Spadek cen ropy naftowej, niskie ceny energii na światowych giełdach, spadek cen żywności na świecie do przedwojennych poziomów. Dlaczego nie chcą nam spadać też ceny w sklepach? Wiele wskazuje na to, że w realizacji tego marzenia przeszkadzają… rząd i bank centralny. A także koniec globalizacji i wielka polityka. Oto pięć powodów, które sprawiają, że mimo taniej ropy i żywności na na świecie ceny w sklepach nie spadają. A inflację – liczoną w skali roku – wciąż mamy dwucyfrową
Znów będą niskie ceny, wysoki wzrost gospodarczy, podwyżki pensji i tanie kredyty? To kusząca wizja, którą snuje bank centralny, suflując obniżki stóp procentowych. Inflacja co prawda spada, choć jest wciąż na poziomie dwucyfrowym (10,1% według ogłoszonych właśnie danych). Dwucyfrowa jest też inflacja bazowa, czyli ta bez cen paliw i żywności – w dodatku spada nieznacznie i bardzo powoli.
- Pięć lat PPK. Ile zarobili ci, którzy na początku zaryzykowali? Gdzie (dzięki PPK i nie tylko) jesteśmy na drodze do dodatkowej emerytury? Słodko-gorzko [WYCISKANIE EMERYTURY BY UNIQA TFI]
- Ile złota w portfelu w obecnych czasach? Jaki udział powinien mieć żółty kruszec w naszych inwestycjach? Są nowe wyliczenia analityków [STAĆ CIĘ NA ZŁOTO BY GOLDSAVER]
- Zdjęcia w smartfonie: coraz częściej pierwszy krok do… zakupów. Czy pożyczki „na fotkę” będą hitem sezonu zakupowego? Bać się czy cieszyć? [BANKOWOŚĆ PRZYSZŁOŚCI BY VELOBANK]
10% inflacji oznacza, że jeśli za coś płaciliśmy rok temu 100 zł, to dziś ta sama rzecz kosztuje 110 zł. W wielu portfelach realna inflacja jest wyższa niż 10% – jeśli ktoś mieszka w takim miejscu, gdzie jest jeden sklep spożywczy, to ceny tam rosną szybciej niż średnio na rynku. Jeśli ktoś chce się dobrze i zdrowo odżywiać, kupuje produkty wysokiej jakości – też odczuwa wyższy wzrost cen. Duża część z nas ma prywatną inflację „żywnościową” na poziomie nie 10%, lecz ok. 15%.
10% inflacji oznacza, że większość naszych oszczędności realnie traci na wartości (a więc to, na co ciężką pracą zarobiliśmy i czego nie wydaliśmy – jest coraz mniej warte). Kto nie dostał dużej podwyżki wynagrodzenia – też musi się pogodzić z mniejszą realną wartością swojej pracy, a większości firm (zwłaszcza tych mniejszych) nie stać na płacenie pracownikom o kilkanaście procent więcej.
Dlaczego ceny wciąż szybko rosną? Przecież ceny energii, surowców i żywności na rynkach światowych wróciły już do poziomów sprzed wybuchu wojny w Ukrainie. Dlaczego ceny w sklepach miałyby nie wrócić do tego samego poziomu?
Ceny paliw, energii i żywności spadły do przedwojennych poziomów. Ale co z cenami w sklepach?
O przyczynach wzrostu cen w ostatnich dwóch latach słyszymy wciąż w mediach. Wymienia się m.in. popandemiczne odbicie koniunktury w wielu krajach, globalne trudności logistyczne i handlowe w trakcie lockdownów w Chinach i państwach azjatyckich, powrót rozwiniętych gospodarek zachodnich do ożywionej konsumpcji. To także gwałtownie rosnący popyt na paliwa i surowce, np. na wiele rodzajów metali, potrzebnych m.in. do realizowania zakrojonych na dużą skalę inwestycji w zieloną energię.
Jednym z najważniejszych powodów inflacji były szoki na światowych rynkach ropy naftowej, gazu i węgla prowokowane przez Rosję, która jeszcze przed inwazją na Ukrainę ograniczała podaż swoich surowców, a po rozpoczęciu działań wojennych musiała przełknąć gorzką pigułkę w postaci sankcji nałożonych przez kraje zachodnie. Pierwszym efektem szoku był niespotykany od kilkudziesięciu lat na Zachodzie wzrost cen paliw i energii. Ale obecnie ceny powróciły do poziomu sprzed inwazji na Ukrainę.
Początkowym szokiem był również brak surowców rolnych, co spowodowało gwałtowny wzrost inflacji w tym segmencie, ale ceny produkcji rolniczej również spadły już do poziomów sprzed wojny. Są rekordowo niskie, na co np. narzekają polscy rolnicy. Kolejne działania Rosji, np. jej ostatnie wycofanie się z umowy umożliwiającej Ukrainie eksport zbóż i towarów rolnych przez Morze Czarne, nie mają już tak dużego wpływu na ceny jak w początkowej fazie wojny.
Jeśli zbierzemy te główne powody, to zobaczymy, że właściwie wszystkie te przyczyny ustały lub nie mają już dużego wpływu na dynamikę cen. Jeśli na tych podstawowych rynkach surowcowych ceny wracają masowo do poziomów sprzed ok. dwóch lat, to dlaczego nie mogą wrócić do poziomu np. 2021 r. ceny płacone przez nas w sklepach? To możliwe? Raczej nie, bo w międzyczasie wydarzyło się w gospodarkach sporo innych rzeczy.
Czytaj też: Nasze wynagrodzenia rosną, ale inflacja zjada większą część tych wzrostów, jest szansa na zmianę?
Czytaj też: Kurs dolara spada, które usługi i produkty w związku z tym potanieją? A może już są tańsze?
Żeby tak naprawdę zobaczyć, o ile więcej płacimy za produkty czy usługi, musielibyśmy porównywać konkretne ceny z różnych lat albo spojrzeć na ceny w dłuższej perspektywie, np. 10-20 lat.
Ale gołym okiem widać, że ceny płacone przez nas w sklepach nie chcą wracać do poprzednich poziomów, mimo że teoretycznie część czynników, które powodowały ich wzrost – ustała. Dlaczego? Przecież w gospodarce spadek cen już się zdarzał. Krótkim okresem cofania się cen była np. deflacja sprzed kilku lat w Zachodniej Europie. Inflacja CPI była wtedy ujemna, co oznaczało, że producenci i handlowcy, żeby znaleźć nabywców, cięli koszty (w tym – płacowe) i marże, żeby zejść z cen.
Czy deflacja może wrócić? Może… lepiej za nią nie tęsknić?
Prawdziwa deflacja występowała na większą skalę tylko w Japonii, co zresztą nie było czynnikiem pozytywnym i okres japońskiej gospodarki od lat 90. XX w. do początku wieku XXI nazwano z tego powodu straconą dekadą. Deflacja przede wszystkim osłabiła konkurencyjność firm, które nie mają dobrej motywacji do inwestowania i innowacyjności. Po co, skoro produkty i usługi nie będą mogły być drożej, z zyskiem sprzedane?
Okres niskiej inflacji uśpił nieco kraje zachodnie w błogim przekonaniu, że ceny straciły już trwale zdolność do wzrostu i nowoczesna gospodarka będzie się charakteryzować brakiem presji inflacyjnej. Dowodem miały być trzy ostatnie dekady stopniowej dezinflacji i niskich stóp procentowych.
Motorem dezinflacji miały być korzystne trendy demograficzne, które zapewniały dużą liczbę nisko opłacanych pracowników na wschodzących rynkach, w tym w naszym kraju. Jednak ten aspekt światowej gospodarki wytracił obecnie swoją dynamikę. Sytuacja demograficzna w krajach zachodnich i w naszym regionie, a nawet w Chinach, gwałtownie się pogorszyła.
Niektórzy to przewidzieli. Brytyjscy naukowcy Charlesa Goodhart i Manoja Pradhan opublikowali w pandemicznym roku 2020. swoją wizję świata ze starzejącym się społeczeństwem, cofającą się globalizacją, coraz większymi problemami nadmiernie zadłużonych gospodarek krajów rozwiniętych, trudnościami w pozyskaniu tanich i wykwalifikowanych pracowników. Odwrócenie trendów demograficznych i globalizacyjnych miało doprowadzić do ponownego okresu wzrostu cen i stóp procentowych.
W roku 2020 była to tylko wizja, która jednak została boleśnie potwierdzona w kolejnych dwóch latach. Do wielkich trendów demograficznych doszły kolejne krótkoterminowe czynniki wynikające z okresu popandemicznego i działań Rosji.
Czytaj też: Japonia marzy o tym, żeby mieć nieco wyższą inflację i żeby ceny ruszyły z miejsca. Pisałem o tym tu.
Spadek cen do poziomów z 2020 r. – czy to możliwe? Tarcze szkodzą, zamiast pomagać
W ciągu ostatnich dwóch lat najbardziej wzrosły ceny paliw, energii i żywności. W niektórych krajach zachodniej Europy, mimo że inflacja CPI wynosiła maksymalnie kilka procent, ceny żywności rosły nawet po ok. 20% w skali roku, zwłaszcza na przełomie 2022 i 2023 r. Tak było i jest wciąż np. w Wielkiej Brytanii i Francji, gdzie mimo solidnego spadku wskaźnika CPI inflacja cen żywności obecnie ustabilizowała się na poziomie ok. 15%.
Przyczyny tego szoku wielokrotnie były analizowane. Pierwszym impulsem było ożywienie po pandemii z 2020 r. Okazało się, że w momencie, kiedy zachodnie społeczeństwa mogą wrócić do konsumpcji, zaczęły zatykać się globalne łańcuchy dostaw, a główny dostarczyciel światowej produkcji przemysłowej – Chiny – wciąż nie mógł wyjść z opresji covidowej. Potem doszedł wpływ działań Rosji i wojny za naszą wschodnią granicą.
Nawet jeśli pierwotne przyczyny wzrostu cen ustały, to produkty, które kupujemy obecnie, zostały prawdopodobnie wytworzone wcześniej, po wyższych cenach energii, surowców z importu, a w Polsce dodatkowo przy wyższym kursie dolara czy euro. Potrzeba czasu, żeby spadła presja kosztów producenta, o ile firmy nie przytrzymają swoich większych zysków i marż na dłużej, jeśli tylko będą miały taką okazję. Dopóki konsumenci będą kupować po podwyższonych cenach, dopóty firmy nie zrezygnują z marż ze szczytu inflacji.
Niestety raczej nie pomagają tarcze ochronne stosowane masowo przez rządy wielu krajów, choć miały one ludziom ulżyć. Problem polega na tym, że mechanizm rynkowy zazwyczaj w sposób naturalny doprowadza do spadku cen, bo pojawia się konkurencja, która prędzej czy później zaoferuje niższe ceny. Konsumenci głosują nogami i wybierają tańsze oferty. Zablokowanie tego mechanizmu i administracyjna kontrola cen przez rząd w postaci tarcz i dopłat powoduje, że firmom opłaca się utrzymywać wyższe ceny przez dłuższy okres.
Ceny regulowane przez rząd po jakimś czasie okazują się wyższe, niż wynika to z aktualnego poziomu cen surowców. Ale ponieważ brak jest konkurencji, bo wszystkie firmy oferują podobne – wskazane administracyjnie – ceny, to konsumenci nie mają możliwości wyboru. Doskonale widać to na przykładzie cen gazu, które spadły – także w Polsce – na giełdzie do poziomu przedwojennego, ale w taryfach „zamrożonych” przez rząd ceny wciąż na poprzednim poziomie.
Kraje, które pozwoliły w szczycie inflacji w 2022 r. na rynkowy wzrost cen, obecnie mogą cieszyć się większym spadkiem wynikającym z obniżenia cen towarów importowanych ze świata, głównie surowców energetycznych i żywności. W krajach o najwyższym stopniu tarcz i ochrony inflacja obecnie niestety jest na mocno podwyższonym poziomie, i to niestety jest przypadek Polski. Inflacja u nas spada, ale mogłaby bardziej, gdyby była odzwierciedleniem tego, co dzieje się z cenami na świecie.
Polska jest obecnie w grupie krajów z najwyższą inflacją, a liderami są kraje naszego regionu, które najbardziej starały się ograniczyć inflację w okresie ostatnich dwóch lat metodami administracyjnymi.
Polityka banku centralnego sprawi, że ceny będą rosły… szybciej?
Żaden bank centralny nie stara się doprowadzić inflacji do poziomu 0%, czyli absolutnego zastoju cen. Ekonomiści we wszystkich krajach rozwiniętych uznają, że byłoby to dla gospodarki zabójcze i nie pozwoliłoby się jej dynamicznie rozwijać. Amerykańska Rezerwa Federalna i Europejski Bank Centralny, Bank Anglii i Szwajcarski Bank Narodowy dążą do inflacji na poziomie 2%. Polski bank centralny od ponad dwóch dekad działa w oparciu o cel 2,5%.
Taki poziom uznano za najkorzystniejszy dla naszej nieco mniej rozwiniętej gospodarki. Racjonalnie rosnące ceny to zachęta dla firm do inwestowania i zwiększania udziału w rynku. A jeśli firmy chętnie inwestują, korzysta na tym rynek pracy i pracownicy, którzy nie tylko mają pracę, ale i mogą oczekiwać z czasem wyższych wynagrodzeń.
Ten nieco wyższy poziom w Polsce ma uwzględniać potrzeby rozwojowe, inwestycyjne i konsumpcyjne naszego kraju. To naturalne – żeby doganiać naszych bogatszych i bardziej rozwiniętych sąsiadów, musimy więcej inwestować, np. w infrastrukturę, budować więcej dróg, kolei, mieszkań, biur i fabryk, ale też coraz więcej konsumować. Ta potencjalna wyższa dynamika gospodarki wyrażona jest właśnie w tym wyższym oczekiwanym przez bank centralny celu inflacyjnym.
Inflacja na wyższym poziomie może być niszcząca, co obserwujemy obecnie. Ale nie dla prezesa NBP. Deklaracje prezesa Adama Glapińskiego, że moment zejścia inflacji do poziomu poniżej 10% należy uznać za dobry moment do rozpoczęcia cyklu obniżek stóp procentowych, powoduje, że nieoczekiwanie pojawia się w narracji banku centralnego nowy cel inflacyjny. Już nie 2,5%, ale… 9,9%.
NBP co prawda tłumaczy, że stopy proc. oddziałują na gospodarkę w okresie 4-6 kwartałów, więc ich obecny poziom powinien byc zestawiany z tym poziomem inflacji, którego spodziewamy się za rok, półtora roku, a wtedy inflacja może osiągnąć poziom ok. 6-7%. Jednak największe banki centralne świata, Fed i EBC, deklarują utrzymanie retsrykcyjnej polityki pieniężnej aż do momentu osiągnięcia ich celu inflacyjnego, czyli 2%. Wcześniej nie ma mowy o obnizkach.
Owszem z czasem zejdziemy do poziomu inflacji 8-9%, może nawet 6-7%, ale – co potem? Niższe potencjalnie stopy procentowe, rosnące wynagrodzenia, silniejsza akcja kredytowa i bardzo silne impulsy luźnej polityki fiskalnej – to nie są warunki do dalszego tłumienia inflacji. Będziemy cieszyć się z wyższych wynagrodzeń i korzystnie oprocentowanych kredytów, ale jednocześnie płacić wciąż wyższe ceny za produkty i usługi.
Nawet bez takiej ekscentrycznej polityki, jaką chce nam zaserwować NBP, ze zbijaniem inflacji w niektórych segmentach gospodarki mogą być problemy. Na poniższym wykresie widać, jak w strefie euro spadły ceny energii i żywności, podczas gdy ceny produkcji przemysłowej i usług spadają wolniej.
Dlaczego tak się dzieje? Ceny produkcji przemysłowej i usług są odbiciem wielu czynników, które w międzyczasie wpłynęły na gospodarkę. I nie chodzi tylko o wzrost marż i zysków firm, o czym mówi ostatnio Europejski Bank Centralny i co można przeczytać w wielu analizach, ale też o wzrost wynagrodzeń, trudności w pozyskaniu pracowników i ograniczenie globalizacji.
Czytaj też: Nadchodzą obniżki stóp proc.? Analizujemy wymowę komunikatu Rady Polityki Pieniężnej
Czytaj też: Bolesne efekty wysokiej inflacji. Sytuacja materialna Polaków pogarsza się. Rosną nierówności
Spadek cen? Trzy powody, które zniszczą te marzenia
Problem polega głównie na tym, żeby ceny rosły w sposób umiarkowany, a nie skokowo, jak to miało miejsce w latach 2021-2022. Do cen z 2020 r. na pewno nie wrócimy i zresztą byłoby to niszczące dla aktywności firm i pracujących w nich pracowników, czyli nas wszystkich.
To, na czym powinno nam zależeć obecnie, to konsekwentna i nie za bardzo luźna polityka fiskalna i pieniężna (na to razie nie ma miejsca), dobre otoczenie gospodarcze ze spadającą konsekwentnie inflacją (miejmy nadzieję, że tak będzie w strefie euro, czyli u naszego głównego partnera handlowego), stabilny i niezbyt niski kurs złotego, co powinno obniżać ceny z importu, w tym surowców energetycznych (to na razie się dzieje).
Z punktu widzenia pracowników korzystne są oczywiście podwyżki wynagrodzeń ponad wskaźnik inflacji, czyli takie, z jakimi mieliśmy do czynienia w czerwcu. Takie podwyżki mogłoby stanowić dla nas realną rekompensatę wzrostu cen w gospodarce. Jednak nie oczekujmy tutaj cudów.
Sektory prywatnej gospodarki będą zwiększać płace tylko wtedy, gdy będzie to wynikać z konieczności, np. braków pracowników na rynku lub konieczności pozyskania pracowników lepiej wykształconych do bardziej złożonych zadań. A sfera budżetowa (nauczyciele, naukowcy, lekarze, pielęgniarki, pracownicy administracji) jeszcze przez długi czas będzie narzekać na brak podwyżek i realnie niższe płace niż w wielkich firmach. Nasz napięty i zadłużony budżet nie pozwoli na dużą dynamikę wynagrodzeń, tym bardziej w czasach napięć wojennych, kiedy priorytetem będą płace wojska i policji raczej niż lekarzy i nauczycieli.
Jeśli uzbroimy się w cierpliwość, to w ciągu 2-3 lat, przy utrzymaniu obecnych trendów rozwoju naszej gospodarki, większość pracowników powinna zacząć odzyskiwać siłę nabywczą utraconą w wyniku szoku inflacyjnego z lat 2021-2022. Pod warunkiem, że nastąpi rzeczywisty spadek inflacji w pobliże celu inflacyjnego NBP (według analiz banku centralnego ma się to zdarzyć najwcześniej za dwa lata) i utrzymanie wzrostu gospodarczego (tylko wtedy firmy będą skłonne zatrudniać pracowników i płacić im coraz więcej).
Ceny i płace w Polsce będą zależały od wielkich trendów na świecie, a te będą miały wpływ na naszą otwartą gospodarkę, uzależnioną w dużym stopniu od importu ze świata, głównie surowców energetycznych i półproduktów, a z drugiej strony – opartą na eksporcie produkcji przemysłowej i żywności.
>>> Wzrost cen w światowej gospodarce w ostatnich 50 latach był powodowany przez kraje dostarczających paliwa – gaz, ropę naftową, węgiel. Rozwiązaniem mogłaby być zielona energia. Jednak do produkcji np. fotowoltaiki czy baterii samochodowych potrzebne są metale, które występują obecnie w Chinach i w uzależnionych od Chin krajach Afryki Subsaharyjskiej. Już mamy deklaracje, że Chiny wprowadzą kontrolę eksportu metali rzadkich i same będą chciały rozwijać wielkie systemy produkcji energii ze źródeł odnawialnych. Na trwały spadek cen w wyniku zastąpienia paliw kopalnych przez OZE na razie trudno więc liczyć.
>>> Dotychczasowy model rozwoju gospodarek Zachodu opierał się na dostępie do wielkich zasobów taniej siły roboczej – obecnie to koło zamachowe zaczyna się psuć. Starzenie społeczeństw mamy w wielu częściach świata, w tym naszego regionu, a nawet Azji Wschodniej. Tylko Afryka pozostanie kontynentem o dużej dynamice demograficznej, jednak nie jest pewne, czy ta siła demograficzna będzie mogła być wykorzystana przez kraje zachodnie do dalszego rozwoju gospodarki.
>>> Motorem wzrostu gospodarczego i spadku cen w ostatnich 30 latach były silne procesy globalizacji. Upowszechnienie szybkiego i efektywnego przepływu surowców do ośrodków przemysłowych i energetycznych Zachodu pozwoliło na bezprecedensowe wzrosty produkcji i energetyki, a z drugiej strony – chłonność importowa rynków wschodzących i krajów słabo rozwiniętych pozwalała na nieograniczony, wyjątkowo rentowny eksport produktów przetworzonych.
Ten model rozwoju to trochę powtórka z systemu, w jakim działał kapitalizm europejski od końca XVIII w. Bogactwo wielu najbardziej rozwiniętych krajów zachodnich powstało w wyniku takiej właśnie ekspansji kolonialno-gospodarczej. Jednak i ten model się wyczerpał. Coraz więcej regionów świata bardzo się rozwija i usamodzielnia. Kłopoty z globalizacją i relokacja produkcji nie obniżą cen i mogą działać proinflacyjnie.
Dobra wiadomość: może znów coś wymyślimy
Dobrą wiadomością jest nieograniczona pomysłowość i innowacyjność człowieka wyrażona w wynalazkach ułatwiających życie, polepszających funkcjonowanie społeczeństw i zmniejszanie nierówności. Tak jak innowacje internetowo-komputerowe z lat 90. XX w. doprowadziły do ogromnego impulsu rozwojowego zmieniającego świat, tak pomyły naukowców, na razie głównie amerykańskich i europejskich, ale – kto wie, może niedługo chińskich i indyjskich – mogą być nowym wielkim impulsem.
Jedną z konkluzji ustaleń brytyjskich naukowców, których pracę przywoływałem na początku artykułu, była obserwacja, że ostatnie 30 lat globalizacji to również okres zwiększonych nierówności na świecie.
Książka oparta na danych demograficznych i udziale Chin w światowej gospodarce pokazuje, że zbieg tych dwóch dynamicznych sił doprowadził – w ciągu ostatnich trzech dekad – do sił deflacyjnych, które wyjaśniają spadek inflacji i nominalnych stóp proc. Te dwa zjawiska przyczyniły się również jednak do niskich płac nominalnych, wzrostu nierówności w wielu krajach oraz wstrząsów społecznych i politycznych.
Zdaniem naukowców, obie siły – demografia i Chiny – będą teraz działać odwrotnie, prowadząc do zbliżającej się presji inflacyjnej, ale też do zmniejszenia nierówności i podniesienia płac. Logika argumentacji w treści badania wskazuje na to, że ta fabuła tej książki rozegra się w ciągu następnych trzech dekad.
Jednak nałożenie na te trendy możliwych i prawdopodobnych innowacji w zakresie produkcji energii i wsparcia dla pracy starzejących się społeczeństw w postaci automatyzacji, robotyzacji i wreszcie – hit ostatniego roku – sztucznej generatywnej inteligencji dają nadzieję na wzrost produktywności, wygenerowanie nowego skoku technologicznego i uniknięcie negatywnych presji w postaci np. regionalnego szantażu surowcowego (Rosja) czy produkcyjnego (Chiny), albo i braków siły roboczej. Jednak – to wymaga czasu.
Czytaj też: Czy sztuczna inteligencja zabierze nam pracę, czy raczej pomoże nam pracować pisałem tu
Źródło zdjęcia: Artem Bieliaikin/Unsplash