował pożyczane na rynkach pieniądze do wybranych grup społecznych poprzez wypłatę żywej gotówki (program Rodzina 500+, Wyprawka 300+, 13. i 14. emerytura), teraz majstruje w systemie podatkowym. Ale budżet trzeszczy w szwach – gros wydatków (300 mld zł) zostało wyprowadzonych poza budżet, co nie uszło uwadze szefa NIK Mariana Banasia, który nie bał się zrugać za to swoich byłych kolegów z rządu i Ministerstwa Finansów.
Rząd z jednej strony mówi, że zostawi nam więcej pieniędzy, z drugiej szuka sposobów na uszczelnienie systemu podatkowego. Jeden z filarów to walka z szarą strefą. I próba rozbicia źle rozumianej „solidarności”, która łączy pracownika i pracodawcę, którzy rozliczają się pod stołem. Czy to się może udać? Jaka jest stawka? Ile pieniędzy jest do wzięcia?
„Polski Ład” i pomysły na uszczelnienie systemu podatkowego. Koniec płacenia „pod stołem”?
Podatnicy – osoby fizyczne – mają mieć więcej pieniędzy w kieszeniach, ale… rząd chciałby, żeby w najbliższym czasie dochody państwa zwiększyły się o 10%. O jakich liczbach mowa? Na ten rok rząd zaplanował 69,3 mld zł wpływów z PIT i 37,1 mld zł z CIT. Razem to 106,4 mld zł, czyli łatwo obliczyć, że rząd chce wysupłać dodatkowe 10,6 mld zł. Samo ministerstwo mówi, że docelowo ma to być 9 mld zł. Nie są to złote góry. Dla porównania rząd chwali się, że od 2015 r. zmniejszył lukę VAT z 25,7% do 12%, co zwiększyło wpływy z VAT o połowę do 184,6 mld zł (choć niemała była tym też zasługa większej konsumpcji i rosnących cen).
Jak rząd chce wycisnąć te dodatkowe 10 mld zł? Główny ciężar ma być położony na wielkie korporacje międzynarodowe, które będą miały mniejszą możliwość transferu dochodów bez podatku poza granice Polski. Utrudnienia obejmą też firmy, które stosują agresywną optymalizację podatkową.
Rząd chce działać też na innych polach, czyli ograniczyć możliwość płatności gotówką do kwoty 20 000 zł (przy płatności na rzecz firmy każda większa kwota musiałaby być opłacona kartą bankową lub przelewem). Weźmie się również za „płotki”, czyli półtora miliona osób, które zarabiają (czasem nie tak mało) pod stołem, bez rozliczania się z fiskusem (podatki) i z ZUS-em (składki). Jak zamierza to zrobić?
Żal za podatkowe grzechy? Pracownik dostanie rozgrzeszenie
Pensja wypłacana „pod stołem” to wcale nie takie rzadkie zjawisko. Wpadki są rzadkie, bo wypłacającego i przyjmującego taką wypłatę łączy sojusz interesów. W świetle dzisiejszych przepisów trzeba by upaść na głowę, żeby go zerwać. A to dlatego, że pracownik, który chciałby ujawnić takie wynagrodzenie, musiałby sam wykazać ukrywany dochód w zeznaniu, a potem jeszcze wyliczyć podatek i samodzielnie go zapłacić. W tej sytuacji nie opłaca mu się informować o nieprawidłowościach. A jak ma być?
„Chcemy, by w razie wykrycia nieprawidłowości, to na pracodawcy spoczywał w pełni obowiązek podatkowy związany z zobowiązaniami podatkowymi. A więc będzie musiał on doliczyć do przychodów to, co wypłacił „pod stołem”, a na dodatek zapłaci dodatkową sankcję, równą podatkowi od minimalnego wynagrodzenia. To daje szansę na rozbicie solidarności z pracodawcą wypłacającym środki „pod stołem” dzięki zwiększonej ochronie pracownika”
– tłumaczy w rozmowie z PAP Aleksander Łożykowski, dyrektor departamentu podatków dochodowych w Ministerstwie Finansów. I tyle – więcej szczegółów na razie nie ma. Urzędnik nie wytłumaczył, co będzie ze składkami ZUS. Dziś pracownik nie jest karany przez ZUS za pracę „na czarno”. Jeśli pracownik godzi się na pracę na czarno, sam traci – nie ma ubezpieczenia ani zdrowotnego, ani chorobowego, ani społecznego – nie kumuluje lat stażu pracy, przez co pozbawia się prawa do otrzymania emerytury minimalnej (mężczyzna musi przepracować 25 lat, kobieta 20 lat). Ale jeśli jakąś emeryturę będzie miał, to będzie ona mniejsza.
„Chcemy całkowicie odwrócić sytuację. Prawo powinno chronić pracownika, a nie pracodawcę, bo to pracodawca określa warunki zatrudnienia” – informuje wiceminister Sarnowski. Ale czy zmiana w podejściu do karania za wypłaty pensji „na czarno” pomoże walczyć z szarą strefą? I jaka jest w ogóle skala problemu?
6% wynagrodzeń to „lewizna”. Ręka rękę myje
Płacenie „pod stołem” to domena małych firm. Zdaniem ekonomistów pojawia się tym częściej, im bardziej rząd podnosi płacę minimalną. Jak duża to skala? Równowartość płacy minimalnej w Polsce zarabia 1,5- 1,7 mln osób. Statystycznie takie zarobki dają właśnie najmniejsze firmy (63% mikrofirm zatrudnia ludzi na pensjach minimalnych), co nie oznacza, że tam się mało zarabia – reszta kasy jest wypłacana bez ewidencji.
Najnowszy raport na temat szarej strefy w pensjach opublikował w maju Polski Instytut Ekonomiczny (ale dane pochodzą z 2018 roku). Wynika z nich, że Polacy otrzymali w 2018 r. z ręki do ręki 34 mld zł, czyli wtedy ok. 1,6% PKB. Poza pensją z umowy o pracę, dodatkowe „nieoficjalne” wynagrodzenie dostawało ok. 12% pracujących, czyli 1,4 mln osób. Czyli 6% wszystkich wynagrodzeń jest wypłacanych na lewo. Płacenie pod stołem sprawia, że oficjalna wysokość przeciętnego wynagrodzenia podawana przez GUS jest zaniżona o około 5%. Kto płaci pod stołem?
„Branże świadczące drobne usługi, związane m.in. z zakwaterowaniem, gastronomią, urodą, rozrywką i rekreacją. 35% przedsiębiorców z tych branż uważa, że co najmniej 20% wynagrodzeń jest wypłacanych pod stołem, a łącznie ponad połowa wskazuje na występowanie zjawiska płacenia pod stołem w jakiejkolwiek skali. Kolejne branże, w których płacenie pod stołem jest stosunkowo częste, to handel i budownictwo. Zjawisko to zauważa mniej więcej co drugi przedsiębiorca z tych sektorów” –
– czytamy w raporcie PIE. Czy propozycje rządu rozbiją tę solidarność? Żelazna logika podpowiada, że nie. Wystarczy spojrzeć na powody, dla których ludzie wolą dostawać pensje pod stołem.
Po pierwsze – wysokie opodatkowanie wynagrodzeń. W Polsce praca jest opodatkowana (i oskładkowana) wysoko. Dla osób zarabiających połowę przeciętnego wynagrodzenia klin podatkowy, czyli różnica między pensją brutto-netto wynosi blisko 40%, co jest szóstym najwyższym wynikiem wśród 36 państw OECD. To mechanizm zachęcający do przekazywania części wynagrodzenia nieoficjalnie w celu uniknięcia kosztów związanych z opodatkowaniem.
Po drugie – brak wiary w powiązanie składek i narzutów ze świadczeniami w przyszłości. Co z tego, że w zamian za te wszystkie narzuty powodujące różnicę między płacą netto a brutto (ostatnio doszły np. wpłaty do PPK) pracownik składa pieniądze na emeryturę? Problem tkwi w tym, że nikt w tę emeryturę nie wierzy. Co z tego, że ze składki zdrowotnej finansowana jest ochrona zdrowia i NFZ, skoro każdy widzi, że aby dostać się do lekarza musi i tak zapłacić? To zachęca do wspólnego oszukiwania państwa przez pracownika i pracodawcę. Jeden dostaje więcej pieniędzy do ręki, a drugi nie musi płacić narzutów.
Po trzecie – coraz wyższa pensja minimalna. Rząd zobowiązuje pracodawców, żeby płacili pracownikom coraz wyższą stawkę godzinową i miesięczną. To administracyjne nakazy, w żaden sposób nie związane z efektywnością pracy. Jeśli pracodawca uzna, że jego pracownik nie jest tyle „wart”, to proponuje mu niższe wynagrodzenie wypłacane „pod stołem”. A pracownik woli mieć mniej, ale mieć, niż nie pracować w ogóle.
Po czwarte – słabość państwa i fikcja kontroli. Jak podaje PIE – ZUS, fiskus i Inspekcja Pracy mają podane praktycznie na tacy informacje o tym, które branże płacą „pod stołem”. Ale w polskich warunkach kontrole się nie udają. Wystarczy wspomnieć, że PIP, czy ZUS muszą… uprzedzić pracodawcę, że będzie kontrola.
Po piąte – zażyłość między pracodawcami i pracownikami oraz przyzwolenie społeczne na oszukiwanie państwa. W płaceniu „pod stołem” nie zawsze chodzi o „solidarność” interesów, ale o zwykłą ludzką zażyłość. Mikrofirmy to nie chłodne korporacje, ale przedsięwzięcia nieraz koleżeńskie, gdzie nikt nie ma interesu żeby chwalić się na zewnątrz tym, jak i komu płaci. Z drugiej strony oszukiwanie urzędu skarbowego nie jest w Polsce uznawane na wielki grzech. Według badania CBOS aż 19% z nas uznaje, że uchylanie się od płacenia podatków jest wyrazem zaradności.
Czy płacenie „pod stołem” może stracić sens?
Podsumowując – już na pierwszy rzut oka widać, że pod względem walki z płaceniem pod stołem żadna z propozycji Ministerstwa Finansów nie dotyka istoty problemu, czyli „towarzyskich” relacji pracodawca-pracownik i obniżenia (realne) klina podatkowego (czyli różnicy między płacą netto i brutto).
Rząd chwali się, że po zmianach najmniej zarabiający będą dostawać więcej do ręki (bo ich pensje nie będą opodatkowane). Każdy etatowiec, który zarabia poniżej 5700 zł brutto miesięcznie na zmianach podatkowych ma skorzystać. Ale czy będzie to o tyle więcej, że płacenie „pod stołem” przestanie się opłacać? I czy pracodawcy chętnie zgodzą się na oficjalne zatrudnienie pracownika, który do tej pory brał część wynagrodzenia nieoficjalnie?
To, że zmniejszy się różnica pomiędzy płacą brutto i netto w przypadku większości pracowników etatowych nie musi oznaczać, że zatrudnianie na etat nagle zacznie się opłacać. Dopóki po stronie pracodawcy będą leżały wysokie obciążenia składkowe na rzecz pracownika, dopóty będzie mu się opłacało wypłacać część wynagrodzenia nieoficjalnie. To, że pracownik zatrudniony oficjalnie będzie płacił (trochę) mniejsze podatki może co najwyżej zachęcić go do tego, by nie rezygnował z etatu i nie zasilał szarej strefy. Nie będzie raczej czynnikiem, który kogoś z tej szarej strefy może wyciągnąć.
Warto też pamiętać, że szara strefa ma różne „odcienie”, a płacenie pod stołem to tylko jeden z nich. Reszta to świadczenie usług bez wydawania paragonów, sprzedaż papierosów i alkoholu bez akcyzy, usługa hydraulika, który pyta na wstępie, czy chcemy fakturę czy nie. Ile pieniędzy ucieka państwu w ten sposób? W zależności od metodologii i źródła, szarą strefę w Polsce szacowano między 12%, a 20% PKB.
Według najnowszych analiz Instytutu Prognoz i Analiz Gospodarczych (IPAG) skala szarej strefy w Polsce w 2021 r. wzrosła do 469 mld zł, czyli 18,3% naszego PKB. Jej zbicie do zera nie jest możliwe (podatki musiałyby spaść do zera, by nikomu nie opłacało się ich unikać), ale można przynajmniej ograniczyć jej skalę.
źródło zdjęcia: PixaBay