Energia w Polsce kosztuje dwa, trzy razy więcej niż ta, z której korzystają firmy w Skandynawii czy USA. To zaczyna być realny problem dla wielu działających w Polsce firm, które mogą nie wytrzymać konkurencji z zagranicznymi firmami mającymi dostęp do znacznie tańszej energii. Są już pierwsze przykłady firm, które nie chcą czekać na efekty transformacji energetycznej – czyli 15-20 lat – tylko zapewniają sobie własne źródła energii. Czy taka inwestycja może się zwrócić w rozsądnym czasie? Działający w Polsce Japończycy pokazali mi cyferki
Co prawda my, zwykli konsumenci energii, jesteśmy od kilku lat trzymani w bańce nieświadomości i zamrożonych cen prądu, ale przedsiębiorcy są skazani na ceny rynkowe. I doskonale zdają sobie sprawę z tego, że energia w Polsce jest relatywnie droga, a będzie jeszcze droższa. Średnia hurtowa cena energii w Polsce wynosi dzisiaj mniej więcej 450-500 zł za MWh. W tym samym momencie w krajach skandynawskich średnia cena nie przekracza równowartości 160–180 zł za tę samą porcję energii. Podobnie jest w Stanach Zjednoczonych.
- Połowa Polaków ma jakiś kredyt. Kiedy opłaci się skorzystać z jego refinansowania albo z konsolidacji? O strategiach spłaty zadłużenia [POWERED BY RAIFFEISEN DIGITAL]
- Szybkie przelewy, docierające błyskawicznie do dowolnego odbiorcy na świecie? Usługi takie jak Visa Direct mogą przyspieszyć ruch pieniędzy [POWERED BY VISA]
- Amerykańskie akcje i dolar toną. Ale zbliżają się też do ważnych poziomów wycen. Czas decyzji dla inwestorów: Trump to katar czy ciężka grypa? {POWERED BY UNIQA TFI]
Niektórzy zrzucają winę za tę sytuację na Unię Europejską, która nakłada dodatkowe podatki na energię produkowaną z węgla. I oczywiście jest w tym trochę prawdy, bo ponad połowa rynkowej ceny prądu z węgla to koszt unijnych kar za zanieczyszczanie środowiska. Inna sprawa, że te pieniądze w dużej części (niemal 100 mld zł w ciągu ostatniej dekady) wracają do Polski w ramach systemu ETS i powinny być przeznaczone na transformację energetyczną. Niestety, na ten cel poszła tylko niewielka ich część.
Kiedy prąd w Polsce będzie tani? Polscy przedsiębiorcy tego nie widzą
Polska jest więc dziś w najgorszej sytuacji energetycznej w Europie. Wciąż ponad 70% prądu produkujemy z węgla, a w dodatku wydobywamy go bardzo drogo (bo leży głęboko) i nieefektywnie. Koszt wydobycia tony węgla z polskiej kopalni to ponad 800 zł. Z amerykańskiej lub australijskiej – 160-180 zł. Zatem bardziej opłaca nam się sprowadzać węgiel do produkcji prądu z drugiego końca świata, niż wydobywać w kraju. Nawet po wszystkich kosztach importu do wydobycia tony polskiego węgla dopłacamy po 300 zł za tonę.
Jesteśmy jednym z nielicznych państw europejskich, które nie ma elektrowni jądrowej. Prace nad zbudowaniem pierwszej trwają, ale raczej nie będzie gotowa wcześniej niż za 15-20 lat. Udało nam się zbudować sporo elektrowni wiatrowych i słonecznych (ponad milion polskich rodzin produkuje prąd poprzez fotowoltaikę), ale powoli dochodzimy do ściany, jeśli chodzi o przepustowość sieci energetycznych (nie są przystosowane do zdecentralizowanego przepływu energii).
Za dwie dekady – jeśli uda się zrealizować plany rządu – jedną trzecią energii będziemy mieli z elektrowni atomowej (lub dwóch, plus ewentualnie z małych reaktorów SMR), niecałą połowę ze źródeł odnawialnych, a najwyżej 15-20% z węgla. Ale do tego czasu grożą nam wysokie ceny prądu (bo jednocześnie trzeba będzie pokrywać koszty inwestycji w energię z OZE i płacić coraz więcej za prąd z węgla) i coraz większe jest ryzyko, że będzie go w Polsce brakować – popyt będzie rósł szybciej, niż nowe moce w elektrowniach.
To wszystko martwi przedsiębiorców, którzy – jeśli mają siedzibę w Polsce – muszą dopisać do cen produkowanych przez siebie towarów znacznie wyższe ceny energii, niż konkurenci w USA, krajach skandynawskich, czy azjatyckich. To obniża ich konkurencyjność. Prawdopodobnie to ceny energii będą najważniejszym czynnikiem, który zdecyduje o tempie rozwoju poszczególnych krajów. Nie mówiąc już o kwestii bezpieczeństwa energetycznego – uzależnienie od importu energii, które nam coraz bardziej grozi, jeśli nie zaczniemy oszczędzać prądu, naraża nas na ryzyko geopolityczne.
Zwykły Polak tego wszystkiego nie widzi i nie odczuwa. Płacimy niskie, zamrożone ceny za prąd, a i tak narzekamy na coraz wyższe rachunki, bo tego taniego prądu zużywamy coraz więcej. Ale wielkie firmy, które same negocjują ceny energii z koncernami energetycznymi, a potem wliczają te koszty w ceny sprzedawanych nam produktów, są w gorszej sytuacji.
Prawdopodobnie te finansowo najsilniejsze, które będzie stać na wielkie inwestycje (i które Polskę traktują jako strategiczny rynek, nie biorąc pod uwagę „ewakuacji” do krajów o niższych kosztach energii), wezmą sprawy w swoje ręce i będą budowały własne źródła energii odnawialnej, by przynajmniej część potrzebnej energii produkować za darmo, ze słońca lub wiatru.
Japończycy w Polsce wolą mieć własny prąd
Idę o zakład, że w wielu firmach produkcyjnych trwają gorączkowe kalkulacje, z których ma wyniknąć decyzja: „czy opłaci nam się zainwestować miliony albo dziesiątki milionów złotych, żeby zaoszczędzić na kosztach coraz droższej energii?” To trochę podobna kalkulacja do tej, którą przeprowadza przeciętny prosument przed decyzją o założeniu paneli fotowoltaicznych na dachu. Prawdopodobnie większość takich małych inwestycji zwróci się ludziom w ciągu 7-10 lat. Ale w przypadku gospodarstw domowych są dopłaty rządowe. Duże firmy przeważnie z takich programów nie korzystają.
Czy dziś budowa wielkiej farmy fotowoltaicznej, która zapewni dużą część energii do prowadzenia działalności, może się opłacić dużej firmie działającej w Polsce? Prześledziłem model biznesowy inwestycji tego typu, którą zakończył właśnie japoński koncern tytoniowy Japan Tobacco International (JTI). Zbudował on w Polsce farmę fotowoltaiczną, która ma pozwolić zmniejszyć zakupy energii o 14 GWh rocznie, czyli o jedną piątą. Koszt: blisko 40 mln zł, czyli kwota zdecydowanie niepomijalna.
JTI jest szczególnym inwestorem zagranicznym w Polsce. Ma u nas największe na świecie centrum produkcyjne w Starym Gostkowie, a łącznie zainwestował w budowę mocy produkcyjnych w Polsce równowartość 6 mld zł. Krótko pisząc: to firma, która nie wyniesie się z Polski z dnia na dzień bez ważnego powodu. I firma, która jest w pewnym sensie „skazana” na polski prąd. I pewnie dlatego zdecydowała, że będzie go sama wytwarzała, by zmniejszyć ryzyko coraz większych rachunków za energię.
To prawdopodobnie dopiero początek strategicznego procesu, który ma doprowadzić do tego, że w japoński koncern będzie w Polsce niezależny energetycznie. „Nasz cel to produkowanie 100% energii elektrycznej ze źródeł odnawialnych do 2040 r.” – zadeklarował przy okazji otwarcia farmy fotowoltaicznej Vassilis Vovos, wiceprezes wykonawczy JTI (i jednocześnie jej dyrektor finansowy, co nie jest w tej sprawie bez znaczenia, o czym za chwilę).
Żeby Wam zwizualizować skalę przedsięwzięcia: mówimy o farmie produkującej energię ze słońca, która prawdopodobnie wytwarzać jej będzie 14 GWh rocznie. Przeciętna polska rodzina zużywa jakieś 2 MWh energii rocznie (czyli mówimy o ilości energii równoważnej zużyciu 7000 rodzin rocznie). Sam mam na dachu domu kilka paneli fotowoltaicznych, które rocznie produkują trochę prądu, ale nie tyle, żebym był w pełni niezależny energetycznie (a mam roczne zużycie kilka razy większe niż przeciętna polska rodzina). W przypadku JTI mówimy o 25 000 paneli solarnych.

W porównaniu z największą w Polsce farmą fotowoltaiczną w Zwartowie na Pomorzu (tam jest 378 000 paneli) zbudowanej przez niemiecki Goldback i Respect Energy, to może nie tak dużo, ale tamta inwestycja jest po to, by sprzedawać energię innym, a JTI zbudowało farmę na własny użytek za 40 mln zł.
Fotowoltaika kontra prąd z węgla: kiedy to się zwróci?
Zapytałem Japończyków, kiedy im się to zwróci. Bo to, że jakaś bogata firma miała fantazję zbudować sobie własne źródło energii, nie jest jeszcze ciekawym tematem dla czytelników „Subiektywnie o Finansach”. Ciekawe byłoby to, gdyby to był biznes, który może być przykładem dla innych – tych, którzy potrzebują mało energii i tych, którzy będą jej potrzebowali dużo i niekoniecznie podoba im się wizja kupowania jej coraz drożej.
Przedstawiciele JTI powiedzieli mi, że wyłożona z ich własnych pieniędzy kwota 40 mln zł zwróci się prawdopodobnie dość szybko, czyli w cztery lata. Kto kiedykolwiek był blisko dużego biznesu, wie, że to bardzo szybki zwrot z inwestycji. Firmy przeważnie nie wahają się inwestować pieniędzy nawet w coś, co zwróci się za 8-10 lat, a niekiedy nawet za kilkanaście. Jeśli coś ma zacząć zarabiać na siebie za cztery lata to to jest dobry biznes.

Czy to możliwe? Dziś cena megawatogodziny energii na giełdzie TGE to średnio 450-500 zł (w zależności od tego, kiedy ma być dostawa i czy mówimy o energii zużywanej w dzień czy w nocy, gdy popyt jest mniejszy). To oznacza, że za gigawatogodzinę płaci się najwyżej 500 000 zł.
Japończycy wydali 40 mln zł na zbudowanie instalacji, która będzie produkowała 14 GWh energii rocznie, czyli w każdą megawatogodzinę energii włożyli (w mocach produkcyjnych farmy) jakieś 2,9 mln zł. Porównując koszt zakupu magawatogodziny energii na giełdzie i kwoty 2,9 mln zł wychodzi, że potrzeba mniej więcej sześciu lat, by kwota niewydana na zakup energii na zewnątrz stała się większa, niż ta zainwestowana w moce produkcyjne własnej farmy.
To, że przedstawiciele japońskiego koncernu uważają, że zwrot może być jeszcze szybszy, oznacza tylko tyle, że ich zdaniem cena energii dla firm będzie za kilka lat znacznie wyższa niż dziś. I każda GWh energii wyprodukowana „in house” będzie coraz bardziej opłacalna. Z tego, co powiedzieli mi przedstawiciele koncernu, wynika, że to był szybki „strzał” inwestycyjny. Decyzja w 2022 r., start przygotowań w 2023 r. i budowa w 2024 r. Sam etap budowy Japończycy ogarnęli w pół roku.
Jeśli rzeczywiście budując dziś farmę fotowoltaiczną dużych rozmiarów można osiągnąć – bez żadnych dopłat państwowych i już po dużym wzroście cen materiałów oraz komponentów do budowy (bo przecież mieliśmy inflację!) – zwrot za cztery lata, to to oznacza, że wiele polskich firm powinno pójść podobną drogą – zbudować sobie własne źródła energii i żyć w miarę spokojnie przez najbliższą dekadę, może i dwie, gdy ceny energii w Polsce będą rosły.
Japończycy pokazują, że się da. Ale nie każdemu się uda, bo…
Inna sprawa, że taka decyzja wymaga kilku rzeczy: po pierwsze trzeba „leżeć na pieniądzach” (albo po prostu biznes musi generować odpowiednią gotówkę), żeby nie musieć korzystać z obcego finansowania (bo to może wydłużyć zwrot z inwestycji o kolejne dwa-trzy lata). Po drugie – przynajmniej w przypadku fotowoltaiki – mieć własną ziemię albo dostęp do taniej ziemi (farma zbudowana przez JTI zajmuje 16 hektarów).
Po trzecie – i chyba najważniejsze – trzeba mieć pewność, że Polska jest na tyle przyszłościowym miejscem na Ziemie dla danego biznesu, że opłaca się „przywiązać” do tej ziemi nie tylko zakład produkcyjny – większy czy mniejszy – ale też instalację do produkcji własnej energii. Trzeba też umieć przeprowadzić inwestycję sprawnie i szybko (bo i dłużej coś trwa, tym więcej kosztuje).
Co by nie mówić, JTI zbudował farmę paneli za pieniądze z dolnych „widełek” cenowych dla tego typu inwestycji. Skądinąd wiem, że wybudowanie takiej „porcji” mocy, za którą Japończycy zapłacili 2,9 mln zł (czyli czegoś, co „umie” wyprodukować” 1 GWh energii rocznie) może kosztować – i w wielu przypadkach kosztuje – 5-5,5 mln zł. Japończycy więc umieli „ścisnąć” koszty.
No i nad tym wszystkim wisi jeszcze jedna ważna cecha: myślenie strategiczne, czyli w perspektywie nie dwóch-trzech lat, tylko dziesięciu-dwudziestu. W tym akurat Azjaci są znacznie lepsi od nas i dlatego przykład inwestycji JTI jest tak ciekawy.
zdjęcie tytułowe: Montel