Komisja Nadzoru Finansowego ogłosiła, że nie widzi przeciwwskazań, by państwowa grupa PZU przejęła kontrolę nad Bankiem Pekao. To otwiera drogę do formalnego zakończenia największej repolonizacji w historii Polski. Transakcja odkupienia od włoskiego UniCredit pakietu akcji Banku Pekao ma być sfinalizowana jeszcze w czerwcu, by nowi akcjonariusze zdążyli zainkasować dywidendę wypłacaną przez bank za 2016 r. (w sumie 2,2 mld zł do podziału dla wszystkich udziałowców).
Przypomnę pokrótce: nasz narodowy ubezpieczyciel, do spółki z polskim rządem, zapłacą włoskiemu UniCredit za pakiet 33% udziałów w Pekao astronomiczne 10,6 mld zł. Z tego 20% kupi sam PZU (co będzie kosztowało 6,5 mld zł), zaś 12,8% przejmie Polski Fundusz Rozwoju (za 4,1 mld zł). To państwowa instytucja finansowa powołana do wspomagania pożądanych przez rząd inwestycji.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Zielone światło od KNF jest co prawda tylko formalnością, ale ważną: już za kilka tygodni oficjalnie będzie można powiedzieć, że centra decyzyjne dwóch największych banków w Polsce będą pod kontrolą krajowego kapitału. A mówiąc precyzyjnie – pod kontrolą rządu. W radach nadzorczych PKO BP i Pekao, banków obsługujących łącznie 12 mln klientów, karty zaczną rozdawać nominaci ministerstw (PKO BP jest pod kontrolą wicepremiera Morawieckiego, a PZU – pod kuratelą sojuszu Beata Szydło-Zbigniew Ziobro). Warto zastanowić się co to oznacza dla klientów obu banków oraz dla nas wszystkich – posiadaczy kont w różnych bankach, oszczędności i kredytów.
Zachwyt wicepremiera, ale czy jest się z czego cieszyć?
Wicepremier Mateusz Morawiecki jest zachwycony zwiększeniem znaczenia polskiego kapitału w bankowości. Jego zdaniem posiadanie pod kontrolą centrów decyzyjnych największych banków będzie korzystne w wypadku ewentualnych kryzysów, bo wtedy banki z zagranicznym kapitałem zakręcają kurek z kredytami, a polskie – nie.
„Każda duża i liczącą się gospodarka świata dąży do tego, żeby istniała zdrowa i efektywna równowaga między kapitałem zagranicznym, a kapitałem lokalnym w strategicznych i wrażliwych sektorach przemysłu oraz usług. Takim sektorem jest z pewnością krajowy sektor bankowy, który jeszcze kilka lat temu w Polsce był mocno zdominowany przez inwestorów zagranicznych. (…) Można oficjalnie już potwierdzić, że udział rodzimego kapitału w polskim sektorze bankowym przekracza 50%, co stanowi silny bufor bezpieczeństwa dla polskiej gospodarki przed potencjalnymi turbulencjami na międzynarodowych rynkach finansowych”
– mówi Morawiecki. Może to i racja, ale równie dobrze może być i tak, że politycy, ręcznie sterując bankami, sami wywołają kryzys. W końcu to rządom najbardziej zawsze zależy na wspieraniu boomów kredytowych i pompowaniu do gospodarki jak największej ilości pieniędzy. Lubią też zmuszać kontrolowane przez siebie firmy do finansowania nierentownych przedsięwzięć (vide zrzutki firm energetycznych na ratowanie górnictwa).
Czytaj też: Bank Pekao sprzedany. Co to oznacza dla klientów banków?
Powiem wprost: nie trzymałbym ani złotówki w banku, który przy udzielaniu kredytów kieruje się polityką, zamiast rachunkiem ekonomicznym. Nie mam nic przeciwko repolonizacji banków, ale niepokoi mnie, że ma ona państwową twarz. Jak bardzo od państwa zależy dziś bezpieczeństwo naszych pieniędzy w bankach? Zsumujmy potencjał banków z polskim kapitałem:
- PKO BP – 273 mld zł aktywów oraz 9,2 mln obsługiwanych klientów
- „Bank” PZU – 232 mld zł (w tym Bank Pekao – 171 mld zł, Alior Bank – 61 mld zł) i 8,8 mln obsługiwanych klientów
- BOŚ Bank i Bank Pocztowy – 28 mld zł oraz 1,6 mln klientów
To czyni łącznie 530 mld zł. Aktywa polskiego sektora bankowego na koniec zeszłego roku wynosiły 1,7 bln zł, co oznacza, że państwo – za pomocą różnych swoich macek – kontroluje co trzecią złotówkę aktywów polskiej bankowości. Wśród 40 mln rachunków klientowskich prowadzonych w Polsce już mniej więcej co drugi (20 mln) jest w państwowym banku! Do tego bilansu trzeba dodać także instytucje bankowe lub parabankowe, które są polskie, choć niepaństwowe:
- Getin Bank, mający 67 mld zł aktywów i obsługujący 2 mln klientów,
- SKOK-i, mające 12 mld zł aktywów i obsługujące również 2 mln klientów,
- Bank spółdzielcze z aktywami 115 mld zł. I kilka milionów klientów
W sumie więc mamy kolejne 195 mld zł aktywów kontrolowanych przez polski, choć niepaństwowy kapitał. Sumując wpływy państwa i rodzimego kapitału niepaństwowego w branży bankowej wychodzi, że „nasze” są banki kontrolujące jakieś 720 mld zł. To mniej więcej 42% aktywów zarządzanych przez całą branżę.
Inna sprawa, że takie firmy jak Getin, BOŚ, Bank Pocztowy, SKOK-i nie są w kwitnącej sytuacji – albo ledwo zarabiają jakiekolwiek pieniądze, albo wręcz mają straty. One nie tyle mogą być wentylem finansowym na wypadek kryzysu gospodarczego, lecz raczej same wtedy będą potrzebowały respiratora. Ale za to są nasze, polskie.
Repolonizacja przez nacjonalizację? Niebezpieczne
Skoro nie mamy prywatnego kapitału, gotowego, by zabrać się za repolonizację branży bankowej (a „odzyskanie” każdego 1% aktywów branży bankowej przez polski kapitał musi kosztować ponad miliard złotych), to z konieczności politycy chcą wykorzystać do tego kapitał państwowy. Kłopot w tym, że repolonizacja, rozumiana jako przenoszenie z Wiednia, Frankfurtu, Mediolanu, Madrytu, Nowego Jorku, Londynu do Warszawy centrów decyzyjnych banków działających w Polsce wcale nie musi – i nie powinna – być realizowana na polityczne zamówienie.
Dużo bezpieczniej byłoby, gdyby politycy zapewnili na tyle dobre warunki rozwoju rynku kapitałowego, by prywatny kapitał sam wykonał całą robotę. Bank, którego udziałowcami są fundusze inwestycyjne, emerytalne i private equity, ma centrum decyzyjne w Polsce, niezależnie od tego kto wpłacił pieniądze na jego kapitał. Z tego punktu widzenia przejmowanie banków przez państwowe PZU jest raczej nacjonalizacją, niż repolonizacją.
Owszem, w największych krajach (Francja, Włochy, Niemcy) krajowy kapitał stanowi 80-90% branży bankowej. I w Polsce, która jest na ścieżce rozwoju tuż za tymi państwami, być może powinno być podobnie. Tyle, że tam kapitał „narodowy” jest kapitałem przede wszystkim prywatnym. To fundusze inwestycyjne, fundusze emerytalne, w których oszczędzają miliony zwykłych obywateli, fundusze private equity, mające pieniądze od bogatych firm i osób prywatnych.
My prywatnego kapitału nie mamy, a nawet jeśli trochę go jest (same bankowe depozyty indywidualnych Polaków wynoszą 700 mld zł), to pozostaje nieaktywny. Więc za repolonizację banków wzięło się państwo. Prawdę pisząc nie wiem co jest gorsze – bank prywatny, którego zagraniczny właściciel przykręca kurek z kredytami dla polskich firm, bo woli finansować rozwój na swoim rodzimym rynku, czy bank państwowy, którego prezes „wisi” na telefonie premiera albo ministra i wykonuje jego polecenia typu „weźcie no, kupcie trochę tych kopalnianych obligacji, bo nikt inny nie chce, a to g… już prawie bankrutuje”. Z punktu widzenia bezpieczeństwa posiadaczy depozytów chyba bardziej niepokojąca byłaby ta druga sytuacja.
Klienci po repolonizacji będą mieli lepiej czy gorzej?
O tym co czeka klientów Banku Pekao jeszcze trudno mówić. Wiadomo, że bank ten nie zostanie przyłączony do Alior Banku (choć należy do tej samej grupy kapitałowej PZU). Ale konkurencja w polskiej branży bankowej raczej nie będzie po tej transakcji większa, niż była.
Co prawda zmowy cenowe są zabronione, ale nikt nie zagwarantuje, że prezesi PKO BP i PZU nie spotkają się kiedyś na kawie i między wierszami nie ustalą, że ich banki, kontrolujące jedną trzecią rynku, zaczną stosować inną politykę cenową, niż dotychczas. Nie uwierzę też, że dwa zarządzane przez państwo koncerny finansowe będą sobie wchodzić w szkodę. PKO BP już nie od dziś współpracuje z PZU przy bancassurance (produkty bankowo-ubezpieczeniowe).
Na to, że konkurencja między bankami w Polsce zaczęła się osłabiać, wskazują niektóre liczby. Dziś pięć największych banków kontroluje – według danych KNF – mniej więcej 50% aktywów branży. Jeszcze pięć lat temu było to 45%. Bardziej wzrosła koncentracja rynku kredytów – pięć lat temu „wielka piątka” miała 38% udziałów w rynku, teraz już 49%.
To oczywiście nie tylko kwestia repolonizacji: z Polski wycofały się w ostatnich latach grecki Eurobank (działał pod marką Polbank), irlandzki AIB, belgijskie KBC, amerykański BPH, norweska Nordea, holenderski Rabobank… Z mniejszych banków zrejterowały Allianz (sprzedał swój bank Getinowi), czy częściowo DNB (został w Polsce tylko z bankowością korporacyjną i kredytami hipotecznymi, resztę sprzedał) i Meritum Bank.
Porównując koncentrację rynku w rękach największych banków w Polsce i w największych krajach za granicą nie można powiedzieć, żeby u nas była szczególnie duża. W Niemczech największych pięć banków ma 70% rynku (i – powiedzmy sobie szczerze, nie jest to ani nowoczesna, ani tania bankowość), a we Włoszech i Francji – 63%. W Wielkiej Brytanii pięć największych banków kontroluje 58% aktywów branży, w Japonii – 44%, zaś w USA – 35%. Trend w Polsce jest jednak niekorzystny – zmierzamy bardziej w kierunku Niemiec, niż Japonii – i może się wkrótce odbić na cenach usług bankowych.
Mniejsza konkurencja między bankami? Zapłacimy za to
Czy już się odbija? Narzekamy na rosnące ceny usług bankowych, ale w ciągu ostatnich pięciu lat przychody prowizyjne banków spadły z 10,7 mld zł do 9,5 mld zł (czyli o nieco ponad 10%), a zarobek na marży odsetkowej z 28,4 mld zł do 26,9 mld zł (czyli o 7%). Rentowność banków – mierzona wskaźnikiem ROE, czyli rocznym zyskiem akcjonariuszy w formie dywidendy lub wzrostu kapitału banku – spadła w tym czasie z 11,5% do 8,6%.
Zyski banków dziesięć lat temu wynosiły niemal dokładnie tyle, ile wynoszą dziś – niecałe 14 mld zł rocznie. Tyle, że w tym czasie aktywa sektora bankowego zwiększyły się z biliona złotych do 1,7 bln zł. Przy takim wzroście skali działalności banków utrzymanie zysków na podobnym poziomie świadczy o tym, że konkurencja mocno ograniczyła bankom możliwości utrzymywania wysokich marż.
Z analiz NBP wynika, że dziesięć lat temu za przeciętny ROR płaciliśmy 6 zł miesięcznie, a dziś – 4,75 zł. Oczywiście: koszt prowadzenia ROR-u to tylko część opłat bankowych, które ponosimy, są przecież opłaty za karty, czy prowizje za wypłaty z obcych bankomatów. Nie znalazłem danych tak starych, jak dla opłat za ROR-y, ale wygrzebałem informację, że trzy lata temu (w pierwszej połowie 2014 r.) średnia opłata za kartę debetową wynosiła 2,61 zł miesięcznie, zaś prowizja za wypłatę bankomatową z obcego urządzenia – 3,97 zł. Dziś bankomaty obce są ciut tańsze (3,6 zł), ale średnia opłata za kartę – ponad dwa razy wyższa (5,5 zł).
A kredyty? Te hipoteczne znacznie podrożały. Dziesięć lat temu średnie marże były w okolicach 1-1,2%, dziś przekraczają 2,2% (według statystyk Amron-Sarfin). Jednak duża część wzrostów marż hipotecznych to „zasługa” podatku bankowego, wprowadzonego przez rząd PiS. Jeśli zaś chodzi o marże kredytów gotówkowych, to w ostatnich dziesięciu latach mieliśmy ich obniżkę o blisko jedną czwartą (z ok. 20% do 15%), choć tutaj największe znaczenie miała zapewne ekspansja pozabankowych firm pożyczkowych (przejęły już 25% rynku najmniejszych pożyczek, do 4000 zł).
Wygląda więc na to, że dziś jeszcze konkurencja między bankami działa nie najgorzej. Pytanie czy przejęcie jednej trzeciej rynku przez dwa państwowe molochy – PKO BP i PZU – jej nie zaburzy.
Jak daleko do bankowego monopolu?
Daleki jestem od prorokowania duopolu państwowych gigantów, ale niewątpliwie wpływ państwa na poczynania banków wzrośnie. Może on mieć wpływ zarówno pozytywny, jak i negatywny. W świecie ekonomii funkcjonuje (choć nie bez kontrowersji) wskaźnik Herfindahla-Hirschmana, który mierzy konkurencyjność rynków. Nawet jeśli rynek jest mocno skoncentrowany w rękach nielicznych graczy, to dopiero przy osiągnięciu przez jednego-dwóch graczy dominującej pozycji wskaźnik rośnie do niepokojąco wysokiego poziomu.
Nie mam najnowszych danych dotyczących odczytu HHI dla polskiego rynku bankowego, ale do tej pory – do 2012 r. – konkurencyjność banków w Polsce była większa, niż wynosiła średnia europejska. Wskaźnik HHI dla polskiej branży bankowej (im niższy, tym mniejsze ryzyko monopolu) wynosił 652, gdy średnia europejska to nieco ponad 1000, a są rynki bankowe, dla których HHI wynosi powyżej 2000 (Litwa, Estonia, Holandia, Finlandia).
Na rynku holenderskim trzy banki – ING, Rabobank i ABN Amro – kontrolują 67% branży (w tym ING – 33%). W Estonii trzy banki – Swedbank, SEB i Nordea – mają 77% aktywów branży (w tym jeden – Swedbank – aż 40%). W Finlandii dwie instytucje finansowe – OP Group (coś a la zrzeszenie banków spółdzielczych) oraz Nordea – kontrolują 63% rynku. Kolejni gracze, jak Danske Bank czy Handelsbanken Group mają jednocyfrowe udziały.
Jak widać, według Herdindahla i Hirschmana koncentracja nawet 80% rynku w rękach pięciu-sześciu największych graczy nie jest problemem dla konkurencji. Kłopot jest wtedy, gdy jeden bank ma ponad 30-40% rynku. W Niemczech, gdzie koncentracja jest duża, ale największy gracz Deutsche Bank ma 21% udziałów w rynku, wskaźnik HHI jest niski. We Włoszech, gdzie 55% rynku mają tylko dwa banki – UniCredit i Intesa – jest podobnie. We Francji są dwa bardzo duże (BNP Paribas i Credit Agricole) i dwa duże banki (Societe Generale i BPCE, czyli Banque Populaire).
Wychodzi na to, że dziś jeszcze repolonizacja nie niszczy konkurencji w branży bankowej. Ale dalsza konsolidacja banków w rękach jednego właściciela (a przecież na sprzedaż będzie jeszcze kilka banków, mówi się o Raiffeisenie i Deutsche Banku) lub potajemne porozumienie formalnie konkurujących ze sobą państwowych grup PKO BP i PZU, ewentualnie jakieś ruchy osłabiające „prywatną alternatywę” (czyli wypadnięcie z gry mBanku, ING lub BZ WBK) może nam, konsumentom, bardzo zaszkodzić.
Czy dla państwa repolonizacja to dobry interes?
Jest jeszcze jedna sprawa – czy wydawanie 4 mld zł na repolonizację banków przez państwo, które ma rocznie 50-60 mld zł deficytu w budżecie i ponad bilion złotych zadłużenia to dobry pomysł? Od strony czysto politycznej oczywiście tak, zwłaszcza że PZU sam nie udźwignąłby 10,5-miliardowego wydatku na zakup Banku Pekao. Stąd pomoc państwowego Polskiego Funduszu Rozwoju. A bilans ekonomiczny? Wicepremier Morawiecki twierdzi, że repolonizacja jest nie tylko częścią „odzyskiwania” polskich banków, ale i dobrym interesem.
„Z perspektywy półrocza, które minęło od podpisania umowy widać także, że decyzja o kupnie akcji Pekao przez PZU i PFR miała swoje mocne uzasadnienie biznesowe dla obu krajowych podmiotów przejmujących. Ta największa i jak najbardziej rynkowa repolonizacja w dziejach naszej gospodarki dowodzi też, że po latach beztroski i braku polityki rozwojowej, państwo polskie odzyskało zdolność do sprawności realizacyjnej w kluczowych obszarach szeroko definiowanego bezpieczeństwa ekonomicznego kraju”
Te słowa wicepremiera świadczą, że nie chce patrzeć na repolonizację polskiej branży bankowej tylko przez pryzmat polityki, ale i interesów. Z tego punktu widzenia można mieć dwa spostrzeżenia. Po pierwsze: rzeczywiście, Bank Pekao jest solidnym, bardzo rentownym, wypłacającym wysokie dywidendy bankiem. Już w tym roku z 10,5 mld zł wydanych na repolonizację pieniędzy jakieś 750 mln zł wróci do nabywców w formie dywidendy. I tak może być rok w rok. Poza tym bank został kupiony tanio i nie można wykluczyć, że w przyszłości jego wartość rynkowa wzrośnie.
A niewykluczone, że Pekao – mając 20% współczynnika wypłacalności – wypłaci też ekstra-dywidendę, żeby pomóc nowym akcjonariuszom w szybszym odzyskaniu zainwestowanych pieniędzy. Część kapitału, wynoszącego dziś 22 mld zł, mogłaby wrócić do akcjonariuszy. Na oko – może nawet 4 mld zł, co oznaczałoby dla PZU miliard złotych „ekstra-prezentu”.
O ile nikt nie ma wątpliwości, że repolonizując Alior Bank spece z PZU zapłacili za dużo (wydali 1,6 mld zł, prawie 90 zł za akcję), o tyle Bank BPH był już przez nich kupowany „w cenie złomu” (1,2 mld zł). A cenę za Pekao można uznać za okazyjną, bo znacznie niższą od średniej wieloletniej notowań tego banku.
Przy cenie transakcji 123 zł za akcję wskaźnik P/BV (mówi na ile złotych wyceniono złotówkę wartości księgowej majątku firmy) wynosi 1,3. Dla porównania: hiszpański Santander kilka lat temu przejmował BZ WBK przy cenie oznaczającej P/BV na poziomie 2,5. Dziś kupuje się banki przy wskaźniku P/BV w okolicach 1 i na tym tle utargowana przez PZU cena za bardzo wysoko rentowny przecież bank nie jest zła.
„Oczekuje się, że transakcja przyniesie PZU szereg korzyści finansowych, między innymi spowoduje przyrost zysku prowadzący do osiągnięcia 10-11% wzrostu zysku na jedną akcję w latach 2017-2018. Dodatkowy dochód przyczyni się do osiągnięcia planowanego przez PZU wskaźnika ROE na poziomie 18%. Wysoki wskaźnik ROE dla Banku Pekao przyczyni się do utrzymania aktualnej polityki wypłaty dywidendy w wysokości prawie 100% osiągniętego zysku banku. PFR spodziewa się uzyskania zwrotu z inwestycji w Pekao na poziomie powyżej 10% w stosunku rocznym i zakłada horyzont inwestycyjny wynoszący co najmniej od 3 do 5 lat”.
– czytam w archiwalnym komunikacie PZU. Piękna wizja, prawda? Inna sprawa, że rentowność banków na całym świecie spada, więc inwestycja w „Żubra” wcale nie musi się szybko zwrócić, jak zakładają w PZU i PFR. Owszem, tu mogą być do wzięcia również efekty synergii i możliwość oferowania klientom Banku Pekao oraz Aliora polis ze znakiem PZU oraz Link4. Posiadanie banków może ułatwić sprzedawanie ich klientom ubezpieczeń PZU, ale na całym świecie ubezpieczyciele doszli już do wniosku, że nie trzeba mieć krowy, żeby napić się mleka.
Interesy interesami, ale jest i drugie spojrzenie: czy zamrażanie 4 mld zł państwowych pieniędzy w inwestycję typu rentierskiego, która zwróci się najwcześniej za kilka lat, ma sens? Tak inwestuje się pieniądze, których się nie potrzebuje – dla dywidendy i długoterminowego wzrostu majątku. Ale Polska nie jest rentierem, potrzebuje pieniędzy na inwestycje w infrastrukturę (zwłaszcza, że wkrótce skończą się dotacje z Unii Europejskiej).
Państwowa instytucja, która bierze udział w repolonizacji banków, nazywa się Polski Fundusz Rozwoju. Czyli powinna finansować rozwój, a nie inwestycje rentierskie, charakteryzujące kogoś, kto ma za dużo pieniędzy, których nie potrzebuje, a nie chce ich trzymać w banku. I tego argumentu wicepremier Morawiecki – autor programu rozwojowego dla Polski – może nie odbić. A może się mylę?