Czy strajk w Solarisie uruchomi lawinę strajków podwyżkowych? Pracownicy firmy chcą po 800 zł podwyżki pensji, zarząd oferuje 340 zł. Dyskonty podnoszą pensje kasjerom o kilkaset złotych i znów rośnie płaca minimalna. Czy kraj może ogarnąć pospolite „podwyżkowe” ruszenie? Czy pójście po podwyżkę jest patriotyczne? W Wielkiej Brytanii odpowiednik Adama Glapińskiego mówi, że dla dobra wspólnego trzeba zacisnąć zęby i nie żądać zbyt wysokich podwyżek. A w Polsce?
Gdy rosną ceny, pracownicy mają dobry powód, by iść po podwyżki pensji. Kwoty przelewów niby się zgadzają, ale realnie, za tę samą pracę, można kupić mniej. Nikt nie lubi sobie odejmować od ust, więc nic dziwnego, że pracownicy szachują pracodawców. Na papierze pensje rosną o 11,2% – najwięcej od lipca 2008 r. Inflacja wynosi 8,6% i jest najwyższa od 21 lat. Ale czy te żądania nie są na wyrost?
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Najwięcej hałasu jest wokół strajku w firmie Solaris. Pracownicy największego w Polsce producenta autobusów domagają się 800-złotowej podwyżki wynagrodzeń. Zarząd firmy przyznał pracownikom 5% podwyżki, minimum 340 zł. Strajk trwa od 24 stycznia, a więc już prawie miesiąc. A końca sporu z pracodawcą nie widać. Czy strajk w Solarisie to przejaw nowego trendu?
Strajk w Solarisie: pracownicy pazerni czy firma skąpa?
Kto ma rację? Czy to pracownicy są pazerni czy firma skąpa? Czy Solaris powinien większą część zarabianych pieniędzy przeznaczać na pensje dla pracowników, by podwyżki pokryły inflację? A może przeciwnie – powinien odmówić spełnienia postulatów strajkujących, bo w przeciwnym razie sam zbankrutuje?
Odpowiedź na to pytanie nie jest łatwa, bowiem nie znamy najnowszych wyników finansowych Solarisa. Spółka nie jest notowana na giełdzie, jej wyniki pokazują się więc w sądowych rejestrach z dużym opóźnieniem. Wiemy tyle, że w 2020 r. Solaris miał wysokie zyski – sprzedał 1560 pojazdów, najwięcej w 25-letniej historii firmy (rok wcześniej było 1487 sztuk). Wykręcił 3,1 mld zł przychodów i 109 mln zł czystego zysku.
Inna sprawa, że tak wysoki zysk zdarzył się po raz pierwszy od dłuższego czasu. W 2019 r. firma miała 11 mln zł zysku, a wcześniej przez pięć lat wykręcała średnio po 15 mln zł.
Pracownicy Solarisa argumentują, że przy zatrudnieniu 2600 osób podwyżki po 800 zł na głowę będą firmę kosztowały tylko dodatkowe 25 mln zł rocznie. I porównują tę kwotę choćby z wartością kontraktu dla miasta Poznania ma dostawę 37 autobusów elektrycznych za 90 mln zł czy dla miasta Warszawy na dostawę 130 autobusów za 351 mln zł. Tyle że firma ma też koszty, które też trzeba z czegoś pokryć. Na każdy 1 zł przychodu przypada 80 gr. kosztów związanych z przygotowaniem produkcji (nie licząc pensji pracowników).
W danych dotyczących działalności Solarisa znalazłem informację, że rocznie wydaje on na pensje dla pracowników 270 mln zł. Średnia wychodzi po 8600 zł brutto miesięcznie na głowę (ale to jest brutto-brutto), do statystycznego pracownika trafia pewnie jakieś 5000 zł netto. A do pracownika szeregowego, na linii produkcyjnej – 3500 zł netto.
Patrząc na wyniki Solarisa (należącego do hiszpańskiego koncernu CAF) tylko za 2020 r., firmę byłoby stać na podwyżki. No bo zobaczcie: przychody 3,1 mld zł, koszty zakupu materiałów 2,1 mld zł, inne wydatki niezbędne dla podtrzymania produkcji – 485 mln zł. Zostaje 550 mln zł, z czego 51 mln zł idzie na odsetki od kredytów, 48 mln zł na podatki, 270 mln zł na wypłaty dla pracowników i 109 mln zł na zysk dla spółki (dywidenda dla właściciela albo wzmocnienie kapitałowe).
Dlaczego jednej trzeciej tego zysku (25 mln zł, a realnie 40 mln zł, bo pracownicy zapewne chcą podwyżki netto, a koszty pracy powodują, że pracodawcę to kosztuje więcej) nie można by oddać pracownikom? Nie wiem, ale zakładam, że firma nie chce zakładać sobie sztywnego zobowiązania niczym pętli na szyję. I dlatego strajk w Solarisie nie może się skończyć.
Zyski firmy dziś wynoszą 109 mln zł, ale jeszcze w poprzednich latach nie przekraczały 10-15 mln zł. I przy takim ich poziomie podwyżki płac spowodowałyby dystrybucję całej wartości do pracowników i 0% do właścicieli. Czy to byłoby sprawiedliwe? Zarząd firmy kilkadziesiąt godzin temu przedstawił pracownikom kontrofertę, ale dystans między roszczeniami załogi a chęciami szefów Solarisa jest nadal kosmiczny.
Paradoks polega na tym, że strajk w Solarisie powoduje, że firma nie może realizować zawartych kontraktów, pozbawia się dużej części przychodów, a więc i zysków w przyszłości, co odbije się na jej „zdolnościach podwyżkowych” w przyszłości. Jeśli nie tylko będzie trzeba płacić kary za nieterminowe wywiązanie się z kontraktów, ale też Solaris w sposób trwały straci część kontrahentów, to strajk w Solarisie może być pamiętany w historii firmy jako wydarzenie, które cofa ją do wieków ciemnych.
Strajk w Solarisie to początek. Spirala płacowo-cenowa trwa
Jestem zbyt daleko od problemów firmy Solaris i jej pracowników, żeby to rozsądzić, ale wiem jedno. Ten spór pokazuje, jak groźnym zjawiskiem jest wysoka inflacja. Z jednej bowiem strony pracownicy słusznie chcą więcej zarabiać (zwłaszcza że widzą, iż firmie powodzi się lepiej), z drugiej strony firma obawia się, że nie będzie ją na to stać, a być może także chce zostawić większą część zysków dla właścicieli, którzy nie po to włożyli w zakup firmy swój kapitał, żeby teraz rozdawać wszystkie zyski pracownikom.
Polska stoi przed groźbą utrwalenia spirali cenowo-płacowej – brzmi grudniowe ostrzeżenie Polskiego Instytutu Ekonomicznego. To czarny sen prezesa NBP. A prezes przecież jeszcze we wrześniu mówił, że nie ma mowy o takim zjawisku, ale gdyby się pojawiło, to bank centralny będzie działał. I RPP zadziałała. Podwyższa stopy w rekordowym tempie, doprowadzając do płaczu nowych kredytobiorców hipotecznych.
Ale co to jest ta spirala, że nikt jej nie lubi? To taka sytuacja, w której utrzymująca się wysoka inflacja zmusza pracowników do pójścia po podwyżkę. A inflacja u nas wynosi 8,6%. I raczej prędko nie spadnie, a nawet wzrośnie nawet do 10%. Pracownik idzie po podwyżkę, bo widzi, że kolejne firmy podnoszą ceny produktów i usług. A dlaczego podnoszą? Bo inni pracownicy zażądali podwyżek wcześniej. I inflacja zamiast krótkotrwałego epizodu, zamienia się długiego tasiemca, który może się ciągnąć kwartałami, jeśli nie latami.
Łatwo to wytłumaczyć na hamburgerze i wynikach McDonald’s. Amerykańska sieć zanotowała w ubiegłym roku rekordowe przychody, 23 mld dol. Stało się tak nie dlatego, że konsumenci zaczęli jeść więcej frytek i wołowiny, ale dlatego, że McDonald’s musiał ukryć inflację w cenach produktów. I tak jest ze wszystkim, od Ikei po samochody.
Czytaj też: Rząd pośpiesznie łata (niektóre) dziury w „Polskim Ładzie”. Czy ma prawo? Ulga dla klasy średniej a wspólne rozliczanie małżonków. Jest rozwiązanie?
Strajki w firmach. Droższy ketchup, kosmetyk i autobusy?
Ale czy wysoka inflacja jest wystarczającym usprawiedliwieniem podwyżki pensji? Odpowiedź na to pytanie byłaby bliższa gdybyśmy znali dokładne dane o naszych zarobkach i indywidualnej inflacji. Ale te dane o zarobkach to magma. Po pierwsze – średnią zarobków w Polsce podwyższa między innymi to, że wzrosły pensje minimalne. A to dotyczy bezpośrednio tylko 1,5 mln Polaków (ich pensja podniesiona była w styczniu, ale „promieniuje” na odczyty w kolejnych miesiącach).
Po drugie wyliczenia podawane przez GUS uwzględniają tylko te wynagrodzenia, które są wypłacane w firmach zatrudniających więcej niż 9 osób. Gdyby uwzględnić płace w mikrofirmach – średnia byłaby o wiele niższa. Nie bez powodu z danych GUS wynika też, że 40% Polaków żyje „od pierwszego do pierwszego”.
Po trzecie, aż dwie trzecie pracowników zarabia mniej niż średnia rynkowa. Mediana zarobków w Polsce, czyli pensja „środkowa” to 4702,66 zł (niecałe 3300 zł na rękę). GUS liczy medianę raz na dwa lata, więc ten wskaźnik nie jest w stanie „wyśledzić” realnego wzrostu cen ponad inflację. Ale wiemy, że co dziesiąty pracownik nie zarabiał wtedy więcej niż 2720 zł brutto. A 10% najlepiej zarabiających w Polsce otrzymało wynagrodzenie przekraczające 9385 zł brutto. Generalnie pod względem zarobków szału nie ma, do średniej unijnej dobijemy za pół wieku.
Polska ma problem z płacami, a dokładniej problem z udziałem płac w PKB, który wynosił w 2019 r. według Eurostatu ok. 40%. Dla porównania średnia unijna wynosiła 47,5%. Ten wskaźnik przed pandemią zamiast doganiać europejską średnią, jeszcze bardziej się od niej oddalał, czyli wielkość naszej gospodarki rosła szybciej niż nasze zarobki. Zaburzeniem był rok 2020 r., ale tylko dlatego, że PKB spadł o 2,7%. W 2020 r., jak mówił „Dziennikowi Gazecie Prawnej” Norbert Kusiak z Ogólnopolskiego Porozumienie Związków Zawodowych, udział wynagrodzeń w PKB w Polsce wyniósł 50,3%, podczas gdy w Unii Europejskiej – 56,6%.
Firmy informują, że niektórzy chcą strajkować, nowością jest to, że do tej pory strajki to była domena państwowych molochów. Teraz po podwyżki ruszyli pracownicy firm prywatnych, np. Solaris, Avon, Pudliszki, Paroc (izolacja budynków), Bison-Bial (producent narzędzi metalowych). Jednym się udaje i dostają 850 zł podwyżki (Paroc), inni nie – jak w Kauflandzie.
Jak wynika z danych ankietowych NBP, opublikowanych na początku lutego, odsetek firm deklarujących narastanie presji na wzrost wynagrodzeń wynosi 37%. To najwyższy wynik w historii badania. A przecież nie każda firma jest czempionem w swojej branży, ma pieniądze na podwyżki i możliwość przerzucenia kosztów na klientów. W szczególnie trudnej sytuacji mają być polscy eksporterzy, którzy do tej pory konkurowali ceną i mogą stracić tę przewagę. Powód jest prosty – na Zachodzie pensje aż tak szybko nie rosną.
W Wielkiej Brytanii, gdzie inflacja wynosi 5,4% i jest najwyższa od 30 lat, prezes Banku Anglii Andrew Baile powiedział zupełnie serio: pracownicy, nie idźcie po duże podwyżki. A dokładniej, że chociaż zaakceptowanie wzrostu cen szybszego niż wzrost płac byłoby „bolesne” dla pracowników, to pewna „powściągliwość podwyżek wynagrodzeń” jest potrzebna, by zapobiec utrwaleniu się inflacji.
Z ciekawego wykresu NBP, znalezionego na Oko.Press, wynika, że na co dzień firmy nie patrzą na inflację, ustalając politykę płacową. Ale jeśli mają zmienić płace, to inflacyjne żądania pracowników są na pierwszym miejscu.
Ile powinna wynieść podwyżka w 2022 r.? Proste wyliczenia
Jak bardzo wzrosły w ubiegłym roku ceny i jak bardzo wzrosły nam pensje? GUS już udzielił odpowiedzi: inflacja średnioroczna w ubiegłym roku wyniosła 5,1%, a średnioroczny wzrost płac wyniósł 8,8%. Na papierze nie wygląda to źle: pracownicy dostali realnie (czyli po odjęciu inflacji) 3,7% podwyżki wynagrodzenia. Ale gdyby przyjrzeć się danym historycznym, to okazuje się, że to najmniej od 2015 r.
A ostatnie dane, z grudnia, pokazują dalsze załamanie realnego wzrostu wynagrodzeń: inflacja wyniosła w Polsce 8,6%, a wzrost płac 11,2%, co oznacza, że pracownicy są tylko 2,6% na plusie. A to już jest najmniej co najmniej od 2013 r., jak wynika z danych portalu Projekt Explicite.
Nie wiemy, jaki będzie ostateczny wynik na koniec roku – czy zbliżony do 4%, tak jak w ostatnich latach, czy do mizernego 0%, jak 12 lat temu. Prognozy dotyczące inflacji nie są dobre: średnioroczna inflacja ma wynieść 6-8,4%. Jeśli wzrost płac będzie zdecydowanie wyższy niż w latach „umiarkowanej” inflacji, czyli 3,5-4-5%, to może znaczyć, że wpadliśmy w spiralę. Wtedy wzrost wynagrodzeń wyniesie nawet ponad 14%. Zdaniem ekonomistów to za dużo.
„Sądzę, że zdrowy wzrost płac w Polsce powinien mieścić się w granicach 6-8%. Wtedy płace rosłyby lekko szybciej niż wynosi realna dynamika wydajności pracy powiększona o cel inflacyjny banku centralnego, zapewniając zrównoważony podział dochodu” – mówił ekonomista Ignacy Morawski.
Jak powinien zachować się pracownik-patriota? Mógłby iść co najwyżej po takie podwyżki pensji, które „tylko” zrekompensują wzrost inflacji (czyli benchmark byłby na poziomie 6-8%), albo zaproponować pracodawcy, żeby podzielić podwyżkę na dwie części. Na przykład połowa w pieniądzu, a połowę w ramach „barteru”. Dodatkowy pakiet dni wolnych, zwiększenie swoich wpłat do PPK (co jest nawet lepsze niż podwyżka), benefity pozapłacowe…
Był kiedyś taki podatek, nazywał się „popiwek”. Powodował spadek realnych dochodów pracowników, ale inflacja bała się go jak diabeł święconej wody. Taki podatek obowiązywał w Polsce od lat 80. do 1995 r. Sprowadzał się do tego, że pracodawca nie mógł podnosić uznaniowo wynagrodzeń. Po 1989 r. podatek zostawiono, bo nie udało się znaleźć lepszego sposobu kontroli płac i wzrostu inflacji (no może oprócz terapii szokowej).
Gdy inflacja jest wysoka, a pracownicy idą po podwyżki pensji, trzeba ich do tego zniechęcić, żebyśmy nie obudzili się z inflacją jak w Turcji (48%). Mapka poniżej pokazuje, że to nie jest tak, iż cały świat zmaga się tak wysoką inflacją. Polska jest 38. krajem na świecie pod względem wysokości inflacji (uwzględniając Wenezuelę, Mozambik, Syrię czy Kubę) i krajem o najwyższej inflacji w Unii Europejskiej wśród krajów, które mają własną walutę (z wyłączeniem Litwy). W tej sytuacji nie ma dobrych i bezbolesnych rozwiązań.
źródło zdjęcia: PixaBay