Jak wynika z raportu firmy Grant Thorton, do niemieckich zarobków zrównamy się za „raptem” za 50 lat. Pół wieku? Kiepska perspektywa, wielu z nas może nie doczekać. Dlatego publikujemy „aneks” do planu premiera Morawieckiego z instrukcją: co zrobić, by nie trzeba było czekać na tę chwilę aż pół wieku
Pieniądze to nie wszystko, ale kwestie zarobków były jednym z głównych tematów minionej kampanii wyborczej. „To od wolności ekonomicznej zaczyna się wolność jako taka” – przekonywał premier Mateusz Morawiecki. Cała zaś kampania partii rządzącej opierała się na obietnicy zbudowania „polskiej wersji państwa dobrobytu”. Jej elementem mają być oczywiście niemieckie zarobki.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Firma Grant Thorton opublikowała właśnie dane na temat wzrostu płac w Europie. I prognozy tego, kiedy nasze polskie zarobki dogonią średnią unijną i poziom zarobków z poszczególnych krajów. Kiedy będziemy „finansowymi Europejczykami”?
Polskie płace to marne płace
Według danych Eurostatu przeciętny mieszkaniec Polski w 2018 r. zarabiał średnio 1059 euro brutto miesięcznie, czyli 4478 zł przy kursie 4,2 zł. Nasz kraj zalicza się tym samym do grona najbiedniejszych w Unii Europejskiej – zajmujemy 6. miejsce od końca. Wyprzedza nas nawet kilka krajów z byłego bloku „demoludów”, m.in. Czechy (1245 euro), Węgry (1081 euro) czy Estonia (1342 euro).
Czytaj nasz tekst o poprzedniej edycji raportu Grant Thorton: O ile więcej powinniśmy zarabiać, gdyby owoce wzrostu były równo dzielone?
Dla porównania trzeba dodać, że obecnie średnia unijna to prawie 3000 euro miesięcznie. Najwięcej, tradycyjnie, zarabia się Luksemburgu, potem jest Dania i Holandia.
Wartością dodaną drugiej edycji raportu „Salary Catch Up Index” jest zaktualizowana kalkulacja, która pokazuje, jak wyglądałyby wynagrodzenia w Polsce i w państwach Unii Europejskiej, gdyby wszystkie kraje utrzymały stałą, taką jak ostatnio dynamikę wzrostu wynagrodzeń. Dla Polski wynosi ona 4,6%, a średnia unijna to 2,6%. Na tej podstawie obliczymy, kiedy Polska doganiałaby poszczególne bogatsze państwa UE.
Oczywiście jest to rodzaj intelektualnej zabawy. Nie ma bowiem żadnych szans na to, żeby niezmienne tempo wzrostu płac w różnych krajach wynosiło przez kolejnych kilkanaście, kilkadziesiąt lat tyle, ile wynosiło ostatnio. Zmienia się świat, zmieniają się poszczególne kraje, zmienia się otoczenie makroekonomiczne. Ale mimo wszystko takie zabawy też są potrzebne, bo dają spojrzenie na realność obietnic polityków dotyczących podnoszenia naszego poziomu życia.
Doganianie Europy zajmie nam dziesięciolecia
Wyniki są, delikatnie pisząc, rozbrajające. Wynika z nich, że średnią pensję unijną dostaniemy za ok. 50 lat, czyli w 2069 r. Niemcy dogonimy szybciej, bo już w 2057 r. (tam zarobki rosły ostatnio wolniej niż unijna średnia).
Oczywiście szybciej byśmy doganiali Zachód, gdyby zarobki tam się zatrzymały. Z obliczeń Thorntona wynika, że przy zachowaniu dotychczasowego tempa wzrostów naszych pensji w 2027 r. dogonilibyśmy dzisiejszą Portugalię, dwa lata później Grecję, a w 2032 r. Hiszpanię. Francję – w 2045 r. To lepsze prognozy niż w poprzednim raporcie. Eksperci jednak tonują nastroje:
„Należy mieć świadomość, że nawet przy korzystnych założeniach, według których Polska utrzymuje kilkakrotnie wyższe tempo płac niż średnio cała UE, perspektywa osiągania przez nasz kraj europejskich zarobków jest bardzo odległa. Byłby to mimo wszystko proces rozłożony na kilka dziesięcioleci”.
Cóż, to smutny raport, w sam raz do czytania na długi jesienny wieczór. Ale – żeby nie popaść w jesienną melancholię – mamy kilka pomysłów, które powinny przyspieszyć tempo doganiania Zachodu w kwestii naszych zarobków. I że nie zatrzymamy się na etapie bycia montowniami dla zachodnich firm. A może nawet już nie za 50, ale 25 lat, będziemy zarabiali tyle, ile przeciętny zachodni Europejczyk.
Subiektywny aneks do planu Morawieckiego
Do tej pory naszym atutem jako kraju była duża liczba nieźle wykwalifikowanych, znających języki, lecz wciąż tanich pracowników. Nie „żyjemy” z wiedzy, innowacji, patentów, wynalazków, lecz z względnie taniej pracy. Wszystko, czego potrzebujemy, to wyższego PKB na mieszkańca. Jego część i tak trafia do pracowników, a im więcej będzie do podziału, tym wyższe będą nasze zarobki. Jak zwiększyć tort?
Po pierwsze: automatyzacja i robotyzacja, co pozwoli wytwarzać więcej w tym samym czasie. Do 2022 r. globalnie ubędzie 75 mln miejsc pracy z powodu zastępowania maszynami ludzi. Ale w tym samym czasie powstać może 133 mln nowych miejsc pracy w wyniku nowego podziału pracy między ludźmi i maszynami oraz sztuczną inteligencją.
Dlatego jednocześnie z automatyzacją trzeba dopasować kompetencje pracowników do potrzeb nowych miejsc pracy – to po drugie. Zmienić system edukacji, „produkować” więcej pracowników o szerokich, elastycznych kompetencjach niż wąsko wyspecjalizowanych pracowników schyłkowych branż.
Po trzecie: większa liczba pracujących względem emerytów. Nasze społeczeństwo się starzeje i już teraz zaczyna u nas brakować rąk do pracy, a w związku z obniżeniem wieku emerytalnego i niskim przyrostem naturalnym ten trend tylko się pogłębi. Możemy albo otworzyć się na większą liczbę imigrantów (już teraz Polska wydaje najwięcej pozwoleń na pracę dla osób spoza UE), albo zachęcić do powrotu Polaków z zagranicy. Ostatnio rząd chciał zrobić coś odwrotnego – zapowiedział wyższe składki ZUS dla najlepiej zarabiających specjalistów (potem się z tego wycofał).
Po czwarte: współpraca między sektorem naukowo-badawczym a biznesem. Polskie uczelnie i polscy wynalazcy wpadają na genialne pomysły, ale ich sukces zaczyna i zwykle kończy się na etapie uczelnianych zaciszy. Nie potrafiliśmy do tej pory skomercjalizować żadnego wynalazku. Nie mamy polskiej Nokii. Grafen? Perowskity? Mało jest chętnych, żeby podejmować trud finansowania ryzykownych inwestycji, więc rząd powinien do tego zachęcać ulgami podatkowymi i budowaniem różnych rozwiązań, które to ułatwiają.
Kolejny punkt to zwiększenie poziomu oszczędności prywatnych. To nie przypadek, że wylęgarnią technologicznych firm jest Dolina Krzemowa. To nie jest kwestia tylko dużego skupiska uczelni i bystrych studentów, ale łatwego dostępu do kapitału, który finansuje różne, nieraz dziwne pomysły na etapie „zalążkowym”, by potem wyrosły z tego warte dziesiątki miliardów dolarów korporacje takie jak Uber, Facebook. AirBnB czy WeWork. W Polsce kapitał marnuje się na rachunkach bankowych.
Po szóste: uwolnienie inwestycji w firmach. Firmy też mają na kontach wielką górę pieniędzy, ale boją się ją ruszyć. Od czterech lat inwestycje są w śpiączce. W 2015 r. wyniosły 20% PKB. Na koniec ubiegłego roku – 13,5% PKB. To jeden z najniższych poziomów w UE
Po siódme: więcej zaufania. To być może nasz fundamentalny problem. Ostatnio inna firma doradcza – PwC – wraz z fundacją Digital Poland przygotowała raport, który daje odpowiedź na pytanie „Czy Polacy zostaną społeczeństwem 5.0” – nowoczesnym i innowacyjnym. Nie byle kto, bo profesor Janusz Czapiński, na pytanie, czy Polska dorobi się własnej marki autobusu autonomicznego, odpowiedział gorzko: „niestety tak długo nie będzie na to szans, jak długo nasza gospodarka pozostanie montażowo naśladowcza. A co jest główną barierą na drodze do gospodarki innowacyjnej? Niski poziom kapitału społecznego – brak zaufania i gotowości do współpracy”.
Niestety, ani centralizacja państwa i przejmowanie przez państwową gospodarkę kolejnych prywatnych firm, ani urzędowe podnoszenie płacy minimalnej i jednoczesne podnoszenie opodatkowania firmom oraz pracownikom-specjalistom, ani zamykanie kraju na „obcych” nie wróżą przyspieszenia pogoni za niemieckimi pensjami. Raczej więc poczekamy na nie 50 lat…
źródło zdjęcia:PixaBay