Zboże z Ukrainy: to problem, który trzeba będzie rozwiązać, zanim Unia Europejska przyzna temu krajowi uczestnictwo we wspólnym rynku rolnym. Potencjał produkcyjny rolnictwa ukraińskiego jest ogromny. To mniej więcej jedna trzecia sektora żywności w Unii Europejskiej! Wielkie przedsiębiorstwa rolne w Ukrainie są we władzy oligarchów-miliarderów. Czy ewentualne wpuszczenie ukraińskiej żywności na unijny rynek nie będzie zbyt kosztowne dla Polski oraz zbyt niekorzystne dla… Ukrainy?
Polska od początku inwazji Rosji na Ukrainę w lutym 2022 r. wspiera dążenia tego kraju do wejścia w struktury europejskie. To nasz interes geopolityczny. Jednak ostatnie dwa miesiące pokazały, że coraz więcej myślimy też o zagrożeniach dla polskiego rynku. Zboże z Ukrainy stało się powodem sporu Polski z Ukrainą, a także Polski z Unią Europejską. Polska wraz z kilkoma krajami naszego regionu obawia się, że zboże z Ukrainy może skutecznie załamać lokalne rynki żywności.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Polska mimo tego, że jest największym rynkiem w regionie, nie może się równać ze skalą produkcji żywności w Ukrainie. Tam ten sektor jest wyjątkowo duży i jest we władaniu oligarchów, którzy są nie tylko miliarderami, ale jednocześnie wpływowymi politykami. W dodatku władze Ukrainy popierają interesy swoich wielkich koncernów rolnych i w ich obronie ryzykują nawet polityczne i gospodarcze starcie z wielkimi orędownikami niepodległości Ukrainy w regionie.
Czytaj też: Odbudowa Ukrainy już się rozpoczęła, ale cieniem kładą się korupcja i malwersacje
Czytaj też: Jak polskie firmy mogą zarobić na odbudowie Ukrainy? Będziemy umieli wejść na ten rynek?
O co chodzi? I kto ma rację w tym sporze o (ukraińskie) zboże?
Rolnicy w Polsce obawiają się niekontrolowanego importu z Ukrainy nie tylko zboża, ale i innych produktów żywnościowych. Ewentualne otwarcie na żywność ze wschodu to potencjalne zagrożenie także dla całego europejskiego rolnictwa, które od dekad funkcjonuje w warunkach silnego protekcjonizmu gospodarczego i gigantycznych dopłat z budżetu UE.
Z czym tak naprawdę mamy do czynienia w Ukrainie, dlaczego zboże z Ukrainy jest tak silnym straszakiem? W Ukrainie nie istnieje coś takiego oddzielenie funkcji państwowych od biznesu. Mianowany na swoje stanowisko w marcu zeszłego roku minister rolnictwa i polityki żywnościowej Mykoła Solskyj to jeden z większych ukraińskich latyfundystów.
W 2007 r. Solskyj był jednym z założycieli Ukraińskiego Holdingu Rolnego (UAH), który według ratingu miesięcznika Focus z września 2020 r. miał 51 000 ha ziemi i rocznie produkował 300 000-350 000 ton kukurydzy oraz 50 000-60 000 ton soi. Ale nie tylko – UAH w zeszłym roku potężnie zaczął skupować ziarno od drobnych producentów i eksportuje je za granicę.
Kiedy więc ukraiński minister rolnictwa Solskyj mówi coś o „sytuacji rolników” lub wypowiada się na temat polskiego zakazu wwozu ziarna znad Dniepru na nasz rynek, to w rzeczywistości o swoich interesach mówi biznesmen Solskyj. I tak też trzeba traktować wszelkie jego i ukraińskiego rządu wypowiedzi dotyczące ukraińskiego zboża i polskiego zakazu jego wwozu do nas.
Powierzchnia gruntów rolnych w Ukrainie to 35 mln ha. Jest to ponad jedna trzecia tego, czym dysponują wszystkie kraje Unii Europejskiej łącznie. W dodatku ziemia w Ukrainie to w znacznej mierze najlepszy na świecie czarnoziem. Kto na tej ziemi zarabia?
W ukraińskim sektorze rolnym rządzi garstka agroholdingów, które kontrolują w sumie ok. 4 mln ha. Okruchami z ich lobbingu żywi się kilka tysięcy farmerów, z których każdy kontroluje średnio po kilkaset do kilku tysięcy ha. Obraz uzupełnia wielomilionowa masa drobnych właścicieli kilkuhektarowych działek. To byli pracownicy kołchozów i sowchozów oraz nieliczni szczęśliwcy, którym udało się skorzystać z zapisanego w ukraińskiej konstytucji prawa do bezpłatnego otrzymania gruntu rolnego na własny użytek.
Największe agroholdingi to zarejestrowany w Luksemburgu (notowany na warszawskiej GPW) Kernel – 600 000 ha, zarejestrowany na Cyprze MHP – 300 000 ha, zarejestrowane w USA TNA Corporate Solutions LLC i NCH Capital – po 300 000 ha, zarejestrowany w Niderlandach Astarta Holding N.V. – 260 000 ha, zarejestrowany w Luksemburgu IMC S.A. – 200 000 ha, PIF Saudi z Arabii Saudyjskiej – 200 000 ha oraz zarejestrowany na Cyprze Agroton Public Limited.
Ale nie tylko powierzchnia posiadanych gruntów decyduje o wpływach, jakie agroholdingi mają nad Dnieprem. Przyjrzyjmy się największemu z nich – Kernelowi, pamiętając, że podobne związki można znaleźć w zdecydowanej większości działających w Ukrainie firm rolniczych.
Zboże z Ukrainy. A w tle układy, korupcja, polityka
Głównym udziałowcem Kernela jest oligarcha Andrij Wieriewskyj, niegdyś wpływowy deputowany ukraińskiego parlamentu z Bloku Julii Tymoszenko, a potem prorosyjskiej Partii Regionów Wiktora Janukowycza. Kiedy zasiadał w parlamentarnym komitecie do spraw polityki rolnej, skutecznie zwiększał powierzchnię posiadanej ziemi, przejmując kontrolę nad kolejnymi tysiącami hektarów.
W 2015 r. dołączył do Wieriewskiego, kupując 5% akcji Kernela, a w dwa lata później powiększając udział do 6,59%, jeden z czołowych polityków z okresu prezydenta Wiktora Janukowycza i szef młodzieżówki Partii Regionów, Witalij Chomutynnik.
Chomutynnik, który kierował w czasach Janukowycza parlamentarnym komitetem ds. polityki celnej, był uznawany przez ukraińskie media za jednego z głównych rozgrywających, jeśli chodzi o działania korupcyjne w zakresie rozliczania ukraińskiego cła. Ten segment gospodarki zdominowany został przez tzw. „modne firmy”, czyli brokerów celnych, którzy przejęli odprawę celną m.in. na polsko-ukraińskiej granicy i pośredniczyli w zbieraniu łapówek za odprawę towarów.
Bez skorzystania z ich usług odprawa celna potrafiła się ciągnąć miesiącami albo w ogóle nie dochodziła do skutku. Zebrany przez “modne firmy” od eksporterów i importerów haracz trafiał potem do kieszeni ludzi Janukowycza. Po obaleniu Janukowycza i przejęciu sterów przez Petra Poroszenkę, który był swego czasu współzałożycielem Partii Regionów, a w 2012 r. ministrem gospodarki czasów Janukowycza, Chomutynnik doskonale odnalazł się w nowym układzie.
Razem z innym wpływowym oligarchą, aresztowanym ostatnio Ihorem Kołomojskim, prowadził interesy w sektorze paliwowym. W 2016 r. tygodnik „Nowoje Wriemia” ogłosił listę 100 najbogatszych Ukraińców, na której ten polityk z majątkiem wycenianym na 269 mln dolarów zajął 14. miejsce. Jak wyjaśniała redakcja, w ciągu roku aktywa Chomutynnika wzrosły o 356%!
„Równolegle ze wzrostem wartości aktywów rośnie polityczny wpływ Chomutynnika” – zauważały „Nowoje Wriemia”, przytaczając opinię ukraińskiego politologa Wołodymyra Fesenki, który określił oligarchę mianem „załatwiacza”, który łatwo może dogadać się z Państwowa Służbą Fiskalną – celnikami i skarbówką. „On 10 lat budował system kontroli nad fiskałami i zbudował” – podsumowywał Fesenko.
Może warto byłoby więc, by polski nadzór finansowy przyjrzał się, skąd wziął się gigantyczny majątek prorosyjskiego oligarchy z Ukrainy szacowany w zeszłym roku już na 490 mln dolarów i pochodzące z niego kapitały zainwestowane na GPW?
Chomutynnik to jednak nie tylko wieloletnie związki z Rosją i oskarżenia o korupcję, ale dzisiaj też członek nowego politycznego klanu związanego z czeskim oligarchą Tomaszem Fialą uznawanym w Kijowie za człowieka do specjalnych poruczeń George’a Sorosa – jest szwagrem Siergieja Prytuły, prezentera telewizyjnego, który był kandydatem na mera Kijowa ze wspieranej przez Fialę partii Hołos.
Wielkie i nieefektywne kontra małe i produktywne
Ukraińska wieś znajduje się dziś w opłakanym stanie, ale embargo na sprzedaż zboża znad Dniepru na polskim rynku nie ma z tym nic wspólnego. Katastrofa to wynik rabunkowej działalności wielkich latyfundystów korzystających z politycznych wpływów w połączeniu z nieudolnością.
„Najbardziej rozpowszechniony w naszym czasie dogmat stalinizm, to większa efektywność wielkich przedsiębiorstw rolnych w porównaniu z niewielkimi gospodarstwami rodzinnymi. Towarzysz Stalin pisał, że zadanie pięciolatki w rolnictwie polegało na tym, żeby przekształcić ZSRR z kraju rolnictwa opartego na drobnych gospodarstwach w kraj wielkich przedsiębiorstw rolnych, które zabezpieczają największą produktywność. ZSRR zdecydowanie dowiódł błędności tego postulatu”
– tak kilka lat temu oceniał sytuację nad Dnieprem branżowy portal Latifundist zastanawiający się nad efektywnością ukraińskiego rolnictwa. Kolejne ekipy rządzące w Kijowie konsekwentnie podążają tą drogą wytyczoną dawno temu przez Stalina. Tyle że komunistyczną retorykę zastąpiły dziś neoliberalne hasła. A jak wygląda rzeczywistość opisuje to Latifundist:
„Mimo współczesnych technologii, możliwości wielkich inwestycji w infrastrukturę, silnych zasobów i zabezpieczenia zbytu, wielkie przedsiębiorstwa rolne nie nadążają za gospodarstwami rodzinnymi pod względem wysokości plonów w warzywnictwie, sadownictwie i uprawie jagód oraz mają mniej więcej takie same wskaźniki plonów w przypadku uprawy kultur towarowych: pszenicy, słonecznika, rzepaku – tych kultur, gdzie wysoka mechanizacja powinna dawać największe przewagi produkcyjne”
W ostatnim roku sytuacja jeszcze bardziej się zaostrzyła. Częściowo jest to skutek zniszczenia gleby uprawami monokultur bez stosowania płodozmianu. Nawet czarnoziemu nie można w ten sposób bezkarnie eksploatować w nieskończoność. Było w miarę dobrze, dopóki tanie były nawozy. Obecnie ta możliwość zniknęła – żeby zebrać przyzwoite plony, trzeba sypać nawozy, a to kosztuje coraz więcej. Rezultat – w 2022 r. ukraińscy latyfundyści, według Ukraińskiego Klubu Biznesu Rolnego, zakończyli rok ze stratą. Kolejne lata zapowiadają się jeszcze gorzej.
Jeśli więc ktoś zasługuje na opinię mającego dwie lewe ręce w ukraińskim rolnictwie, to są to wielcy feudałowie najgłośniej dziś krzyczący o „krzywdzie” wyrządzanej ukraińskiemu rolnictwu przez polski zakaz wwozu ziarna. A że wciąż mimo wszystko mają czym zalewać rynek? No cóż, nawet przy totalnej niekompetencji i nieudolności wielcy producenci korzystają z premii setek tysięcy hektarów.
A jak to możliwe, że niedysponujące techniką ani kapitałem małe gospodarstwa na stepowej głuszy dają sobie radę znacznie lepiej niż naszpikowane nowoczesną techniką gospodarstwa agrobaronów? Odpowiedź ekspertów Latifiundista jest prosta – uprawa własnej ziemi przez rodzinę zawsze da lepszy rezultat niż praca robotników najemnych na cudzej ziemi, a grunt o mniejszej powierzchni jest zawsze dokładniej uprawiany niż wielkie połacie ziemi.
Przykład pierwszy z brzegu – na Krym, po wypędzeniu stamtąd w 1944 r. rdzennej ludności, czyli Krymskich Tatarów, zwieziono i osiedlono Rosjan. I nagle okazało się, że kwitnące ogrody zaczęły zamieniać się w pustynię, a „kartoszka” nie chciała rosnąć. Dlaczego?
Cóż, pracujący z pokolenia na pokolenie Tatarzy znali swoje skrawki ziemi na pamięć. Wiedzieli, gdzie pod ziemią cieknie woda, gdzie można liczyć na trochę więcej wilgoci po deszczach, a gdzie wody nie ma i nie będzie. I do tych konkretnych warunków w mikroskali dostosowywali uprawy – tu bakłażany, tu arbuz, tu papryka, a tu miejsce na wypas owiec.
Wielcy producenci rolni podobnie jak rosyjscy kolonizatorzy na Krymie zamiast takiego podejścia stosują urawniłowkę, która niczym dobrym nie może się zakończyć. Gospodarcze efekty ich działań mogą budzić tylko śmiech – ukraińskie agroholdingi całkiem serio chwalą się uzyskiwaniem plonów pszenicy rzędu 40 kwintali z hektara na najlepszych na świecie czarnoziemach, odpowiedniku polskiej I klasy gruntów rolnych, w idealnych warunkach klimatycznych z nieograniczonym dostępem do kapitału, podczas kiedy polscy rolnicy podobne plony otrzymują na nieporównanie gorszych gruntach IV klasy.
Rodzinne gospodarstwo rolne orientowane jest na produktywność – w odróżnieniu od niego wielkie agroholdingi interesuje zysk, bo z tego są rozliczane przez właścicieli. Mogą więc marnotrawić potencjał, o ile w excelu w rubryce „czysty zysk” pojawią się ładne liczby. A że wyrządzą przy okazji szkodę interesom całego kraju i jego obywateli? A cóż to obchodzi ich właścicieli – zachodnich inwestorów albo ukraińskich feudałów, którzy już dawno zadbali o wygodne wille dla siebie i swoich rodzin nad Morzem Śródziemnym, a ich dzieci rodzą się w USA, żeby zapewnić im obywatelstwo tego kraju.
Współcześni „wrogowie ludu” chcą zdominować zboże z Ukrainy
Aż 22 mln ha ukraińskiej ziemi pozostaje w rękach drobnych rolników. Ale tylko na papierze. Po rozpadzie ZSRR zlikwidowano kołchozy i sowchozy, a ich pracownicy otrzymali ziemię. Jednak tej ziemi w zdecydowanej większości nie wydzielono im fizycznie. Mają więc w ręku papier opiewający na hektary, jakich nie wydzielono nawet na mapach hipotecznych.
Ci, którzy doczekali się wydzielenia geodezyjnego, bardzo często nie mogą samodzielnie gospodarować, bo nie zadbano przy podziale działek np. o dostęp do drogi. Do tego trzeba dodać brak sprzętu rolniczego niezbędnego do pracy na roli, bo sprzęt pokołchozowy-posowchozowy przywłaszczyli sobie byli kierownicy. Rezultat jest taki, że to eksszefowie kołchozów i sowchozów kierują pracą na tych ziemiach, które przekształciły się w gospodarstwa farmerskie. Wykorzystują przy tym nieciekawą prawnie sytuację „pajowików”, czyli prawowitych tych ziem właścicieli, których pozbawiono możliwości samodzielnego gospodarowania.
Niekompetencja i nieudolność wielkich przedsiębiorstw rolnych sprawiły, że ich właściciele, którzy korzystają z politycznych wpływów, rzucili się na drobnych posiadaczy ziemi, chcąc wyrugować ich z ich własności i zwiększyć swój areał, a tym samym – metodą ekstensywną – uzupełnić malejące dochody.
W tym procederze niestety pomaga państwo. Zamiast pomóc w odbudowie sieci rodzinnych gospodarstw rolnych i wesprzeć je doradztwem rolniczym, nie ma drobnych rolników wsparcia merytorycznego, są za to coraz to nowsze podatki. Żeby odliczyć podatek VAT, właściciel ziemi rolnej musi zapłacić podatek od posiadania ziemi znacznie wyższy niż podatek gruntowy płacony przez polskich rolników, natomiast od sprzedanych produktów rolnik ukraiński musi zapłacić podatek dochodowy, który jest faktycznie podatkiem od przychodu bez uwzględniania kosztów produkcji.
Rząd nie kryje swoich intencji. Celem jest wyrzucenie drobnych posiadaczy z ziemi i umożliwienie przejęcia jej przez latyfundystów. Kiedy w 2021 r. znoszono moratorium na obrót ziemią rolną, robiono to pod skierowanym do „pajowików” hasłami w stylu – „wreszcie będziesz mógł pozbyć się ziemi i kupić lekarstwa”, a w kanałach telewizyjnych emitowano finansowane przez rząd reklamy mówiące nie o tym, jak dokupić hektarów od sąsiada i gospodarować na nich, ale o tym, jak sprzedać ziemię wielkim posiadaczom. Zboże z Ukrainy miało być efektem wielkiej własności.
Ukraińskie rolnictwo doskonale sobie poradzi bez latyfundystów
W sumie nic więc dziwnego, że eksperci znający od podszewki ukraińskie rolnictwo i analizujący gospodarkę na poziomie realnego życia lokalnego, a nie makroekonomii, widzą w decyzji Polski zakazującej wwozu ziarna agroholdingów szansę na odrodzenie wsi, gdzie podstawą będą rodzinne gospodarstwa, jakie mogłyby powstać na gruzach nieefektywnych gigantów.
Najlepszym przykładem na różnicę pomiędzy latyfundystami niezdolnymi dostosować się do zmian sytuacji a drobnymi rolnikami jest sytuacja z arbuzami. Co roku sezon rozpoczynała obserwowana przez cały kraj podróż w górę Dniepru z Chersonia do Kijowa barki z setkami ton tych owoców.
W zeszłym roku arbuzów niemal nie było – w sklepach i na bazarach osiągały ceny w szczycie sezonu 20 i więcej hrywien za kilogram, podczas gdy rok wcześniej można je było kupić na każdym rogu, płacąc 2-3 hrywny za kilogram. A to dlatego, że rosyjska okupacja południa Ukrainy odcięła od reszty kraju tradycyjne obszary uprawy tych owoców.
Kiedy latyfundyści lamentują i domagają się międzynarodowej pomocy, bo nie radzą sobie ze swoim ziarnem, drobnym rolnikom wystarczył jeden sezon, by przystosować się do nowej sytuacji. Dziś arbuzy uprawiane są nawet na Wołyniu tuż za polską granicą i na dalekiej północy Ukrainy w obwodach czernihowskim, charkowskim czy sumskim. Owoców jest w bród, a ceny są o połowę niższe niż rok temu.
Źródło zdjęć: Eugene/Unsplash Rodion Kutsaiev/Unsplash Marina Yalanska/Unsplash