Absurdalny finał sporu o polisę inwestycyjną. Ubezpieczyciel był gotów oddać klientce wszystkie wpłacone pieniądze, byle tylko nie doszło do procesu. Ale proces był. A sąd…
Komedia pomyłek – tak można określić jednym słowem historię, którą Wam dziś opowiem. Nie sądziłem, że dziś – w czasach, gdy klienci seryjnie wygrywają spory o polisy inwestycyjne, może się jeszcze zdarzyć taki wyrok. A zwłaszcza w sporze o polisy typu Pareto, których zła sława jest znana w sądach jak kraj długi i szeroki.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Pani Iwona (imię zmienione) w 2015 r. złożyła w sądzie pozew przeciwko firmie ubezpieczeniowej Europa i zażądała zwrotu ponad 60.000 zł wraz z odsetkami liczonymi od 2012 r. Przedmiotem sporu byla jedna ze słynnych polis ubezpieczeniowych typu Pareto, a konkretnie Pareto New Frontier II, którą „uszczęśliwił” klientkę sprzedawca z Open Finance. Wartość inwestycji miała się opierać na bliżej nieznanym indeksie BNP Paribas NF8Europe Excess Return
Od razu na starcie pani Iwona musiała zapłacić ponad 30.000 zł, a potem co miesiąc 880 zł (przez 15 lat). Sprzedawca naściemniał pani Iwonie, że z zysków z polisy spłaci kredyt hipoteczny. I przedstawił wyliczenia, że ten indeks od 1995 r. rósł średniorocznie o 9%. Sprzedawca zapomniał powiedzieć, że to nie są dane historyczne, tylko… symulacje.
Czytaj też: Wygrał w sądzie 46.000 zł, lecz prawnicy banku chcieli go wykiwać. Ale napatoczyli się na kontrę. Brawo!
Czytaj też: Problem z bankiem i ubezpieczycielem? Prawnicy polecają ten sąd. Często się wygrywa
Czytaj też: Szary konsument bez prawnika kontra machina prawnicza ubezpieczyciela. Klient bez szans? No to posłuchajcie
Ubezpieczyciel błaga o litość, ale klientka nie bierze jeńców
W 2013 r. pani Iwona zorientowała się, że coś tu nie gra i – mimo, że produkt był objęty ochroną kapitału z datą końcową (czyli za 15 lat klientka otrzymałaby nominalnie przynajmniej tyle, ile wpłaciła) – zażądała jego likwidacji. Europa wypłaciła 10.000 zł. Klientka postanowiła powalczyć o więcej i poszła do Rzecznika Ubezpieczonych (dziś występującego już pod „marką” Rzecznika Finansowego).
Interwencja była nader skuteczna, bowiem już sama groźba procesu z klientką spowodowała, że Europa postanowiła pójść na ugodę i to daleko idącą. Zaproponowała mianowicie pani Iwonie wypłatę 60.000 zł, o ile klientka zrzecze się dalszych roszczeń i podpisze klauzulę o poufności (czyli nie będzie komentowała sprawy publicznie, np. w mediach społecznościowych). To był klasyczny knock-down, w którym ubezpieczyciel rzucał biały ręcznik na ring.
Pani Iwona postanowiła jednak nie mieć litości i… odrzuciła propozycję ugody, składając mimo wszystko pozew w sądzie i żądając nie tylko zwrotu wpłaconych pieniędzy, ale i odsetek ustawowych. Dlaczego nie wystarczyło jej odzyskanie „gołych” 60.000 zł i była gotowa ponieść koszty procesu sądowego, by walczyć o więcej? Pani Iwona tłumaczy to tak:
„Za ujawnienie informacji dotyczących tej ugody miałam zapłacić karę i to bardzo wysoką – 120.000 zł (po połowie dla firmy ubezpieczeniowej i Open Finance). Taka była treść ugody, nienegocjowalna według towarzystwa. A ja udzielałam się wówczas na forach internetowych w sprawie polis. To tam dowiedziałam się na czym polega ten produkt i jakie powinnam podjąć kroki. Wystąpiłam na drogę sądową również o zwrot odsetek ustawowych czyli – razem z kapitałem – ok. 90.000 zł”
Długo wydawało się, że ryzyko się opłaci. Sąd pierwszej instancji przyznał pani Iwonie rację. Co prawda nie zgodził się z roszczeniem unieważnienia umowy ze względu na wprowadzenie klientki w błąd, ale przyznał jej rację, że opłata likwidacyjna, pobrana po rozwiązaniu umowy (75%) to rozbój w biały dzień. A pisząc bardziej fachowo: wynik klauzuli niezgodnej z zasadami współżycia społecznego oraz nieuzasadnionej żadnym racjonalnym czynnikiem (np. kosztami ubezpieczyciela).
Sąd zauważył też, że indeks, którego wartość miała decydować o wartości polisy, opierał się „o czynniki niemające uzasadnienia w mechanizmach czysto rynkowych”. A więc nie wynikał ani z wyceny akcji, ani obligacji, ani z niczego, co dałoby się sprawdzić, zweryfikować, porównać. „Model inwestycji oferowany przez towarzystwo miał postać fikcyjną, albowiem nie posiadał odwołania do rynku realnego” – napisał sędzia.
Czytaj też: Jak odzyskać kasę z polisy inwestycyjnej, której nie objęła ugoda z UOKIK-iem? On zrobił tak. I wygrał!
Czytaj też: Włożyłeś/łaś pieniądze w toksyczną polisolokatę? Chcesz je odzyskać? Są aż trzy dobre wieści!
Zaskakująca apelacja. Wyrok jak wygrana w Lotto
Europa, nie mając już kompletnie nic do stracenia i chyba bez wielkich nadziei na sukces, złożyła apelację. I… nieoczekiwanie wygrała. Pani Iwona, nie dość, że została z niczym, to jeszcze musiała zapłacić ponad 8.000 zł kosztów procesu. Jak to możliwe, że karta tak fatalnie się odwróciła, zaś firma ubezpieczeniowa – już będąc na deskach po knock-downie – nagle odzyskała siły?
Okazało się, że sąd odwoławczy znalazł lukę w argumentacji pani Iwony. Mianowicie – jak stwierdził, powołując się na wykładnię Sądu Najwyższego – nie można orzekać ani ponad roszczenie powoda, ani „obok” tego roszczenia. Pani Iwona w pozwie żądała unieważnienia umowy ze względu na to, że została wprowadzona w błąd przez sprzedawcę. Ten zarzut upadł w pierwszej instancji.
„Całe postępowanie dowodowe było w kierunku ustalenia czy powódka była wprowadzona w błąd i czy skutecznie uchyliła się od skutków oświadczenia woli o przystąpieniu do ubezpieczenia. Sąd pierwszej instancji uwzględniając żądanie pozwu oparł się na okolicznościach faktycznych, które nie były objęte twierdzeniami strony powodowej, a przede wszystkim nie podał jakie dowody doprowadziły go do poczynionych ustaleń”
Sąd, „nie przesądzając o zasadności roszczenia opartego na zarzutach abuzywności postanowień umownych”, doszedł do wniosku, że pani Iwona nie odwoływała się do nich w swojej argumentacji, ani formułując roszczenie. I że sąd nie powinien ich z własnej inicjatywy wziąć pod uwagę.
Czytaj też: Bankowiec pod przysięgą. „Te umowy były tak skonstruowane, że nawet my ich nie rozumieliśmy”
Czy sąd powinien stanąć po stronie konsumenta nawet jeśli on tego nie żądał?
Przyznam, że mam z tym orzeczeniem pewien problem. Może mam zbyt duże wymagania do elastyczności prawa, ale wydaje mi się, że jeśli do sądu zgłasza się pobity człowiek i mniej więcej wiadomo kto go pobił, to nie można uniewinniać agresora tylko dlatego, że ofiara zapomniała podać do protokołu, iż poza ciosem w nos dostał jeszcze „strzał” między żebra.
Sąd Okręgowy powołał się na konkretne orzeczenie Sądu Najwyższego z czerwca 2015 r. (V CSK612/14), iż „nie jest możliwe zasądzenie świadczenia na innej podstawie faktycznej, niż wskazana przez powoda”. Oraz że „obligatoryjną część każdego pozwu stanowi dokładnie określone żądanie oraz przytoczenie okoliczności faktycznych uzasadniających żądanie”.
Tyle, że z drugiej strony znam też orzeczenie Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej z 2013 r., z którego wynika, że „sąd powinien wykorzystać wszystkie możliwe środki, aby z urzędu uwzględnić niedozwolony charakter postanowienia umownego, nawet jeśli konsument tego aspektu nie podniósł na żadnym etapie procesu”.
Innymi słowy, według tego wyroku (C-397/11) sądy powinny eliminować brak równowagi istniejącej pomiędzy konsumentem a przedsiębiorcą, a to oznacza w praktyce badanie nieuczciwych postanowień umownych z urzędu, jeśli tylko sąd krajowy dysponuje niezbędnymi w tym celu elementami stanu prawnego i faktycznego.
Niewątpliwie pełnomocnik pani Iwony się nie popisał, ograniczając się do walki o unieważnienie umowy z powodu wprowadzenia w błąd (nota bene identyczny popełnił swego czasu najsłynniejszy polski frankowicz i teraz walczy o lepsze jutro w Europejskim Trybunale Praw Człowieka).
Ale kara wydaje się być zbyt surowa, biorąc pod uwagę, iż po drugiej stronie jest organizacja, która „wyprodukowała” toksyczny produkt i była gotowa w ramach ugody oddać wszystkie pieniądze, byle tylko nie doszło do procesu. Czyż nie jest absurdem, że ostatecznie to ona jest górą?