- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Przeżywamy właśnie kolejną – którą to już w ostatnich latach? – odsłonę kryzysu w służbie zdrowia. Choć jako społeczeństwo wydajemy na lekarzy i leczenie ponad 120 mld zł rocznie, to gołym okiem widać, że na nic nie starcza. Jak bardzo muszą wydłużyć się jeszcze kolejki do niezbędnych zabiegów i operacji, byśmy wreszcie przestali wierzyć w fikcję, że państwo samodzielnie zapewni nam ochronę zdrowia na przynajmniej przyzwoitym poziomie? I co trzeba zrobić, by wreszcie było lepiej?
Czy to jest ten moment, w którym trzeba zacząć poważnie rozważać wbudowanie w system państwowej służby zdrowia jakiegoś rodzaju prywatnego wapółpłacenia w formie abonamentów lub ubezpieczeń zapewniających dostęp do dodatkowych świadczeń zdrowotnych? Jeśli szybko nie znajdziemy kasy i pomysłu, by naprawić służbę zdrowia, to za kilka lat będzie rzeź. I to niezależnie od tego czy będą rządzili liberałowie, narodowcy, populiści czy socjaliści.
Ale zanim przejdziemy do rozwiązań dwa słowa o polu gry. Skąd są pieniądze na służbę zdrowia? Ile ich jest? Z jakich źródeł płyną? Na co je wydajemy? Czy wydajemy z sensem czy bez sensu? Ile będziemy wydawali w przyszłości? I dlaczego tak dużo?
Jak wydajemy pieniądze na zdrowie?
Nasz narodowy budżet na zdrowie to, jako się rzekło, 120 mld zł. W proporcji do naszej liczebności i wartości naszej pracy to nie są duże pieniądze. Szczerze? Jedne z najmniejszych w grupie państw tzw. cywilizowanych. Gdybyśmy mieli proporcjonalnie do „wartości” kraju wydawać tyle, ile wynosi średnia w państwach OECD (czyli tej części świata uznawanej za rozwiniętą, do której się zresztą zaliczamy) musielibyśmy przeznaczać na służbę zdrowia jeszcze o 60 mld zł więcej, niż dziś.
Wtedy miejsc w szpitalach byłoby więcej, można byłoby więcej leków refundować, zatrudnić więcej lekarzy i pielęgniarek, sprawniej rehabilitować przewlekle chorych. Kłopot w tym, że brakujących do poziomu przyzwoitości 60 mld zł rząd nie ma. To więcej, niż całe wydatki na szkoły, albo na wojsko, policję i urzędników albo na transport.
Państwo rocznie zbiera z podatków jakieś 330-350 mld zł, a wydaje blisko 400 mld zł. Z tego ponad jedną trzecią stanowią wydatki na emerytury i pomoc społeczną, a poza tym największe pozycje – mniej więcej 10-15% budżetu każdy z nich – stanowią edukacja (od przedszkoli po państwowe uniwersytety), zdrowie (szpitale, przychodnie, lekarze), porządek publiczny (wojsko, policja, sądy i administracja państwowa) oraz transport publiczny. Są jeszcze odsetki od zadłużenia państwa, sięgającego już biliona złotych.
To, że służba zdrowia jeszcze jakoś działa, jest w pewnej mierze zasługą tego, że dopłacamy do niej z własnych, prywatnych pieniędzy (te z podatków też są nasze, ale wydaje je w naszym imieniu rząd). Prywatne wydatki na zdrowie sięgają już 40 mld zł. A więc jedną trzecią pieniędzy zużywanych przez służbę zdrowia finansujemy z własnych kieszeni.
Na co idzie ta kasa? To bardzo ciekawe. Ponad połowa naszych prywatnych wydatków (a dokładniej 55%) to leki i parafarmaceutyki oraz suplementy diety. A więc: dopłaty do leków refundowanych, leki nierefundowane, leki bezreceptowe (OTC) oraz reklamowane w telewizji uzdrawiające witaminki.
Ta druga, „mniejsza” połowa to wydatki na stomatologię (jedyną, poza ginekologią, w dużej części „sprywatyzowaną” gałąź służby zdrowia), prywatnych lekarzy oraz na abonamenty medyczne i ubezpieczenia zapewniające dostęp do lekarzy inną ścieżką, niż finansowaną z podatków (czym się różnią abonamenty od ubezpieczeń – zaraz opowiem).
Miliardy wpuszczamy w kanał. I pozwalamy jeździć na gapę
Żeby było jeszcze smutniej: dużą część z tej naszej prywatnej kasy, przeznaczonej na zdrowie, po prostu „przepalamy”, wyrzucamy w błoto, wydajemy nieefektywnie. Po pierwsze jesteśmy narodem lekomanów, więc kupujemy i zjadamy więcej leków, niż powinniśmy. Zamiast składać się na „prawdziwą” służbę zdrowia, finansujemy koncerny farmaceutyczne i nie dostajemy w zamian zdrowia tylko reklamy tego, że moglibyśmy być zdrowi gdybyśmy wzięli jeszcze więcej witaminek.
Po drugie płacimy dwa razy za to samo. Najpierw w podatku składkę na państwowego lekarza, a potem prywatnie dostęp do tego samego lekarza w szybszym czasie i bez kolejki. Po trzecie: ten lekarz często obsługuje nas na państwowym sprzęcie, za który też już raz zapłaciliśmy – w podatkach. A na domiar złego jesteśmy pojedynczym, małym żuczkiem, któremu dyktuje się ceny z kosmosu. Ta sama usługa zakontraktowana przez „hurtowego” płatnika byłaby znacznie tańsza, niż w sytuacji, gdy kupujemy ją jako indywidualny pacjent.
Po czwarte: na służbę zdrowia płacą tylko niektórzy. W Polsce składkowanie na zdrowie jest skrajnie niesprawiedliwe. Nie każdy musi płacić składki, niektórzy są obciążeni w znacznie mniejszym stopniu, niż inni. Czy uwierzycie, że aż 52% budżetu NFZ pochodzi od osób zatrudnionych na umowę o pracę, zaś kolejne 25% od… emerytów? Czyli: państwo wypłaca im emeryturę, od której potrąca składkę na zdrowie, którą przekłada do drugiej kieszeni (z ZUS do NFZ).
Przedsiębiorcy prowadzący działalność pozarolniczą wkładają do dziesiątą złotówkę do budżetu NFZ, zaś pozostałych osiem grup społecznych – łącznie 14%. Nasz system składkowania ma furę pasażerów na gapę, którzy się nie dokładają, a otrzymali prawo do takich samych świadczeń, co inni. Gdyby owych gapowiczów nie było, być może nie byłoby też 60-miliardowej dziury między tym, czego potrzebujemy a tym co mamy.
Czytaj też: Ukąszenie pająka? Wizyta UFO? Od czego warto się ubezpieczyć? Śmiertelnie poważny ranking
Nadchodzą dwa tsunami: demograficzne i technologiczne
Państwo przy obecnym poziomie wydatków socjalnych oraz opodatkowania obywateli raczej nie dorzuci wiele do obecnie wydawanych 80 mld zł. My sami już dziś wydajemy 40 mld zł, wpuszczając dużą część tych pieniędzy w kanał. Już sam ten obrazek mrozi krew w żyłach.
Ale przed nami jest przyszłość, która może być jeszcze gorsza. Według badań EY, biorąc pod uwagę tylko czynnik demograficzny (to główny generator kosztów służby zdrowia), by utrzymać obecny poziom publicznej opieki zdrowotnej nad Polakami (z kolejkami do lekarzy takimi jak teraz, z zamykanymi oddziałami szpitali, z niedziałającą opieką nocną) potrzebujemy wydawać w 2060 r 8,8% PKB rocznie zamiast obecnych 4,5%. A więc nawet dorzucenie 60 mld zł do systemu ochrony zdrowia nie zagwarantuje poprawy sytuacji!
Jeśli nie zwiększymy puli, to w kolejkach do lekarzy-specjalistów, do zabiegów, operacji będzie stało coraz więcej osób, lekarzy będzie mniej i kolejki do nich się wydłużą, szpitale będą jeszcze bardziej przepełnione, lista leków refundowanych nie będzie się zwiększała o nowe pozycje (czyli nowoczesne, skuteczne leki). Będziemy szybciej umierać z powodu raka, cukrzycy, smogu. A na salach operacyjnych nie będzie nowoczesnego sprzętu, który robi „ping”.
To nie jest żadna wyższa matematyka. Po prostu się starzejemy – za chwilę na jednego emeryta będzie przypadało tylko dwóch pracujących – a wydatki na ochronę zdrowia 30-latka są sześć razy niższe, niż na 60-latka. Jeśli w społeczeństwie będzie więcej 60-latków to i budżet na ich leczenie musi być wyższy.
Do tsunami demograficznego dochodzi drugie – technologiczne. Umiemy leczyć choroby, których nie leczyliśmy, umiemy personalizować leczenie, dobierać je do fenotypu, za chwilę będziemy dobierali terapie w zależności od genotypu pacjenta. Rośnie średnia długość życia człowieka. Nieco wolniej niestety rośnie średnia długość życia w zdrowiu, ale za to w górę idzie koszt utrzymania nas w tym zdrowiu – jest więcej przewlekłych chorób: otyłość, nadciśnienie, smog, choroby kręgosłupa. To nowe, masowe problemy, których leczenie lub utrzymywanie pacjenta w komforcie coraz więcej kosztuje.
Pięć rzeczy, które musimy zrobić, by uratować naszą służbę zdrowia przed katastrofą?
Czas, żeby politycy przestali zajmować się duperelami, bo nie ma dziś ważniejszej dla Polaków sprawy, niż uzdrowienie systemu opieki medycznej. Inaczej zaczniemy padać jak muchy z powodu braku dostępu do lekarzy, szpitali, leków.
Oczywiście: nie wytrzaśniemy z dnia na dzień 100-120 mld zł rocznie, żeby zainwestować to w służbę zdrowia na wysokim światowym poziomie, bo tych pieniędzy nie ma ani w budżecie państwa, ani w naszych prywatnych kieszeniach. Ale trzeba już dziś wdrożyć system, który rozkłada odpowiedzialność za zdrowie człowieka na państwo i na niego samego. Co konkretnie robić?
Po pierwsze: musimy zlikwidować „podróżowanie na gapę”. Każdy musi płacić składkę na zdrowie jeśli chce korzystać z tego systemu.
Po drugie: musimy zlikwidować patologie polegające na tym, że publiczny sprzęt jest wykorzystywany przez lekarzy do tego, by mogli wkładać pieniądze do swoich, prywatnych kieszeni.
Po trzecie: musimy zacząć sami częściowo płacić za ochronę naszego zdrowia (już to zresztą częściowo robimy, ale po partyzancku).
Po czwarte: musimy mieć sposób, by to współpłacenie z prywatnych kieszeni było jak najbardziej efektywne (byśmy dostawali jak najwięcej za dodatkową składkę).
Po piąte: musi natychmiast powstać mechanizm, który premiuje zdrowy tryb życia, np. by ci, którzy o zdrowie dbają płacili na nią nieco mniej, a ci, którzy nie dbają – znacznie więcej. Musi się opłacać dbać o zdrowie, uprawiać sport.
„Gdybyśmy chcieli zapewnić proporcjonalny poziom wydatków (do przeciętnej OECD), to na sektor medyczny musielibyśmy wyłożyć dodatkowe 60 mld zł, czyli każde gospodarstwo domowe powinno wpłacać do NFZ lub na prywatne ubezpieczenia zdrowotne około 450 zł miesięcznie więcej niż obecnie. Jak duży udział w tym wzroście wydatków przypadnie na sektor prywatny, zależy m.in. od zmian regulacji dotyczących dodatkowych prywatnych ubezpieczeń zdrowotnych”
To cytat z raportu wpływu branży ubezpieczeniowej na nasze życie i funkcjonowanie gospodarki. Skróconą wersję tego raportu znajdziecie pod tym linkiem.
Musimy z głową współpłacić na służbę zdrowia. Ale jak? Abonamenty czy ubezpieczenia?
Elementem systemu ochrony zdrowia, który uchroni nas przed katastrofą, musi być współpłacenie. Jak to zrobić, żeby było najlepiej i przy tym w miarę sprawiedliwie? Dziś też współpłacimy, ale spontanicznie, indywidualnie, ile kto może i ile akurat potrzebuje. Skrajnie nieefektywnie. Jakieś 15-20 mld zł zamiast na ochronę zdrowia idzie na jakąś fikcję.
Nie jestem wybitnym specem od służby zdrowia, ale rozmawiałem kilka tygodni temu z Dorotą Fal, która doradza w sprawach ubezpieczeń zdrowotnych Polskiej Izbie Ubezpieczeń. Dorota Fal jest lekarzem i ekonomistką (z dyplomem MBA) i od lat zajmuje się analizowaniem systemów opieki zdrowotnej nie tylko dla firm ubezpieczeniowych, ale też prywatnych sieci medycznych i wyższych uczelni oraz prywatnych firm kooperujących z branżą medyczną lub farmaceutyczną.
Poprosiłem panią Dorotę, żeby „narysowała” mi alternatywy dla obecnej sytuacji w służbie zdrowia. Kolejnych kilka akapitów to wiedza, którą wycisnąłem z mojej rozmówczyni podczas dwóch godzin wyczerpującej dyskusji (zresztą duża część wcześniejszych akapitów też jest pod presją tej wiedzy ;-)).
Wehikuły, które mogą przerobić spontaniczne współpłacenie na systemowe, efektywne, rozsądne, istnieją w przyrodzie z grubsza dwa. Pierwszy to abonamenty medyczne, a drugi to ubezpieczenia zdrowotne. – Zdrowotne czyli takie, które w zamian za składkę zapewniają dostęp do lekarzy i procedur medycznych – podkreśla Dorota Fal. Czym innym są bowiem ubezpieczenia chorobowe, w których ubezpieczyciel wypłaca gotówkę np. za każdy dzień pobytu w szpitalu czy za sam fakt zachorowania.
Czytaj też: Ile naprawdę kosztuje chorowanie? I co zrobić, żeby kosztowało mniej?
W ubezpieczenia zdrowotne Polacy rocznie „inwestują” 500-600 mln zł. To zaledwie kilka procent naszych prywatnych wydatków na zdrowie. I równowartość może 10% tych wydatków prywatnych, które podejrzewamy o to, że są nieefektywne. Znacząco więcej wydajemy na abonamenty zdrowotne – częściowo finansowane przez zakłady pracy.
Abonament medyczny to po prostu dostęp do prywatnego lekarza konkretnej sieci medycznej – LuxMed, EnelMed, Medicover, PZU – w zamian za comiesięczną składkę. Za porządny pakiet dla całej rodziny trzeba zapłacić 400-450 zł, a za przyzwoity dla jednej osoby – 120-150 zł miesięcznie. Z kolei ubezpieczenie medyczne to dostęp do konkretnych usług medycznych, które ubezpieczyciel „kupuje” hurtowo w jednej lub wielu sieciach placówek medycznych i gwarantuje ubezpieczonemu pokrycie ich kosztów.
Oba rodzaje współpłacenia mają swoje zalety. Obie de facto powodują zmniejszenie obciążenia placówek publicznej służby zdrowia, czyli zmniejszają kolejki do „państwowych” lekarzy. Abonamenty medyczne są relatywnie tańsze (odpada koszt pośrednika ubezpieczeniowego), ale za to ubezpieczenia łatwiej „wbudować” w system „państwowych” składek na zdrowie. Można np. zapewnić pewien koszyk świadczeń, które są gwarantowane w ramach składki odprowadzonej w podatkach i wyznaczyć usługi dodatkowe, które będą dostępne dla płacących (np. jeśli idę do szpitala – nawet państwowego – to mam zagwarantowane miejsce w jednoosobowej sali, czego koszt pokrywa mój ubezpieczyciel).
Czytaj też: Ubezpieczenie to cena świętego spokoju. Ile warto zapłacić? I jak to policzyć?
Czytaj też: Siedem pytań, które musisz zadać agentowi zanim kupisz jakiekolwiek ubezpieczenie
Ubezpieczenia zdrowotne a nowoczesne leczenie. Czy to się może opłacić?
Tym, co przekonuje mnie do ciepłego myślenia o ubezpieczeniach zdrowotnych jako uzupełniającej części państwowej opieki zdrowotnej, jest długoterminowe spojrzenie na biznes. Bo, oczywiście, ubezpieczenia to jest biznes, który musi zarabiać (o tym ile zarabia pisałem w poprzednim odcinku cyklu „Bez znieczulenia o ubezpieczeniach”). O ile jednak w każdym innym biznesie perspektywa może być krótkoterminowa („bylebym zarobił w przyszłym roku, a potem się zobaczy”), to w ubezpieczeniach z definicji patrzy się na stabilność długoterminową. Państwo ma – a w każdym razie mieć powinno – dokładnie takie samo spojrzenie.
Ubezpieczyciel z jednej strony może kupić dla swoich klientów usługę medyczną taniej (bo ma większą siłę przetargową w negocjacjach z sieciami placówek medycznych), a z drugiej strony ma interes w profilaktyce. Im mniejsza „szkodowość”, czyli liczba pacjentów, którzy zachorują, tym mniejsze koszty firmy ubezpieczeniowej przy danym poziomie składki. Ubezpieczyciel ma interes w tym, by premiować niższymi składkami (albo np. zwrotem kosztów) klienta, który dba o swoje zdrowie.
Czytaj też: Jak wygląda takie ubezpieczenie premiujące zdrowy tryb życia? Oto przykład takiej polisy. To już działa!
Świat technologii bardzo ułatwia dbanie o zdrowie. Za kilkaset złotych można kupić sobie smartwatcha, albo jedno z urządzeń tzw. mobile health, które monitorują puls, rytm serca i aktywność fizyczną posiadacza i inne potrzebne dane jak np. glikemię. Takie urządzenie nawet samo wyśle te dane do analizy.Aplikacje zdrowotne w smartfonach też pozwalają monitorować, podpowiadać klientowi jak powinien dbać o zdrowie.
A za chwilę wejdziemy w erę e-zdrowia, firmy ubezpieczeniowe będą oferowały e-wizyty lekarskie. Mamy 2,2 lekarza na 100.000 ludzi, gdy średnia w Europie to 4 lekarzy na 100.000. Czas lekarza będzie coraz cenniejszy. E-wizyta przez komunikator, wideoczat – to wymierne oszczędności w sytuacji, gdy duża część naszych wizyt u lekarza dotyczy kataru, kaszlu i bólu gardła. Medyczne assistance, przekierowanie do właściwego specjalisty, możliwość przesłania zdjęć i dokumentacji przez e-maila – to wszystko są usługi znacznie obniżające koszt opieki medycznej bez pogorszenia jej jakości.
Państwu może się opłacać „przyspawać” to wszystko do państwowej służby zdrowia, żeby też korzystała. Z kolei nam opłaci się wydawać racjonalnie – jako dodatkową składkę zdrowotną – tych kilkaset złotych, które i tak wydajemy na chaotyczne, prywatne wydatki na lekarzy, lekarstwa i witaminki.
Więcej na temat roli ubezpieczeń w naszym życiu: czytaj w raporcie „Jak ubezpieczenia zmieniają Polskę i Polaków” – plik pdf jest tutaj
Czytaj też: Jak będzie wyglądało nasze życie za 20-30 lat? I ile będzie kosztowało?
Czytaj: Ukąszenie pająka, wizyta UFO? Od czego warto się ubezpieczyć?
Kto zadba o nasz styl życia? Są grube miliardy do zaoszczędzania!
Są statystyki, które pokazują, że 70% naszego zdrowia zależy od stylu życia, 20% od genów, a 10% od tego na jakim poziomie jest medycyna (a dokładniej tzw. medycyna naprawcza). A zatem jeśli będziemy mieli dopracowaną do perfekcji profilaktykę, to może nie będziemy musieli dokładać do obecnych 120 mld zł wydatków na zdrowie drugich 120 mld zł, tylko duuuużo mniej.
Dziś w Polsce na profilaktykę idzie tylko kilka procent wydatków zdrowotnych. Tymczasem ludzie, którzy w tej części ochrony zdrowia „rzeźbią”, pokazują statystyki, z których wynika, że każda złotówka wydana na profilaktykę warta jest tyle, ile 100 zł wydane na leczenie w przyszłości. Jedyny problem polega na tym, że na profilaktykę trzeba wydać kasę już, a oszczędności na tym, że danego człowieka nie będzie trzeba leczyć za 100 zł – pojawią się dopiero kiedyś-tam. Na pewno nie za tego rządu ;-)).
Ale utrzymanie nas w zdrowiu opłaca się już teraz. Zastanawialiście się kiedyś jakie straty dla gospodarki przynosi chory pracownik? Spadają jego dochody, więc mniej wydaje. Pracodawca musi go częściowo utrzymywać, więc spada jego rentowność działalności. Spada dochód z podatków. Trzeba wypłacać rentę albo zasiłek.
A jak pracownik umrze? To w ogóle, nomen omen, kaplica, bo wydajność spada mu całkiem do zera, przestaje płacić całkiem podatki i całkiem już nie dokłada się do PKB (pomijając wpływ branży pogrzebowej na wzrost gospodarczy). Istnieje wielki wpływ zdrowia ludzi na rozwój gospodarki. Nam samym, pracodawcy i państwu opłaca się trzymać nas w zdrowiu. Tylko jeszcze o tym nie wiemy. A system musi nas do tego zachęcać, bo generalnie przyjemniejsze jest to, co niezdrowe, więc dlaczego mielibyśmy się katować sportem i płatkami owsianymi za friko?
15-20 mld zł rocznie się marnuje. Jak urzeźbić z tych pieniędzy coś sensownego?
Skoro państwo na zdrowie nie może wydawać więcej (a podwyższanie podatków to coś, czego wyborcy nie lubią), zaś my i tak wydajemy 40 mld zł rocznie z własnej kieszeni – z czego 30-50% bez sensu – to argumentacja Doroty Fal, by w oparciu o ten budżet urzeźbić jakiś system prywatnych ubezpieczeń medycznych, brzmi niegłupio. Zapewniłyby one dodatkowe świadczenia w zamian za dodatkową składkę. Będzie ona trafiała również do państwowych lecznic, dzięki czemu będą miały więcej pieniędzy na opłacenie lekarzy.
Jest jedno „ale”. Gdybym był ministrem zdrowia to oczywiście zmartwiłbym się, że „wyprodukuję” lepszych i gorszych chorych. Ci, którzy zapłacą składkę, będą leżeli w szpitalnym luksusie, a ci, którzy nie zapłacą – na korytarzu. Ale jeśli pacjent leżący w luksusie zapłaci – za pośrednictwem ubezpieczyciela – składkę szpitalowi, to będzie można sfinansować remonty i poprawę standardu dla wszystkich pacjentów tego szpitala. Dziś takie usługi jak sala na wyłączność też są oferowane, ale nieoficjalnie – kasa płynie do kieszeni lekarza, na nie szpitala (to jest ta nieefektywność).
Po drugie można zbudować system w taki sposób, by zachęcić do płacenia dodatkowej składki jak największą liczbę pacjentów. W Australii wymyślili, że jak ktoś płaci dodatkową składkę prywatną, to ma ulgę w „państwowej”. Im młodszy pracownik, tym bardziej rosła mu „państwowa” składka w sytuacji, gdy nie miał „prywatnej”. Efekt? Do dodatkowych ubezpieczeń zapisało się 60% obywateli.
Nam też przydałby się taki system – nie dość, że mamy za mało pieniędzy, to jeszcze wydajemy je w dużej części bez sensu. I to jest właśnie najgorsze. Gdyby nas było stać na taką rozrzutność, to pikuś. Kłopot w tym, że nas nie stać.
2,1 mln Polaków kupiło „polisę od kłopotów służby zdrowia”
Dziś w Polsce mniej więcej 2,1 mln osób jest częściowo uniezależniona od sytuacji finansowanej przez państwo części służby zdrowia. Jeśli mówimy o wpływie ubezpieczeń na nasze życie, to budowanie w nas poczucia bezpieczeństwa na wypadek choroby jest niezwykle ważnym aspektem tego wpływu. Z indywidualnych zdrowotnych polis korzysta 500.000 ludzi i płaci za to 41 mln zł rocznie. Z grupowych polis korzysta 1,6 mln ludzi i płaci za to 276 mln zł rocznie. Tutaj znajdziecie najnowsze dane za II kw. 2017 r.
Czy to dużo czy mało? Cóż, 2,1 mln ludzi obdarzonych poczuciem częściowego bezpieczeństwa zdrowotnego to wielka rzesza. Ale po pierwsze te osoby jednocześnie płacą składki na „państwową” część służby zdrowia (żeby było fair powinny płacić tylko dodatkową składkę zdrowotną jako „nakładkę” na system świadczeń gwarantowanych). Po drugie gospodarstw domowych mamy w Polsce 14 mln, więc 85% wciąż poczucia bezpieczeństwa nie ma. Po trzecie wciąż wielokrotnie więcej wydajemy na witaminki i spontaniczne (a więc drogie) finansowanie prywatnego leczenia.
Partnerem cyklu „Bez znieczulenia o ubezpieczeniach” jest Polska Izba Ubezpieczeń, autor raportu „Jak ubezpieczenia zmieniają Polskę i Polaków”
ilustracja tytułowa: kadr ze skeczu Monty Pythona o szpitalu i nowoczesnym sprzęcie, który robi „ping”