Rząd myśli nad wprowadzeniem dopłat/ulg/bonusów dla konsumentów, żeby ci nie odczuli podwyżek cen prądu. Jest pięć powodów, dla których program „Prąd+” jest pomysłem chybionym.
Prąd drożeje na potęgę. W ciągu roku jego ceny na Towarowej Giełdzie Energii, gdzie w megawatogodziny, zaopatrują się firmy sprzedające energię innym przedsiębiorstwom, fabrykom i konsumentom wzrosły o 60-70%.
- Kiedy warto zmienić sprzedawcę energii? Komu to się może opłacić? I czy teraz – mimo zamrożenia cen – może być na to dobry moment? Licytacja rusza [POWERED BY RESPECT ENERGY]
- Gdy domowy budżet się nie spina, trzeba nad nim popracować. Oto pięć sposobów na zwiększenie dochodów i pięć na ograniczenie wydatków! [POWERED BY RAIFFEISEN DIGITAL BANK]
- Świat stał się wyjątkowo niestabilny. Czy to powinno wpłynąć na nasze plany… emerytalne? Jak powinna wyglądać Twoja globalna emerytura? [POWERED BY SAXO BANK]
Konsumenci już to odczuwają. Po pierwsze na przełomie maja i czerwca wielu mniejszych sprzedawców po prostu wypowiedziało swoim biznesowym, ale też indywidualnym klientom umowy, bo stwierdzili, że dalsza działalność przy tak wysokich cenach w hurcie jest dla nich nieopłacalna. I nie chodziło tylko o niskie marże, tylko o to, że niektóre firmy stanęły wręcz na krawędzi bankructwa.
Po drugie przed miesiącem jeden z największych alternatywnych sprzedawców – Energetyczne Centrum – z dnia na dzień przestał świadczyć usługi sprzedaży prądu, a klienci wpadli w horrendalnie wysokie (bo nawet dwa razy wyższe) taryfy rezerwowe.
Ceny prądu są jak pałka do bicia
15,6 mln odbiorców w taryfie konsumenckiej „G” ciągle czeka na wyrok ws. ewentualnych podwyżek. Urząd Regulacji Energetyki dopiero w połowie grudnia ogłosi czy zaakceptował zaproponowane przez grupy energetyczne taryfy za prąd dla konsumentów na 2019 r. Rozsądek ekonomiczny nakazywałby firmom podwyżki obliczone przez ekspertów na ok. kilkanaście procent.
Jednak czterech z pięciu największych sprzedawców (PGE, Enea, Tauron, Energa) kontrolowanych jest przez Skarb Państwa. A że jesteśmy w szczycie sezonu wyborczego, to na polityka, który ośmieli się podnieść rachunki za prąd wyleje się wiadro pomyj. Bo ceny prądu od zawsze były pałką do bicia w rządzących, niezależnie od opcji politycznej, która była u sterów.
Rząd doskonale wyczuwa te nastroje i myśli nad jakimś ruchem wyprzedzającym, który uspokoi nastroje z związku z tym co nieuchronne, czyli podwyżkami. „Planujemy wprowadzenie pakietu rozwiązań osłonowych dla obywateli i odbiorców przemysłowych – powiedział w wywiadzie dla piątkowej „Rzeczpospolitej” minister energii Krzysztof Tchórzewski.
Według „Rz” na stole ma być propozycja ulgi w PIT, albo jakaś forma rekompensaty. Bardziej prawdopodobne są ulgi, bo taka operacja byłaby prostsza do przeprowadzenia pod względem przestrzegania unijnych zasad zakazu pomocy publicznej. Trudno oceniać coś, co jeszcze nie nabrało kształtów, jednak sama idea dopłat/rekompensat za wzrosty cen energii to droga donikąd. Oto pięć argumentów na poparcie tej tezy:
Czytaj też: Zmiana taryf na prąd to tylko kwestia czasu. Zdradzamy sposoby, jak się bronić przed podwyżkami!
Po pierwsze: Leczymy objawy choroby, a nie jej przyczyny
Prąd w Polsce produkujemy w ok 90% spalając węgiel. Prąd drożeje, bo rosną dwie najważniejsze części składowe kosztów wytwarzania energii z węgla, czyli prawa do emisji tony CO2 (w ciągu pół roku z 7 do 20-26 euro), a także o kolejne kilkadziesiąt procent sam węgiel.
Ambicją Brukseli jest dekarbonizacja unijnej gospodarki, a wzrost cen praw do emisji CO2 ma być jednym z głównych narzędzi, do osiągnięcia tego celu. Chcesz dymić? To musisz płacić, więc może lepiej pomyśl jak ograniczyć spalanie węgla. Wystarczy wspomnieć, że niektórzy unijni politycy widzieliby cenę CO2 w okolicach 50 euro za tonę.
Po ile wtedy będzie prąd w Polsce i czy kolejny rząd także wprowadzi rekompensaty? Jeśli tak, to owe bonusy musiałyby się stać permanentnym elementem rynku energii, bo nic nie zapowiada tego, żeby to, co właśnie zdrożało (czyli CO2 i węgiel), w dającej się przewidzieć przyszłości miało potanieć.
Nad Polską ten unijno-dekarbonizacyjny miecz Demoklesa wisiał od 2004 r. czyli od momentu, gdy wstąpiliśmy do wspólnoty, w której jest konsensus ws. redukcji emisji CO2 (mimo pomrukiwań Niemców, którzy chcieliby bronić swoich elektrowni na węgiel brunatny). Tymczasem kolejni rządzący mówili, że nie stać nas na nic innego, niż węgiel (w domyśle: na odnawialne źródła energii). Teraz dostajemy rachunek za tę jazdę na gapę.
Po drugie: Przejemy pieniądze na rewolucję energetyczną
Długofalowo powinniśmy inwestować w niskoemisyjne źródła, z których korzystanie nie będzie obciążone „karnymi” opłatami za emisję CO2. Chodzi przede wszystkim o elektrownie wiatrowe, czy farmy fotowoltaiczne. A najlepiej z punktu widzenia bezpieczeństwa i ograniczenia ryzyka wzrostu kosztów jednej technologii było by mieć prąd z różnych źródeł po trochu (gaz, OZE, może nawet atom).
Już teraz łączna moc pracujących w Polsce farm wiatrowych jest większa niż w Danii, Holandii, czy Portugalii. A Dania to wiatrowa potęga. Nasze: 5,8 GW z wiatru kontra ich 5,5 GW (dla niedowiarków tutaj są dane źródłowe). Tyle, że Dania jest mniejszym krajem, więc jej zapotrzebowanie na energię jest mniejsze i łatwiej je zaspokoić. No i Kopenhaga postawiła na bardziej wydajne (ale droższe w inwestycji) farmy morskie. Wydajne, bo każdy kto był nad morzem, ten wie, że tam bardziej wieje.
A co jak jest flauta? Wtedy uzupełnialibyśmy braki gazem, na który UE patrzy bardziej przychylnym okiem i prądem z farm fotowoltaicznych, ze spalarni odpadów (wiele polskich miast buduje nowoczesne spalarnie śmieci).
Skąd na to wziąć pieniądze? Niestety, według ostatnich zapowiedzi ministra energii finansowa ulga dla konsumentów prądu ma pochodzić z pieniędzy, które mogłyby zostać przeznaczone właśnie na zielone inwestycje. Chodzi o pieniądze pochodzące z wpływów ze sprzedaży darmowej puli praw do emisji CO2, które dostają polskie firmy. Ministerstwo finansów szacowało, że w przyszłym roku wpływy mają wynieść 4,2 mld zł.
Mogę mieć gorzką satysfakcję, bo o podobnym pesymistycznym scenariuszu pisałem już dwa lata temu: „istnieje ryzyko, że kolejne rządy dochody z ETS (czyli systemu handlu uprawnieniami CO2) potraktują tak, jak zwykłe wpływy podatkowe, a pieniądze na inwestycję państwo będzie pobierać w zwiększonych rachunkach za energię”.
Istnieje więc ryzyko, że będziemy masowo przejadać pieniądze, które mogłyby zostać przeznaczone na zielone inwestycje i uniezależnić nas w dłuższym terminie od węgla i zapewnić tańszy, bo nieobciążony kosztami CO2 prąd.
Czytaj też: Jak płacić za faktyczne zużycie, a nie na podstawie prognoz?
Po trzecie: Wyważamy otwarte drzwi
Pomysł ulg energetycznych dla konsumentów jest niezrozumiały, bo przecież już teraz funkcjonuje coś takiego jak dodatek energetyczny, czyli dopłaty do rachunków za prąd dla osób w trudnej sytuacji finansowej.
Żeby go dostać trzeba pobierać inny dodatek – mieszkaniowy. Przysługuje on gospodarstwom domowym, których średni miesięczny dochód na osobę w ostatnich trzech miesiącach przed złożeniem wniosku nie przekracza 125% najniższej emerytury (czyli ok. 1250 zł). Gdy jest się osobą samotną 0 175%.
Ile wynosi ten dodatek? Tyle co kot napłakał – jego stawka nie była zmieniana od kilku lat. Od 1 maja 2018 r. do 30 kwietnia 2019 r. to
- dla gospodarstw prowadzonych przez osobę samotną – 11,35 zł miesięcznie
- dla gospodarstw składających się z 2 do 4 osób – 15,77 zł miesięcznie
- dla gospodarstw składających się z co najmniej 5 osób – 18,92 zł miesięcznie
Jaki jest benchmark do wyliczenia dodatku? To 30% iloczynu limitu zużycia energii elektrycznej oraz średniej ceny energii elektrycznej dla odbiorcy energii elektrycznej w gospodarstwie domowym. Stawki, które służą do wyliczenia dodatku są na śmiesznie niskiem poziomie i wynoszą:
- 900 kWh w roku kalendarzowym – dla gospodarstwa domowego prowadzonego przez osobę samotną;
- 1250 kWh w roku kalendarzowym – dla gospodarstwa domowego składającego się z 2 do 4 osób;
- 1500 kWh w roku kalendarzowym – dla gospodarstwa domowego składającego się z co najmniej 5 osób.
Jeśli chcielibyśmy naprędce zmajstrować jakąś finansową tarczę dla odbiorców prądu, to czy nie prościej byłoby zmienić metodologię liczenia dodatku energetycznego i zasady jego przyznawania, wykorzystując już działający mechanizm?
Czytaj też: Ostatnie miesiące taniego prądu. Co potem?
Po czwarte: Nie ma nic za darmo. Nawet jeśli rząd mówi, że coś „da”
To, że według pomysłu rządu wsparciem mają być objęte dwie grupy odbiorców: konsumenci i firmy energochłonne sugeruje, że inni tego wsparcia zostaną pozbawieni. Najbardziej oberwie się małym i średnim firmom, tym, którzy są w grupie taryfowej C. Ich pozycja negocjacyjna z firmami energetycznymi jest prawie żadna – to na nich spadnie ciężar pokrycia wzrostów.
Już teraz – według analiz Instytutu Energetyki Odnawialnej polskie mały firmy płacą najwięcej za prąd w Europie. A skoro tak, to już krótka droga do wzrostu cen towarów i usług: możemy sobie wyhodować inflację jakiej nie widzieliśmy już od wielu lat.
Weźmy na przykład zakłady wodociągowe – one też potrzebują prądu. Zrzeszające takie spółki organizacja branżowa Wodociągi Polskie poprosiła swoich członków o przesłanie informacji na temat podwyżek jakie poszczególnym firmom zaśpiewały firmy energetyczne na przyszły rok w stosunku do starych umów. Odpowiedź mrozi krew w żyłach: będzie drożej o 26%.
A skoro wodociągom wzrosną koszty, to przecież firmy nie pokryją większych wydatków z własnej kieszeni – tylko podniosą ceny wody. To dotyczy wszystkich firm: kolei, tramwajów, piekarni, firm spożywczych, biurowców, galerii handlowych, magazynów, samorządów, przychodni, szpitali, urzędów, szkół, uczelni – wszystkich bez wyjątku.
Czytaj też: Prąd z pomocą lekarza, psychologa, a nawet pranie, gotowanie i sprzątanie. Awangardowa oferta Energi
Po piąte: Zniechęcamy Polaków do inwestowania we własny prąd
Fakty są takie, że uwzględniając siłę nabywczą Polaków, to ceny energii elektrycznej dla gospodarstw domowych mamy trzecie co do wysokości w Europie za Niemcami i Portugalią (w Niemczech mało płacą firmy, a dużo konsumenci).
Więc może coś trzeba by było zrobić, żebyśmy nie płacili jeszcze więcej? Oczywiście, że tak – jeśli podwyżki nastąpią, to mogą być bodźcem do większego poszanowania prądu. Wymiany żarówek i świetlówek energooszczędnych na LED, montażu inteligentnych gniazdek prądu, które można zdalnie włączać i wyłączać, a nawet – zmiany taryfy na dwustrefową – z takiej opcji korzysta tylko ok. 2 mln odbiorców, większość nawet nie wie, czy mogłaby zaoszczędzić, wreszcie – zmiany sprzedawcy prądu.
O LED-ach, listwach prądowych, dużo się mówi, ale mam wrażenie, że mało robi. Drożyzna może doprowadzić do tego, że zaczniemy sami szukać okazji do oszczędzania, rozwinie się rynek alternatywnych sprzedawców prądu.
Jest jeszcze jedna opcja: jeśli prąd z cudzej elektrowni jest drogi, to może warto postawić własną minielektrownię? Obecny wzrost cen energii sprawia, że po raz pierwszy w historii inwestycje i prąd ze źródeł odnawialnych w Polsce są tańsze, niż z węgla. I każdy kto potrafi liczyć, będzie inwestować w to źródło, które jest tańsze. To nic więcej niż czysta ekonomia.
Być może Polacy masowo ruszą do IKEA, która od półtora roku sprzedaje panele fotowoltaiczne obok regałów do samodzielnego montażu? Albo do polskich firm monterskich, które projektują i montują instalacje fotowoltaiczne? Albo skorzystają z oferty litewskiego start-upu Green Genius, który minielektrownie stawia za własne pieniądze, a potem płacimy mu za tańszy prąd. Opcji jest mnóstwo i może się okazać, że wzrosty cen energii przyczynią się do szybszej metamorfozy polskiego krajobrazu energetycznego.
źródło zdjęcia: Pixabay/winterseitler