Zamknięcie większości sklepów w galeriach handlowych, hoteli, kin i teatrów oraz szkół – tak od weekendu wyglądać będzie Polska. Do pełnego lockdownu – który nastąpi prawdopodobnie za tydzień – brakuje już tylko zamknięcia supermarketów, sklepów „wolnostojących” i zakładów usługowych oraz wprowadzenia zakazu przemieszczania się. Czy rząd musi w takiej panice „zamrażać” gospodarkę, choć jeszcze kilka tygodni temu premier zapewniał, że nie ma takiej opcji? Jakie będą straty? I jaka jest odpowiedzialność rządzących za lockdown?
Po kolejnych tragicznych danych dotyczących koronawirusa – jednego dnia zmarło z powodu Covid-19 prawie 400 osób – premier ogłosił częściowe zamrożenie gospodarki, zaś w ciągu tygodnia niewykluczony jest pełen lockdown, czyli druga odsłona „narodowej kwarantanny”. Realizuje się tym samym najbardziej chaotyczny scenariusz, w którym rząd próbuje utrzymać działanie gospodarki i ograniczyć rozprzestrzenianie się zarazy, ale mu się nie udaje. I zamiast jednego, ostrego cięcia mamy masakrę na raty, z dużo większą ilością wylanej krwi.
- Bezpieczna szkoła i bezpieczne dziecko w sieci, czyli czego nie robić, by nie „sprzedawać” swoich dzieci w internecie? [POWERED BY BNP PARIBAS]
- Wybory w USA: branża krypto wstrzymała oddech. W świecie finansów to ona ma najwięcej do ugrania. Po wyborach nowe otwarcie? [POWERED BY QUARK]
- Pieniądze w rodzinie, jak o nich rozmawiać, żeby nie było niemiło? Natalia Tur i Maciej Samcik [POWERED BY BNP PARIBAS / MISJA OSZCZĘDZANIE]
Rząd robi biznesowi rzeźnię na raty
Dwa tygodnie temu zamknięto siłownie i kluby fitness oraz częściowo wycofano dzieci ze szkół. Tydzień temu „pod nóż” ponownie poszły restauracje, bary i lokale. Siłą rzeczy przestała działać branża eventowa i turystyczna.
Teraz rząd odcina kolejny plasterek salami: zamyka większość sklepów w galeriach handlowych (zostają otwarte tylko sklepy spożywcze, apteki i zakłady usługowe), de facto zamyka hotele, instytucje kultury (kina oraz teatry), a także do końca „uziemia” szkoły. Siłą rzeczy „wyłączony” w dużej części jest transport.
Do pełnego lockdownu w zasadzie brakuje już tylko zamknięcia sklepów zlokalizowanych poza galeriami (nie licząc spożywczych i aptek), zakładów usługowych oraz supermarketów, wprowadzenia drakońskich limitów liczby osób przebywających w sklepach spożywczych (na razie jest 1 osoba na 15 m2) oraz wprowadzenia formalnego zakazu wychodzenia z domu poza podróżą do pracy (o ile tej pracy nie da się wykonać w domu). No i być może zakazu przemieszczania się (wyjazdu ze swojego miasta lub województwa). W krajach takich jak Australia, czy Francja wprowadzono wręcz godzinę policyjną.
Czytaj też: Dramatyczny wybór rządu. Ratować ludzi czy gospodarkę?
Czytaj też: Ile kosztowałoby wykupienie „polisy ubezpieczeniowej” od drugiego lockdownu?
Ile będzie kosztował drugi lockdown?
Koszty ostatnich decyzji rządu – jak to przy krwawej łaźni na raty – będą duże. W czasie pełnego lockdownu wiosennego straty dla gospodarki były szacowane na 30-40 mld zł miesięcznie (choć były szacunki mówiące i o 60 mld zł miesięcznie). Po wprowadzeniu pierwszych ograniczeń wyliczałem, że przychody firm spadną o 6-7 mld zł miesięcznie. Ale potem przyszły zaostrzenia.
W samych galeriach handlowych wydajemy miesięcznie 20 mld zł (w październiku ruch spadł o połowę, a teraz pewnie zjedzie do 20%), turystyka krajowa i zagraniczna to 6-7 mld zł miesięcznie (nie żyje „po całości”). Kultura (kina, koncerty) i sport oraz eventy (śluby, wesela, pogrzeby, koncerty) – pewnie stracą z 1 mld zł miesięcznie. Restauracje zwykle mają obroty rzędu 4 mld zł miesięcznie (zostaną im „wynosy”, ale to góra 15% obrotów). Ograniczenie transportu to kolejne 1-2 mld zł miesięcznie.
W zamian urosną zakupy internetowe, zapewne dobrze poradzi sobie branża spożywcza oraz te sklepy, które uruchomiły sprzedaż online. Żniwa będzie miała branża kurierska oraz platformy do komunikacji przez internet. Wciąż działają usługi. Wydaje się, że stan zamrożenia gospodarki, który rząd wprowadzi od poniedziałku, będzie kosztował 25-30 mld zł miesięcznie, czyli jakieś 75% tego, co poprzedni lockdown. Ale co z tego, skoro niemal przesądzone jest pełne zamknięcie kraju na miesiąc?
Czytaj więcej o modelu szwedzkim: Czy Szwedom udało się uratować gospodarkę, ograniczając lockdown do minimum?
Czy pełny lockdown jest już nieunikniony? Ile wirusa naprawdę jest w Polsce?
Czy pełny lockdown jest nieunikniony? Dziś już wygląda na to, że tak. Po pierwsze dlatego, że najprawdopodobniej mamy gigantyczną liczbę osób zarażonych Covid-19. Po drugie dlatego, że współczynnik reprodukcji wirusa, jak wynika z wyliczeń matematyków, wciąż jest powyżej 1, co oznacza, że liczba nowych zakażeń z dnia na dzień rośnie, a nie spada. Po trzecie dlatego, że skończyły się łóżka w szpitalach.
Kluczowy jest zwłaszcza punkt pierwszy – prawdziwa liczba zakażonych. Wspólnie z Mariuszem Gromadą, który analizuje na bieżąco dane o wirusie, postarałem się oszacować to, ilu Polaków dziś chodzi z Covid-19 i być może zaraża innych.
Szacuje się, że śmiertelność w przypadku Covid-19 wynosi ok. 0,4%. Na bazie zgonów można dosyć łatwo oszacować faktyczną liczbę zakażonych. Jeśli ostatnio umierało po 300-350 osób dziennie, to około 10-14 dni wcześniej mieliśmy 75.000-100.000 nowych zakażeń dziennie (realnie). Ile z nich było „ujawnionych”? To akurat wiemy ze statystyk Ministerstwa Zdrowia – było to 6.500-8.000 przypadków dziennie.
Wniosek? Dość katastrofalny – należy przyjąć, że tak naprawdę oficjalną liczbę zakażonych trzeba pomnożyć przez mniej więcej dziesięć, by uzyskać liczbę osób, które rzeczywiście „zasysają” wirusa danego dnia. Mariusz Gromada wrzucił wszystkie dane – z przesunięciem czasowym – do excela i ów arkusz „wypluł” mnożnik niedoszacowania, czyli przez ile należałoby pomnożyć liczbę oficjalnie zakażonych, by uzyskać realną liczbę osób „dostających” każdego dnia wirusa. Wysokie wskaźniki na początku wykresu to oczywiście możliwy błąd pomiaru wynikający z małych cyferek. Ale dziś już cyferki są, niestety, miarodajne.
Jeśli dochodzimy do 25.000 oficjalnie wykrywanych przypadków wirusa, to trzeba przypuszczać, iż każdego dnia zakaża się tak naprawdę 250.000 osób. I że za dwa tygodnie (przy założeniu, że służba zdrowia się nie zawali), będzie umierało 0,4% z nich – czyli 1.000 osób. A jeśli służba zdrowia się zawali – czego nie można wykluczyć – to oczywiście więcej. Umieralność w warunkach braku dobrego dostępu do służby zdrowia może sięgnąć kilku procent liczby zakażonych (gdy ciężkie, ale uleczalne „przypadki” nie będą w stanie dobić się do tlenu i opieki lekarza).
Biorąc pod uwagę, że przed epidemią każdego dnia umierało 1.100 osób (z przyczyn naturalnych lub z powodu chorób), nie jest niemożliwe, iż za dwa tygodnie będziemy chowali dwa razy więcej zmarłych, bo tę drugą połówkę śmiertelnego żniwa dostarczy Covid-19. Modele matematyczne czasem się mylą, ale tutaj potencjał błędu nie jest, niestety, zbyt duży.
Minister zdrowia Adam Niedzielski twierdzi, że dziś optymistycznym scenariuszem jest ten, który mówi o stabilizacji oficjalnie wykrywanych zakażeń w okolicach 30.000 dziennie. Grupa Mocos w najnowszej prognozie snuje gorsze scenariusze:
Czytaj też: Czy zamykanie szkół jest konieczne? I co jeszcze trzeba będzie zamknąć? Co robić, żeby nie wyłączyć z pracy dużej liczby ich rodziców (ile by to kosztowało – liczyłem tutaj).
Jakie jest prawdopodobieństwo, że spotkasz chorego na Covid-19?
W szpitalach jest dziś 18.500 osób, a pod respiratorami – ponad 1.600 osób. Skoro za dwa tygodnie musimy się liczyć z ponad dwukrotnym wzrostem liczby zmarłych, to i pewnie trzeba założyć podobny wzrost liczby hospitalizowanych. To by oznaczało, że możemy potrzebować prawie 40.000 miejsc w szpitalach. Na dziś covidowych łóżek jest 27.000. Za tydzień ma ich być 35.000, ale czy uda się znaleźć do nich „obsługę”? Wygląda na to, że już jest za późno, ale i tak musimy zrobić coś drastycznego, żeby przeciąć transmisję wirusa.
Jakie jest prawdopodobieństwo spotkania chorego, gdy spaceruje się po dużym mieście? Już chyba niemałe. Gdyby wziąć sumę szacowanych nowych zakażeń z ostatnich dwóch tygodni, czyli przyjąć, że wirusa nosi się przez dwa tygodnie (i ewentualnie rozsiewa), po czym albo się zdrowieje, albo trafia do szpitala, albo umiera – wyjdzie, że dziś na różnym etapie „przechodzenia” wirusa jest 1,6-2,2 mln ludzi!
Jeśli przyjąć niesymetryczne rozłożenie wirusa i podzielić go w 80% na populację dużych miast i w 20% na populację pozostałą (odważne założenie, niewykluczone, że proporcje są inne), to można założyć, że na 6,5 mln ludzi mieszkających w 10 największych miastach Polski być może nawet milion osób nosi wirusa. Zatem prawdopodobieństwo, że wychodząc na ulicę dużego miasta spotkasz kogoś, kto ma Covid-19, nie jest już bynajmniej pomijalne.
Ono jest wręcz dość wysokie (oczywiście, ryzyko śmierci z powodu tego zetknięcia nie przekracza 1%, o ile nie jesteś w grupie ryzyka, zaś ryzyko hospitalizacji – pewnie nie przekracza kilku procent). Tutaj możecie sobie wyliczyć Wasze indywidualne ryzyko (tylko dla osób o mocnych nerwach).
Czytaj też: Dobre strony pandemii. Oto pięć „wynalazków”, których rozwój przyspieszyła
Czy dwie tury obostrzeń pomogły zahamować wirusa? Niestety, nie wygląda na to
A ile wynosi obecnie współczynnik reprodukcji wirusa? Matematycy z Interdyscyplinarnego Centrum Modelowania szacują, że w połowie wrześnie współczynnik przekroczył poziom 1, a w połowie października – osiągnął 1,7. Od tego czasu – czyli od początku obostrzeń – lekko spada i teraz może być na poziomie 1,5. A przecież jesteśmy po dwóch turach wprowadzania obostrzeń i w sytuacji, w której mamy coraz mniejsze rezerwy zwiększania liczby łóżek (nie ma też lekarzy).
W sytuacji, gdy wirusa może mieć ponad 1,5 mln Polaków (a drugie tyle – jak szacują specjaliści – już go przechorowało), wystarczy, iż co piąty chory „rozniesie” wirusa na dziesięć kolejnych osób i mamy kolejne 3 mln nowych zakażonych. Stąd właśnie panika rządu, który widzi, że już nie panuje nad epidemią. I prowadzi nas w lockdown.
Czytaj też: Aplikacja StopCovid z nowymi funkcjami. Czy warto ją zainstalować?
Co będzie, jeśli nie zapanuje? Bez zastosowania radykalnych kroków do wiosny będziemy już po pandemii. Przez pięć, sześć miesięcy zapewne przechoruje wirusa ok. 20 mln osób, z których 2-3% umrze (czyli kilkaset tysięcy). Większość z powodu braku miejsc w szpitalach, bo oczywiście nie ma możliwości, żeby więcej, niż 30.000-40.000 chorych położyć w jednym czasie w szpitalach. W tym wywiadzie jest dość dobrze narysowany ten scenariusz. A w tym artykule jest opis tego, jak może wyglądać opcja uodpornienia stadnego w praktyce. Brrrr…
Czytaj więcej o modelu szwedzkim: Czy Szwedom udało się uratować gospodarkę, ograniczając lockdown do minimum?
Czy rząd wie, co zamykać? Czy tylko zamyka oczy?
Pytanie brzmi: czy te radykalne kroki powinny obejmować zamykanie kin i teatrów, czy galerii handlowych i niszczenie życia wielu biznesów? Czy dziś już wirus jest tak rozpowszechniony, że nie ma innego wyjścia?
Gdybyśmy mieli program testowania przesiewowego prawie wszystkich, albo powszechnie stosowali aplikację do śledzenia kontaktów – można byłoby zawczasu nie dopuścić do katastrofy. Niestety, rząd dał ciała na całej linii. Nic też nie wskazuje, żeby urzędnicy zamykający gospodarkę robili to na podstawie jakichkolwiek statystyk dotyczących tego, gdzie wirus się rozprzestrzenia (czy właśnie w siłowniach, kinach i galeriach handlowych)? Dlaczego rząd nie zamyka kościołów, a zamyka siłownie, kina, muzea i galerie handlowe? Czy ktoś tam w ogóle myśli mózgiem?
To błędy rządu w zarządzaniu kryzysowym, krótkowzroczność i odporność na wiedzę najważniejszych urzędników państwowych sprawiają, że ludzie będą tracili pracę, a biznesy upadały. Rządzący nie potrafili powstrzymać wirusa, a dziś już jedyną metodą na to, by ograniczyć „straty” do kilkunastu tysięcy zmarłych, jest skazanie na „śmierć głodową” tysięcy firm.
zdjęcie: K. Mitch Hodge/Unsplash