„Pękł” tysiąc zmarłych na koronawirusa. Krzywa zachorowań nie chce spadać, ale dzienna liczba ofiar w ostatnich dniach zdaje się obniżać. Szybkie zamknięcie kraju i błyskawiczne „zamrożenie” gospodarki sprawiło, że na starcie walki z epidemią Polska znalazła się w uprzywilejowanej pozycji. Ale wciąż grozi nam tląca się epidemia – najgorszy możliwy scenariusz dla gospodarki. Czym by to groziło? I kto musiałby zapłacić za to rachunek? A może jednak wszystko rozejdzie się po kościach?
Wobec rządzących można mieć wiele zarzutów dotyczących przekrętów i korupcji wokółkoronawirusowych, ale na groźbę fali epidemii zareagowali prawidłowo. Błyskawicznie zamknęli kraj i „zamrozili” gospodarkę oraz zaczęli zwiększać „moce przerobowe” szpitali zakaźnych.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Jak się okazuje – nie trzeba było tych mocy testować. Z najpierw 10.000, a potem 20.000 miejsc przygotowanych dla chorych na koronawirusa zajętych było w najgorętszym momencie 2.500. Sytuacja okazała się lepsza, niż wskazywały na to marcowe prognozy, także te, które snułem osobiście. I dobrze, bo te 20.000 miejsc to mógł być potencjał „papierowy”. Do obsługi łóżek i respiratorów i tak zabrakłoby lekarzy i pielęgniarek. Ustabilizowała się sytuacja jeśli chodzi o liczbę umierających ludzi – a w ostatnich dniach znacząco się poprawiła, bo spadła ona do wartości jednocyfrowej (tego jeszcze nie widać na poniższym wykresie).
Stan polskiej ochrony zdrowia jest kiepski i choć to rządzący zań odpowiadają, to przynajmniej starczyło im rozumu, by zdawać sobie sprawę ze słabości i zrobili wszystko, by nie naprężać tej liny.
Jedni „zagłodzili” koronawirusa, inni chcą go pokonać w otwartej walce
Formalnie sytuacja Polski w walce z epidemią jest wciąż dobra. W chwili, gdy piszę ten felieton, mamy 21.000 zakażonych i ok. 1.000 ofiar koronawirusa (tak naprawdę pewnie trochę więcej, bo wiemy, że były zastrzeżenia co do rzetelności tych wyliczeń). Dziennie umierało w ostatnich dniach 10-20 osób (ale w ostatnich dwóch dniach łącznie tylko kilka). W USA – codziennie życie w walce z wirusem traci ponad 1.000 osób dziennie, w Wielkiej Brytanii – 350 osób. Na całym świecie – 5.000 ludzi.
Kłopot w tym, że wciąż nie udało nam się zmniejszyć liczby nowych zakażeń. Z dnia na dzień wykrywamy 300-400 zakażeń i coraz bardziej przypomina to ranę, która nie chce się goić. Marzeniem byłaby sytuacja, którą udało się osiągnąć Japończykom. Oni też mieli w pewnym momencie 500 nowych przypadków dziennie, a teraz ich liczbę zbili do 50 dziennie (proponuję obejrzeć wykresy poniżej).
Generalnie są dwie strategie walki z koronawirusem. Podstawowa – wydawało się, że tę stosuje Polska – polega na „odcięciu tlenu” wirusowi. Zamknięcie kraju (czyli dopływu „nowego” wirusa) oraz zamknięcie ludzi w domach powinno spowodować, że nie będzie nowych zakażeń. Kto zachoruje, to zachoruje, a niektórzy trafią do szpitali. Po kilku, kilkunastu tygodniach liczba zakażeń siłą rzeczy zbliża się do zera, a wirus jest „zagłodzony”.
Druga strategia polega na zgodzie na stopniowe, zbiorowe uodpornienie społeczeństwa, a przynajmniej tej jego części, która statystycznie znosi koronawirusa lepiej. Nie „zamraża” się wtedy gospodarki, a jedynie izoluje grupy podwyższonego ryzyka i rekomenduje ludziom ograniczenie kontaktów. Wirus się rozpowszechnia w sposób wolniejszy, niż naturalnie, ale dopóki nie zagraża to wydolności ochrony zdrowia – można sobie na to pozwolić.
Polska kontra koronawirus: znajdziemy się w bolesnym rozkroku?
Pierwsza strategia oznacza ogromne koszty dla gospodarki, ale w miarę szybkie uporanie się z epidemią w kontekście lokalnym, a druga – wysokie koszty ochrony zdrowia i większą liczb ofiar oraz rozciągnięcie problemu w czasie. Korzyść z drugiego scenariusza jest taka, że uodpornione społeczeństwo daje możliwość otwarcia granic i korzystaniu np. z potencjału turystyki, najważniejszej dziś branży w światowej gospodarce. „Zagłodzenie” wirusa (czyli scenariusz pierwszy) powoduje konieczność pilnej kontroli granic pod kątem napływu „nowego” wirusa.
Ważne, żeby na którąś się zdecydować. Na pierwszą powinny się „pisać” państwa biedniejsze, a na drugą – bogate, silne i sprawne w zarządzaniu problemami. Taką właśnie strategię zastosowali Szwedzi. Polska wciąż może się znaleźć w bolesnym rozkroku.
Z jednej strony przyjęliśmy strategię „zagłodzenia” wirusa, a z drugiej – na razie nie potrafimy jej doprowadzić do końca. Liczba zakażeń utrzymuje się na mniej więcej stałym poziomie, a gospodarka jest już w połowie otwarta. Ruszyły na większą skalę sklepy, otwarte są centra handlowe, hotele, restauracje, fryzjerzy i zakłady usługowe oraz obiekty sportowe, pewnie za chwilę ruszą siłownie. Zamknięte są tylko szkoły i eventy.
Z jednej strony próbowaliśmy więc „zagłodzić” wirusa, a z drugiej – nasza liczba zakażeń rośnie tak, jak w Szwecji, czyli w kraju, który ma już dużą część uodpornionych mieszkańców. Ponieśliśmy znacznie większe od nich koszty gospodarcze walki z wirusem, a nie osiągnęliśmy żadnego z dwóch celów – ani uodpornienia dużej części ludzi, ani „zagłodzenia” wirusa.
Zobacz też: Fura ciekawych wykresów i statystyk koronawirusowych na ourworldindata.org
Co poszło nie tak? Trzy hipotezy
Co poszło nie tak? Z pewnością polegliśmy na polu wykonywania na skalę możliwie najbardziej masową testów na koronawirusa i wykrywania wystarczającego odsetka zakażonych, by „zdusić” zarazę. To pośredni efekt niewydolności systemu ochrony zdrowia i marnego stanu sprawności administracji oraz urzędów, określanego potocznie po całości jako „państwo z kartonu”.
Co prawda w ostatnich dniach liczba wykonanych w Polsce testów na obecność koronawirusa sięgnęła 30.000 dziennie, ale jeszcze niedawno było to 10.000 testów dziennie lub mniej. Włosi, Niemcy, czy Brytyjczycy dziennie wykonują po 60.000-70.000 testów. A z chińskiego Wuhan przyszła ostatnio informacja, że w ciągu doby Chińczycy byli w stanie przetestować… półtora miliona ludzi. Tutaj macie wskaźnik testów wykonywanych dziennie w wybranych krajach…
…a poniżej obrazkowe pokazanie liczby testów na każdy tysiąc mieszkańców (źródło danych i interaktywne wykresy tutaj):
Im więcej kraj przetestuje obywateli, tym więcej „wyłowi” chorych. Im mniej się prześlizgnie, tym mniejszy będzie współczynnik replikacji wirusa. Nawet jeśli ten jeden nie wychwycony zarazi kilkanaście kolejnych osób, to jeśli jednocześnie uda się wychwycić kilkunastu innych chorych, to w skali kraju współczynnik replikacji będzie poniżej 1, czyli wirus jednak będzie się z kraju zwijał. W Polsce wskaźnik replikacji generalnie jest dziś poniżej 1 (tak przynajmniej podaje rząd, ale niektórzy epidemiolodzy powątpiewają), lecz nawet minister od zdrowia przyznaje, że w czterech województwach ów „R” wciąż jest w okolicach lub powyżej 1.
Czytaj też: Koronawirus zamknął puby, bary i lokale. Ile piwa z tego powodu nie wypijemy?
Skoro liczba nowych przypadków nie spada, krzywa zachorowań się nie wypłaszcza, a liczba zmarłych obniża się dość opornie, to znaczy, że albo z testowaniem jest (było?) coś nie tak, albo władze popełniły błąd na etapie „zamrożenia” gospodarki (zbyt słabo pilnowano izolacji?) albo zbyt wcześnie otwarto gospodarkę.
To ostatnie zapewne było nieuniknione, bo skoro otwierają się nasi sąsiedzi, to my też musimy, zwłaszcza że każdy dzień „zamrożenia” to kilka miliardów złotych strat. Zostają więc dwa wcześniejsze scenariusze. Jesteśmy krajem niezbyt zinformatyzowanym, więc nie wprowadziliśmy też żadnych narzędzi do kontrolowania kontaktów międzyludzkich (próby były, ale nieudolne). A wiele krajów takie narzędzia stosuje i obniża dzięki niemu wskaźnik replikacji wirusa (tutaj źródło wykresu).
Czytaj więcej: Nadchodzi zmartwychwstanie? Tak Polska i świat będą wychodzić z epidemii koronawirusa
Czy błędy mogą rozejść się po kościach?
Jakie mogą być konsekwencje błędów władz? Wariant optymistyczny jest taki, że niewielkie. Być może rosnąca liczba chorych jest efektem kilku lokalnych ognisk (kopalnie), to po ich wyeliminowaniu liczba wykrywanych codziennie przypadków koronawirusa zacznie jednak spadać i – z niewielkim opóźnieniem – pójdziemy w kierunku Szwajcarii, czy Japonii. I będą takie promocje w zakładach pogrzebowych:
Wersja pesymistyczna jest taka, że przez kolejne miesiące będziemy mieli „sączącą się epidemię”, czyli po kilkaset nowych przypadków dziennie. Nie będziemy ani na tyle „zdrowi”, żeby władze innych krajów uznały nas za gospodarkę bezpieczną, ani na tyle „chorzy”, żeby opłacało się ponownie „zamrozić” gospodarkę.
Nieudana – ewentualnie – strategia „zagłodzenia” koronawirusa oznaczać będzie, że nie będziemy w stanie przez długie miesiące ożywić wielu gałęzi gospodarki, bazujących na zagranicznym popycie (jak choćby turystyki, czy hotelarstwa – np. większość hoteli w Warszawie wciąż jest zamkniętych, bo wyszły z założenia, że brak ruchu turystycznego z zagranicy i biznesowego nie daje szansy na zarobek.
———————
Nie przegap nowych tekstów z „Subiektywnie o finansach” i korzystaj ze specjalnych porad Macieja Samcika na kryzysowe czasy – zapisz się na newsletter i bądźmy w kontakcie!
———————
W jednym z nielicznych warszawskich hoteli dowiedziałem się, że na 300 pokoi mają wynajętych 30 i jeśli nie będzie lepiej – nie wykluczają ponownego zamknięcia. W restauracji na Starówce dziennie mają po 10-15 klientów, czyli 5% tego, co przed kryzysem. Bo nie ma turystów.
Czytaj więcej o tym: Restauracje już otwarte, ale czy znajdą się klienci? Oto siedem pomysłów, by znów chcieli przyjść i zostawić pieniądze za jedzenie na mieście
Nawet jeśli okaże się, że niektóre elementy tarcz rządowych (np. Tarcza Finansowa PFR) będą przedsięwzięciami udanymi, to będzie to para w gwizdek, jeśli przez bylejakość zarządzania państwem za kilka tygodni dowiemy się, że nie udało się „zagłodzić” wirusa. A wtedy mielibyśmy taki scenariusz, jaki wydarzył się w Iranie (trzeci wykres od dołu).
Wtedy żadne subwencje na podtrzymanie płynności, dopłaty 40% do kosztów etatów, czasowe zwolnienia z ZUS, czy bezzwrotne (pod warunkiem utrzymania etatów) pożyczki nie pomogą. Po prostu zabraknie popytu na te „uratowane” towary i usługi. Trzymam kciuki, żeby zrealizował się pozytywny scenariusz, bo inaczej będzie bolało.
————————
POSŁUCHAJ NAJNOWSZEGO PODCASTU „FINANSOWE SENSACJE TYGODNIA”
W najnowszym (12.) odcinku podcastu „Finansowe sensacje tygodnia” ekipa serwisu „Subiektywnie o finansach” – w galowym składzie – nawija m. in. o:
>>> wakacjach kredytowych 2.0 w ramach tarczy antykryzysowej 4.0 (od 1:15)
>>> chaosie w odmrażaniu gospodarki i o tym jak to się skończy (od 10:30)
>>> o tym jak będziemy podróżowali autobusami i samolotami w erze Covid-19 (od 15:40)
>>> o efektach wojny gotówki z bezgotówką w czasach zarazy (od 25:40)
>>> o brzydkim zachowaniu firmy ubezpieczeniowej PZU, która szuka dziury w całym (od 31:00)
Aby posłuchać kliknij w baner powyżej albo wejdź w niniejszy link
zdjęcie tytułowe do tekstu: archiwum własne. Wykorzystałem również twórczość użytkowników serwisu demotywatory.pl