Nie ma co się oszukiwać – nie wszystkie firmy przetrwają „narodową kwarantannę”. Gdy Sejm zrobił sobie dwutygodniowe ferie wiceminister finansów powiedział, że jak ktoś ma kłopoty finansowe, to jedną z opcji jest przebranżowienie. To rada na miarę słynnego „zmień pracę i weź kredyt”. Wiadro pomyj wylało się na wiceministra, ale czy gdyby oddzielić formę od treści, to czy powiedział coś nagannego? Być może trzeba się zastanowić, którym firmom trzeba pomóc, a które wykorzystają pieniądze podatników tylko po to, by przedłużać nieuchronną agonię? Ale Deutsche Bank ma inny pomysł: podatek od pracy zdalnej. Pieniądze szłyby na dodatkowe premie dla tych, którzy zdalnie pracować nie mogą
Lada moment możemy zacząć narodową kwarantannę. Rząd twierdzi, że chce ratować gospodarkę, ale musi pozamykać nas w domu. A przecież gospodarka to ludzie. Jak to się skończy? Może się okazać, że firmy poniosą gigantyczne straty, przedsiębiorcy stracą majątek życia, a ludzie trafią na bruk. Choć prawdopodobnie mamy już szczepionkę na koronawirusa, to efekty jej stosowania i tak odczujemy dopiero w połowie przyszłego roku, a firmy mają problemy tu i teraz.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Rząd od kilku tygodni realizuje scenariusz pełzającego lockdownu, ograniczając działanie niektórych branż i wygaszając kontakty społeczne. Zamknął na cztery spusty wszystkie lokalne gastronomiczne, i niektóre sklepy w galeriach handlowych. Kolejne branże znów wzywają o pomoc: hotelarze, gastronomia, taksówkarze, fitness… Każdy chce pomocy, każdemu jest ciężko, ale rząd ma coraz mniej pieniędzy, którymi mógłby ratować zamknięte branże. Czy to jest ten moment, kiedy trzeba wybrać, komu pomagać, a komu nie?
Pandemia jest jak pług, który robi głęboką orkę na naszym dotychczasowym stylu życia i gospodarce. I być może tak jak dziś nikt już nie potrzebuje usług bednarza, umierającym zajęciem jest szewc, tak po pandemii zbędne okażą się niektóre produkty i usługi? Sprawdzam, które profesje są narażone na wymarcie, a które trzeba ratować, bo wciąż będą nam potrzebne.
Jaką amunicję ma jeszcze rząd? Duży kaliber wystrzelany. Zostały kapiszony?
Pod względem możliwości pożyczkowych państwa doszliśmy do ściany. Bo choć jeśli chodzi o relację naszego zadłużenia do PKB, to jest grubo poniżej unijnej średniej, to problem leży w tym, że postanowiliśmy szybko tę różnicę zasypać. Deficyt sektora finansów publicznych w relacji do PKB będzie w Polsce najwyższy w Unie Europejskiej – deficyt budżetowy to „skromne” 110 mld zł (czyli do niedawna i tak jedna czwarta całego budżetu!). Ale jeśli zastosować metodologię unijną i zliczyć tarczę antykryzysową PFR i Funduszu Przeciwdziałania COVID-19 utworzonego w BGK (finansowe jest z niego np. bon turystyczny, czy zwroty dla klientów biur podróży)… nasze długi w tym roku rosną do wysokości 270 mld zł, czyli 12% PKB.
„Państwo ma do dyspozycji o wiele mniejsze środki niż wiosną, co może spowodować, iż przy pełnym lockdownie nie będziemy mieli z czego się podnosić”
– mówił szef Lewiatana, Maciej Witucki. Według prof. Piotra Wachowiaka, rektora SGH, czyli kuźni przyszłych prezesów i wybitnych ekonomistów, w negatywnym scenariuszu drugiej fali pandemii w Polsce może nie przetrwać 30%, a w skrajnym scenariuszu nawet 50% firm.
Czy trwale zmienimy swoje nawyki? Kina przetrwały epidemię grypy hiszpanki, ale czy przetrwają COVID-19? Wtedy nie było streamingu i filmów na życzenie dostępnych z domowego fotela (tutaj się zastanawiamy czy po pandemii kina, teatry i muzea będą jeszcze potrzebne w wersji offline). Czy inwestorzy na rynku biurowym mają w perspektywie następnych kilku lat szanse osiągnąć takie stopy zwrotu jak dotychczas, gdy coraz więcej firm pozwala na pracę zdalną? Czy sektor odzieżowy, takim jakim go znamy, ma szanse przetrwać? Już przed pandemią konsumenci zaczęli być bardziej wybredni i szukali raczej sklepów multibrandowych, niż jednej konkretnej marki. Teraz oferty przeglądają sobie w internecie.
Zasypanie pierwszej fali kryzysu dużą ilością gotówki pozwoliło ograniczyć wzrost bezrobocia. Rejestrowane bezrobocie jest w Polsce najmniejsze w Europie (obok Czech) i wynosi 6,1%. Ale dziś staje się jasne, że państwowa pomoc dla niektórych firm przypomina raczej uporczywą terapię, która tylko przedłuża agonię. Premier mówił, że koszt nowej pomocy od rządu to od 9 mld zł (jeśli lockdown będzie taki jak obecnie) albo 20 mld zł w scenariuszu narodowej kwarantanny. Toż to nie wystarczy nawet na waciki!
Czytaj też: Ile kosztowałoby wykupienie „polisy ubezpieczeniowej” od drugiego lockdownu?
Zarobkowa bryndza, czyli jak wygląda nasze gospodarka? Co ratować?
Polska gospodarka jest w dobrym stanie, ale do drugiej Bawarii jeszcze nam trochę brakuje. A dokładniej jakieś 50 lat – wtedy dopiero nasze zarobki zrównają się z niemieckimi. Do tej pory naszymi zaletami były niskie koszty pracy, wykształcone kadry i duża liczba gotowych do pracy pracowników. Połowa Polaków zarabia mniej, niż 2.500 zł „na rękę”, a pensje są ok. 3-krotnie mniejsze (nominalnie), niż w krajach wysokorozwiniętych (dane ze Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju). Udział płac w PKB w Polsce jest niższy niż średnia europejska i wynosi niecałe 49%.
W ostatnich latach z pracownikami był nawet problem, bo bez 1-2 mln imigrantów ze wschodu (w tym z Dalekiego Wschodu i z takich krajów jak Bangladesz, czy Filipiny), wiele sektorów gospodarki po prostu nie mogło by się rozwijać. Jednak to co nas powinno niepokoić, to to, że ciągle nie mamy drugiej Nokii – firmy innowacyjnej, wyznaczającej trendy, która tworzy produkty o dużej wartości dodanej, a także po prostu ogromnej, zatrudniającej tysiące pracowników i działającej w wielkiej skali. Nie jest nią przecież Allegro choć warte aż 100 mld zł.
Jak zatem scharakteryzować naszą gospodarkę? Oto grafika, którą przygotował bank Pekao. Pokazuje ona, które sektory gospodarki tworzą największą wartość dodaną w naszym PKB. Liderem jest handel (18%), na drugim miejscu (15%) są usługi publiczne (obronność opieka zdrowotna i społeczna, edukacja), a na trzecim (9%) usługi biznesowe (działalność profesjonalna, naukowa, techniczna administracyjna i wspierająca). Dopiero tę ostatnią kategorię można uznać za nowoczesną i przyszłościową. Nasz polski „konik”, czyli informatyka (w tym zestawieniu razem z komunikacją), jest na ósmym miejscu i według szacunków tworzy 4% wartości dodanej.
Jakie gałęzie dostały bezpośredni cios, a jakie dostały rykoszetem? Co do zasady są to sektory związane z obsługą dużych skupisk ludzkich, gałęzie przemysłu silnie uzależnione od stacjonarnego handlu i mobilności ludzi, a więc: przemysł odzieżowo – obuwniczy, paliwowy, handel detaliczny, transport pasażerski, hotele i restauracje, branży rozrywkowa i sportowa (kina, rozgrywki meczowe, koncerty, konferencje).
W sektorze przetwórczym najbardziej oberwało się firmom paliwowym (mniej podróżujemy, nie dojeżdżamy do pracy – ich wynik netto w pierwszym półroczu spadł trzykrotnie). Kiepsko wiedzie się branży motoryzacyjnej, transportowej, czy produkcji urządzeń elektrycznych. Za to lepsze wyniki notuje przemysł tekstylny (produkcja maseczek?), poligraficzny i produkcja żywności.
W sektorze usługowym – co nie dziwi – najgorsze nastroje są wśród hotelarzy, restauratorów i w edukacji (np. szkoły językowe). Czy rząd powinien zostawić te firmy na pastę losu i powiedzieć hotelarzowi, który zaciągnął kredyt na budowę hotelu, że ma teraz założyć firmę kurierską? Albo przerobić hotel na centrum dystrybucyjne? A dotychczasowi producenci garniturów, na które popyt praktycznie zamarł, powinni zacząć szyć dresy, a firmy produkujące perfumy – płyny do dezynfekcji (światowy gigant perfumeryjny Coty przestawił część produkcji na takie płyny już w marcu).
Poza tym są już pomysły, by puste biurowce w centrach miast przerobić na siłownie, albo magazyny. Jednak małym firmom trudno będzie się przebranżowić. Z drugiej strony według szacunków PFR, firmy mają jeszcze na kontach ok. 50 mld zł niewykorzystanej pomocy przekazanej w ramach pierwszego lockdownu. To może być wytłumaczenie, dlaczego rząd wcale nie kwapi się z pomocą.
Dramat jednych firm, był okazją dla drugich – rząd zamknął sklepy odzieżowe, więc handel przeniósł się do sklepów internetowych. Złote żniwa mają koncerny medyczne, które produkują sprzęt ochrony osobistej (rękawiczki, stroje jednorazowe, maseczki), przoduje w tym notowana na GPW spółka Mercator Medical, jeden z największych na świecie producentów lateksowych rękawiczek) czy odczynniki chemiczne stosowane w laboratoriach gdzie bada się próbki krwi, a także same koncerny, które produkują sprzęt diagnostyczny.
Oprócz tego, na fali są dostawcy dóbr i usług pierwszej potrzeby: rolnictwo, „spożywka”, media (prąd, gaz, woda) – to podstawa. A inne branże? Według Pekao, nieźle radzi sobie telekomunikacja (dostawcy internetu i telewizji), usługi IT, firmy informatyczne (produkcja oprogramowania, np. do pracy zdalnej), producenci gier komputerowych, firmy kurierskie, markety spożywcze i drogerie.
Czytaj też: Dramatyczny wybór rządu. Ratować ludzi czy gospodarkę?
Deutsche Bank radzi. Podatek w wysokości 5% od… siedzenia w domu
Sytuacja każdej firmy jest inna, w końcu nawet spółka z branży, którą czekać ma teraz świetlana przyszłość (np. producenta maseczek) może zbankrutować, gdy trafi się prezes-oferma. Dlatego być może rząd powinien precyzyjnie skierować pomoc do tych, którzy jej najbardziej potrzebują i którzy mają szansę na przetrwanie w nowych czasach? Tylko jak ich znaleźć?
Jeśli założyć, że pomoc należałaby się w pierwszej kolejności branżom, które zatrudniają najwięcej osób, bo w pierwszej kolejności rząd powinien pomóc sektorowi przemysłowemu – 2,8 mln pracowników, handlowemu – 2,3 mln pracowników. Potem budownictwo i transport – po ponad 900.000 osób. Po drodze było też 2 mln rolników 1 mln pracowników edukacji, ale ich nie liczę. Podobnie jak 900.000 pracowników służby zdrowia.
Usługi? Ponad 300.000. Paradoksalnie, jak wynika z przedstawionych danych, przemysł i handel (przynajmniej niektóre gałęzie, z wyłączeniem firm odzieżowych) radzą sobie w pandemii relatywnie dobrze. To właśnie usługi, przede wszystkim realizowane przez małe firmy, potrzebują największej pomocy.
A to właśnie one tworzą największą wartość PKB – mikrofirmy wytwarzają30% PKB (choć ich udział w ostatnich latach nieco zmalał). Przyjmując jednak wartość PKB generowaną tylko przez sektor przedsiębiorstw jako 100%, odsetek ten rośnie do 41%. Największa liczba mikroprzedsiębiorstw działa w usługach (co druga) i handlu – co czwarta, a także w budownictwie (13,6%) i w przemyśle (9,4%). Ponadto, to właśnie w tym sektorze pracuje najwięcej osób – to aż 40% miejsc pracy, a liczba pracujących w takich firmach wynosi ok. 4 mln osób.
Jeśli jednak uznamy, że małe biznesy trzeba ratować, może należałoby wprowadzić nowy rodzaj podatku solidarnościowego – mogłyby go płacić branże, które w pandemii mają więcej klientów i zwiększają zyski Analitycy Deutsche Banku zaproponowali (str. 32 raportu z linku obok), by wprowadzić podatek od pracy zdalnej. 5% płaciłby pracodawca, który kieruje podwładnego do pracy w domu, a jeśli byłby to wybór pracownika, to „danina” byłaby potrącana z jego pensji. „Osoby pracujące zdalnie powinny płacić podatek za ten przywilej” – pisze bank.
Podatek od pracy zdalnej: ale po co?
„Nasze kalkulacje wskazują, że pozyskane przez wprowadzony podatek środki mogłyby zapewnić dopłaty dla mało zarabiających, którzy nie mogą pracować zdalnie i ponoszą przez to większe ryzyko zdrowotne” – czytamy już we wstępie.
Podatek byłby naliczany tylko za dni spędzone w domu – jeśli ktoś pracuje 3 dni w biurze i 2 dni zdalnie, to płaci tylko za te dwa dni. Ile mogłyby zgarnąć z tej opłaty państwa? Wszystko zależy od liczby opodatkowanych dni w skali roku. Według niemieckiego banku w USA mogło być to 48 mld dol. rocznie, w Niemczech 15,9 mld euro, a w Wielkiej Brytanii 6,9 mld funtów. Jak wynika z danych DB, w szczycie pandemii liczba osób, które pracowały w domu wynosiła w Wielkiej Brytanii 47%, w USA 50%, a w Niemczech aż 67%.
Oczywiście, jak każdy nowy podatek, również i ten spotka się ze sprzeciwem sporej grupy osób – prognozuje DB i wyjaśnia, że tak jest od stuleci. Gdy w XVII wieku w Wielkiej Brytanii próbowano wprowadzić podatek dochodowy, spotkało się to ze sprzeciwem i zamiast tego uchwalono „podatek okienny”. który przewidywał opodatkowanie w zależności od liczby okien wychodzących na ulicę. Ale czasy się zmieniły, zmieniła się świadomość społeczna i w XIX wieku wprowadzono podatek dochodowy. Podobnie ma być z podatek od pracy zdalnej, który do niedawna był nie do pomyślenia.
„Praca zdalna i pandemia spowodowały, że zerwał się – budowany od dekad, jeśli nie stuleci – system społeczny oparty na relacjach bezpośrednich, „twarzą w twarz”. Nie ma sensu ratować pieniędzmi publicznymi przysłowiowej burgerowni w zagłębiu biurowców, bo w nowych czasach i tak nie ma ona perspektyw na powrót klientów. Ale jest sens, by pomóc ludziom, którzy niczemu nie zawinili, a stracili przez pandemię swoje zajęcie”
– tłumaczą analitycy DB. W tym momencie brzmi to abstrakcyjnie. Ale równie abstrakcyjna była w listopadzie 2019 r. wizja globalnej pandemii i szpital tymczasowy na Stadionie Narodowym. Trudno przewiedzieć jakie to przyniesie skutki.
Podsumowując: rząd powinien stworzyć jasne kryteria udzielania pomocy i wskazać branże strategiczne, które powinny otrzymać pomoc w największym stopniu. Należy pomagać tym firmom, które udowodnią, że ich sytuacja w wyniku pandemii się pogorszyła. Albo tym, które mają przed sobą perspektywy na miarę XXI wieku i „nowej normalności”. A w dłuższej perspektywie, trzeba się poważnie zastanowić jak polską gospodarkę poukładać na nowo.
źródło zdjęcia: YouTube, TV Republika, PixaBay