Liczba wykrywanych w kraju przypadków Covid-19 osiąga rekordowe poziomy – nawet ponad 1.500 osób dziennie. Testów na „koronę” wykonujemy proporcjonalnie niemal najmniej wśród krajów rozwiniętych. Nie umiemy więc określić, w jakim tempie wirus się rozprzestrzenia. Liczbę miejsc w szpitalach zredukowaliśmy, a liczba osób codziennie umierających na Covid-19 wolno rośnie. Czy grozi nam kolejny lockdown? A może przeciwnie: nie ma co martwić się na zapas? Ile by kosztowało wyeliminowanie ryzyka, że w drugim podejściu koronawirus zrobi nam kuku?
Wygląda na to, że scenariusz „pełzającej epidemii”, który rysowałem jakiś czas temu, nie tylko się zrealizował, ale wręcz wszedł w kolejną fazę – epidemii rozwijającej się. Bez lockdownu – a ten raczej nie wchodzi w grę, bo to za dużo kosztuje – może być dość trudno utrzymać kontrolę nad wirusem. Ale czy to oznacza, że grozi nam coś strasznego?
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Przyjęta przez polskie władze strategia walki z wirusem w pierwszej fazie – patrząc na dotychczasowe efekty – nie była zła. Lockdown był szybki i kompletny (dzięki czemu polska służba zdrowia wytrzymała starcie z Covid-19, mimo drastycznego niedoinwestowania), a potem nastąpiło szybkie odmrożenie, dzięki czemu straty dla gospodarki były mniejsze, niż mówiły najgorsze prognozy (200-220 mld zł, a mogło być 400-450 mld zł, jak liczyłem w najczarniejszym scenariuszu).
Można powiedzieć, że połączyliśmy (nie jestem pewien, czy intencjonalnie, być może rządowi po prostu „tak wyszło”) najlepsze cechy drogi „restrykcyjnej” oraz liberalnego modelu szwedzkiego – ograniczyliśmy straty gospodarcze do poziomu takiego, jaki mają w Szwecji, ale z wielokrotnie mniejszą śmiertelnością.
Czytaj więcej: Nadchodzi zmartwychwstanie? Tak Polska i świat będą wychodzić z epidemii koronawirusa
Koronawirus wraca w wielkim stylu. Mamy kłopoty, czy jeszcze nie?
Ale teraz zaczynamy mieć kłopoty. Liczba diagnozowanych przypadków przekracza już czasem 1.500 dziennie, a dzienna liczba umierających ludzi zbliża się do rekordowego poziomu od początku pandemii w Polsce (wykres pokazuje średnią 7-dniową, na którą nałożyłem ponad 30 zgonów z któregoś z ostatnich dni).
Ludzie, którzy zajmują się modelowaniem matematycznym epidemii szacują, że współczynnik jego „rozmnażalności”, który po lockdownie udało nam się zbić w okolice 0,9-1, teraz wynosi już najmarniej 1,3, co oznacza, że wirus się rozprzestrzenia i przypadków będzie więcej.
Polska służba zdrowia tymczasem nieco „zwinęła skrzydła” (nie ma już tzw. szpitali jednoimiennych, w których trzymaliśmy 10.000 miejsc wyłącznie dla chorych na Covid-19). Dziś nasz potencjał to 4.000 miejsc w szpitalach zakaźnych i 3.000 respiratorów (nie wiemy ile czynnych i do ilu jest wykwalifikowana obsługa). Z tego miejsc zajętych jest 2.100, zaś do respiratorów podłączonych jest dobowo 100-150 osób. Tutaj trochę więcej danych. Poza tym – jak twierdzą lekarze-zakaźnicy – z tych 4.000 miejsc w szpitalach zakaźnych do wykorzystania jest znacznie mniej (może 2.500 łóżek).
Zobacz ciekawą grafikę: Indeks ryzyka zakażenia Covid-19
„Miejsce” na wzrost epidemii jeszcze zatem jest, ale chyba wcale nie tak dużo – trzeba zacząć zwierać pośladki, bo rozwój epidemii jest wykładniczy i w ciągu kilku dni możemy osiągnąć taką liczbę przypadków, że brak miejsc w szpitalach może przestać być abstrakcją.
Zwarcie pośladków nie może być jednak zbyt gwałtowne, bo to kosztuje setki tysięcy miejsc pracy i spadek dochodu narodowego. Trzeba pamiętać, że w skali świata na Covid-19 zmarł raptem milion ludzi (właśnie w weekend została przekroczona ta bariera) i z takim wynikiem pandemia nie mieści się nawet w pierwszej dziesiątce najważniejszych przyczyn śmierci ludzi. Poniżej macie tabelkę: 18 mln ludzi umiera na choroby serca, 9,5 mln na raka, niecałe 4 mln na choroby płuc. A np. 1,4 mln na cukrzycę.
Powiedzmy sobie szczerze, rocznie w wypadkach komunikacyjnych ginie 1,2 mln ludzi, a z tego powodu nikt nie zakazał na razie jeżdżenia samochodami. Nie ma więc chyba mowy o kolejnym lockdownie, o ile nie będzie to absolutnie niezbędne (nie będzie nam groziło umieranie ludzi w kolejce na oddział szpitalny). Ale jakoś zareagować na rozwój epidemii chyba trzeba.
Moim zdaniem największy problem polega na tym, że tak naprawdę nie wiemy, jak rośnie liczba zakażonych (wykrywamy 1.500 przypadków dziennie, ale po kraju biega może pięć, a może piętnaście razy zakażonych więcej – w przygniatającej większości nie wiedzących o tym, że „noszą koronę”).
Czy to już czas na wielką akcję „testowania na ślepo”?
Patrząc na liczbę wykrywanych przypadków na milion mieszkańców Polska wygląda na dość bezpieczne miejsce na Ziemi. U nas to 25 ludzi na milion mieszkańców, gdy w Wielkiej Brytanii – 80. A we Francji – 180. Kłopot w tym, że ta niska liczba „oficjalnych” przypadków może (nie musi) wynikać z tego, że w Polsce właściwie nie przeprowadzamy testów „na ślepo”. Nie ma „łapanek na wirusa” przeprowadzanych na ulicach, wśród zdrowych ludzi. Na testy kierowani są tylko ludzie z podejrzanymi objawami albo ci, co do których jest pewność, że zetknęli się z kimś chorym.
To może oznaczać, że w Polsce „cichych” nosicieli wirusa jest więcej (proporcjonalnie do liczby tych ujawnionych), niż w innych krajach, a zatem wirus ma większe szanse, żeby się u nas rozpędzić. Ale to tylko hipoteza, bo z danych wprost to nie wynika. A w każdym razie nie ze wszystkich. W Norwegii, czy Szwecji proporcjonalnie wykonują trzy-cztery razy więcej testów, niż my…
… i w jednym z tych krajów liczba wykrywanych przypadków jest proporcjonalnie 1,5 raza większa, niż u nas, ale w drugim – nie. A więc: testują więcej, ale nie wykrywają więcej. Czyli wirusa w ich kraju może być na tyle mało, że masowe testowanie „nic nie daje”. A kosztuje pieniądze. Pytanie, czy gdyby u nas testować masowo i losowo, to ujawnialibyśmy znacznie więcej wirusa, czy nie?
Islandczycy ostatnio przeprowadzają masową akcję testowania swoich obywateli, wskaźnik testowania skoczył im do takiego poziomu, że kontrola antycovidowa dotyczy już co setnego obywatela. To kilkadziesiąt razy więcej, niż u nas, ale u nich liczba wykrytych przypadków na milion mieszkańców nie jest radykalnie większa, niż u nas.
No i jest dylemat: czy gdybyśmy wydawali miliardy złotych na „ślepe testowanie”, to zbilibyśmy wskaźnik rozprzestrzeniania wirusa? Bolesna prawda jest taka, że odpowiedź na to pytanie przyniesie dopiero za kilka tygodni liczba umierających osób (a i to nie do końca, bo przecież śmiertelność wirusa też się zmienia i to chyba na naszą korzyść, o czym za chwilę).
Pytanie: czy powinniśmy czekać na uzyskanie odpowiedzi w taki właśnie, drastyczny sposób, wyrażony trumnami i pogrzebami ludzi. Test na obecność koronawirusa kosztuje ok. 100 euro, więc testowanie 1% obywateli co dwa tygodnie kosztowałoby zapewne jakieś 40 mld zł w skali roku. A nie wiadomo czy to – wykonywanie 250.000 testów dziennie – by wystarczyło.
Ale są tańsze testy i są zakupy hurtowe, więc może koszty nie byłyby tak ogromne? Inna sprawa, że my… nie mamy gdzie testować. Moce przerobowe polskich laboratoriów nie przekraczają 40.000-50.000 testów dziennie (rząd „zapomniał” zwiększyć moce? nie chciał? nie potrafił?)
Czytaj też o innym błędzie rządu: nowa strategia walki z Covid-19, czyli lekarz prywatny bezradny. 6 mln ludzi więcej ustawi się w kolejce do lekarza NFZ?
Czytaj też: Dlaczego w Polsce nie ma szczepionki na grypę? Jak ją można zdobyć? Może… w Niemczech?
Zamknąć szkoły i zakazać imprez rodzinnych? Tak źle i tak niedobrze
Pewnym sposobem na zbicie wskaźnika „rozprzestrzenialności” wirusa może być ograniczenie kontaktów, np. wprowadzenie nauki zdalnej. Ale to rodziłoby trudne do zmierzenia skutki uboczne (pisałem o nich w jednym z niedawnych felietonów), zaś w krótkim terminie – przydusiłoby gospodarkę.
Jeśli dzieci są w domu, a babcie i dziadków lepiej izolować, to rodzic też musi zostać w domu. Nie zarabia, nie płaci podatków, nie wytwarza PKB. Trwający dwa miesiące lockdown kosztował Polskę 200-220 mld zł, które trzeba było pożyczyć lub wydrukować (w pierwszym przypadku ktoś będzie musiał tę kasę oddać, a w drugim – wszyscy zapłacimy za to mniejszą wartością realną naszych zarobków). Albo z podwyżki podatków, którą rząd może przeprowadzić oficjalnie, albo – jak to robi do tej pory – „po cichu”, wyciągając nam z kieszeni pieniądze przez „pośredników”
Na wydanie kolejnych miliardów złotych na działania osłonowe nie byłoby nas stać bez zmiany Konstytucji – w przyszłym roku dług Polski sięgnie 1,5 bln zł i zbliży się do 60% rocznego PKB Polski (czyli wartości dóbr i usług, które wszyscy w skali roku wytwarzamy – ok. 2,1-2,2 bln zł). A w Konstytucji jest zapis, że to maksymalny próg zadłużenia kraju przez rządzących. Wprowadzono go w innych czasach, ale to bez znaczenia – on jest i stanowiłby problem w dalszym zwiększaniu długu Polski.
Rząd próbuje ograniczyć rozprzestrzenianie się zarazy poprzez lokalne lockdowny, ale – powiedzmy sobie szczerze – one nie są zbyt skuteczne. Dopiero ewentualne „odcięcie od świata” objętych kwarantanną rejonów mogłoby być skuteczne.
A i to nie jest pewne, bo duża część przypadków Covid-19 to wynik naszego podróżowania po kraju, nie zaś ognisk w postaci wesel, pogrzebów, urodzin i studniówek. Takich imprez pewnie należałoby zabronić, ale na razie rządowi brakuje żelaznych cojones, żeby to uczynić. Nie umiem zrozumieć, dlaczego rząd kategorycznie – i na mocy ustawy, żeby nie było żadnych wątpliwości – nie wprowadzi wysokich kar za nienoszenie maseczek w miejscach publicznych (w pomieszczeniach). Na pewno by to nie zaszkodziło, a są badania pokazujące, że ogranicza rozprzestrzenianie się Covid-19.
Social tracking, czyli aplikacja do śledzenia Covid-19. Czy to by coś dało?
Może więc obowiązkowa aplikacja do śledzenia kontaktów? W Polsce jest taka rządowa apka – nazywa się ProteGo Safe, ale nie zyskała popularności wśród ludzi. Korzysta z niej mniej, niż milion Polaków. Moim zdaniem to błąd (śledzenie jest zdecentralizowane, oparte na technologii nie pozwalającej zbierać danych przez jakąś „centralę”), ale trudno mieć do ludzi pretensję, że nie ufają rządowi, bo debiut aplikacji był fatalny.
Inna sprawa, że w krajach, gdzie tego typu aplikacje zyskały dużą popularność, nie przełożyło się to na zakończenie epidemii (choć nie można powiedzieć, że to całkiem nie działa). Np. w Niemczech aplikację śledzącą kontakty do tej pory ściągnęło 20 mln ludzi (czyli co czwarty Niemiec), a liczba przypadków śmiertelnych to tylko 5-15 dziennie i nie rośnie (mimo wzrostu liczby wykrywanych przypadków).
Islandia osiągnęła do tej pory największą popularność aplikacji do śledzenia wirusa. Zainstalowało ją 38% spośród 364.000 mieszkańców. Jednak islandzka aplikacja „nie była game-changerem” – stwierdził ostatnio Gestur Pálmason, zastępca głównego inspektora islandzkiego zespołu ds. Covid-19. Naukowcy z Uniwersytetu Oksfordzkiego twierdzą, że skuteczność aplikacji zapewniłoby dopiero jej pobranie przez 60% populacji kraju. Do tej pory nie ma ani jednego kraju na świecie, który byłby w stanie wskazać swoją aplikację so śledzenia kontaktów i powiedzieć: to był przełom.
W zasadzie te 60% można osiągnąć wyłącznie przymusem – w Chinach bez takiej aplikacji nie można było wyjść z osiedla, ani wsiąść do metra. Nawet Singapur, który jest postrzegany jako pionier w rozwoju technologii walki z wirusem, odnotował tylko 2,1 mln pobrań swojej aplikacji. Przekłada się to na około 37% populacji kraju – wciąż znacznie poniżej zalecanego progu 60%.
Model działania aplikacji, zaproponowany przez duet technologicznych gigantów Apple-Google, dobrze chroni prywatność ludzi, ale ma pewne wady. Istnieją obawy, że poleganie na śledzeniu kontaktów smartfonowych za pomocą technologii Bluetooth zamiast śledzenia lokalizacji może prowadzić do fałszywych alarmów ze względu na zasięg działania technologii Bluetooth.
Ale obrońcy prywatności zwracają uwagę, że jest to najlepsza obecnie dostępna opcja – jeśli dobrze rozumiem, aplikacja działająca nie poprzez geolokalizację, lecz Bluetooth „wie” tylko, że w jakimś czasokresie „zetknęliśmy się” z określonymi urządzeniami, ale nie wie gdzie i kiedy dokładnie to się stało.
Być może jest tak, że aby aplikacje do social tracking działały, muszą być częścią szerszej strategii zdrowotnej, która obejmuje masowe testy i ścisłe przestrzeganie higieny (maseczki) oraz dystansu fizycznego (zakaz większych spotkań, nawet rodzinnych).
Covid-19 już nie tak zjadliwy?
W zaistniałej sytuacji – gdy odrzuciliśmy strategię „testów na ślepo” oraz aplikacji do śledzenia kontaktów – prawdopodobnie polski rząd będzie chciał realizować nieco cyniczną (a może tylko oportunistyczną?) strategię manewrowania ryzykiem. A więc dopóki w szpitalach będzie miejsce, będziemy działali trochę „po szwedzku”.
Granice są przymknięte, firmy częściowo pracują zdalnie, w szkołach na razie nie ma dramatu, choć minister edukacji „zapomniał” je wyposażyć w podstawowe antycovidowe aktywa. Zamykamy tylko to, co musimy i tam, gdzie musimy, a że będzie umierało po kilkadziesiąt osób dziennie – trudno. Umierałoby mniej, gdybyśmy się jeszcze lepiej dezynfekowali i chodzili w maseczkach.
A może nie będzie umierało? Ze świata medycznego dochodzą sygnały, że kolejne mutacje wirusa są mniej „jadowite”. Widać to w całym świecie. Mimo wysokiej liczby wykrywanych przypadków, w szpitalach jest znacznie mniej ludzi potrzebujących pomocy. Zobaczcie poniższy wykres:
Jak widać, mimo znacznie większej liczby wykrywanych przypadków „zajętość” miejsc w szpitalach jest znacznie mniejsza, niż w pierwszej fali, i do zarówno we Francji, jak i w Hiszpanii (to te główne wykresy – na żółto hospitalizacje, a na niebiesko wykrywane przypadki). Z kolei wśród osób, które lądują w szpitalach mniej kończy tę wizytę śmiercią (to te dwa wykresy na dole). Może więc – byle do wiosny?
zdjęcie tytułowe: Geralt/Pixabay