W czasach epidemii w ludziach uwalniają się pokłady dobra, ale też zła. Minister zdrowia Łukasz Szumowski zapowiedział, że „rząd przymierza się do wprowadzenia cen regulowanych odgórnie na niektóre kategorie produktów”. Czy rzeczywiście takie rozwiązanie sprawi, że rachunek za zakupy będzie mniejszy? Jest aż pięć pułapek
W ciągu kilku newralgicznych dni marca, gdy premier ogłaszał kolejny stopnie „narodowej kwarantanny”, Polacy ogołocili sklepowe półki nie tylko z papieru toaletowego, ale też konserw, ryżu, kaszy, a nawet wody. W sumie zrobiliśmy większe zakupy niż przed świętami Bożego Narodzenia! Niektórzy sprzedawcy wykorzystali tę sytuację do podwyższenia cen. Niestety, nie ma danych kto i o ile podniósł, a GUS podliczy i poda dane o inflacji z podziałem na produkty dopiero w połowie kwietnia.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Przez koronawirusa podrożała pierś z kurczaka. I nie tylko
Tymczasem mamy do dyspozycji „obywatelski” monitoring cen, czyli raporty czytelników, głównie prasy lokalnej. Z ich badań wynika, że najbardziej zdrożało mięso. Reporterzy „Kuriera Porannego” sprawdzili, że większości monitorowanych, małych sklepów ceny poszły w górę nawet dwukrotnie. Karkówka podrożała z 15 zł/kg na na 25 zł. Udka kurczaka – z 4 zł/kg na 9 zł.
W rządzie zapanowało oburzenie. Minister rolnictwa (obecnie w kwarantannie) powiedział, że podnoszenie cen w takim momencie jest „podłe”. W UOKiK-u ukonstytuował się zespół, który będzie sprawdzał wzrosty cen żywności i produktów higienicznych. Ale najmocniejszą deklarację rzucił rząd ustami ministra zdrowia Łukasza Szumowskiego.
Minister zapowiedział, że urzędnicy czekają na analizę, z której wynika jak kształtowały się ceny różnych produktów w ciągu ostatniego roku. Gdy potwierdzą się dane o nieuzasadnionych wzrostach cen – prawdopodobnie czeka nas ustalenie cen urzędowych na niektóre produkty. „Odgórne regulowanie cen produktów jest zawsze bardzo delikatną operacją” – dodał (na szczęście) minister. Wiele wskazuje na to, że ta operacja właśnie się zaczyna.
Jak podał „Fakt”, pakiet ustaw antykryzysowych przewiduje kary do 5 mln zł za nieuzasadnione podwyższenie cen (kto to sprawdzi czy wzrost był nieuzasadniony?) i wprowadzenie na niektóre produkty – np. maseczki, żele antybakteryjne, a może nawet żywność – urzędowych marż. Pozornie nie ma nic prostszego, niż zamrozić rosnące ceny. Czy jednak powinniśmy przyklasnąć tej koncepcji, czy raczej ją skrytykować?
Rządzie, uważaj, bo na regulacji możesz się przejechać
Nie wiemy o cenach których produktów chce decydować rząd. Jeśli mówimy o artykułach spożywczych to do głowy przychodzi mięso, mąka, ryż, mleko, cukier, a gdyby chodziło o artykuły higieniczne, to papier toaletowy, mydło, żele do dezynfekcji rąk. Ceny maseczek w aptekach przyprawiają rzeczywiście o ból głowy. Kiedyś taka prosta maseczka kosztowała 70 gr., ostatnio widziałem w aptece taką samą po 9 zł. Nawet jeśli sami maseczek nie kupujemy, to szpitale też muszą płacić za nie 10 razy więcej, a pieniądze na to idą z budżetu państwa, czyli pośrednio z naszej kieszeni.
Problem w tym, że ingerencja w działanie „niewidzialnej ręki rynku” to zawsze igranie z ogniem. Oczywiście, już teraz państwo reguluje niektóre ceny, np. prądu dla gospodarstw domowych, ale równolegle istnieje całkowicie wolny rynek, gdzie stawki są dużo wyższe. I całkiem duża część Polaków właśnie z nich korzysta.
Jest aż pięć powodów, z których regulowanie cen może Polakom nie przynieść żadnej lub prawie żadnej ulgi jeśli chodzi o zawartość portfeli. Po prostu: żeby nie wiem jak się rząd napiął, to i tak będziemy wydawali w sklepach więcej pieniędzy. Jakie to powody?
1. Wszystkich cen nie da się uregulować, czyli efekt jojo. Ceny urzędowe na określone dobra regulują zachowania nie tylko konsumentów, ale i przedsiębiorców, którzy postarają się wrzucić marżę tam, gdzie regulacja nie dotrze. Istnieje ryzyko, że kiedy ustalimy odgórnie cenę jakiegoś produktu, to sprzedawcy lub producenci odbiją sobie to na czym innym. Zamrożona zostanie cena rolki papieru toaletowego? To droższe będą chusteczki higieniczne. Mydło w płynie będzie tanie, ale droższy będzie szampon. I tak dalej…
2. Wzrost cen to nie zawsze spekulacja. Zanim się narzuci cenę urzędową, warto sprawdzić kto opowiada za wzrost cen. W przypadku wzrostu cen mięsa szefowie sklepów zapewniali solennie, że ich marża nie wzrosła i że towar podrożał w hurtowaniach, albo u producenta. Ale podwyżka ceny u producenta też może mieć różne podstawy.
Pierwsza to czysta spekulacja. W wywiadzie dla Business Insidera
wiceprezes Grupy Eurocash (zarządza wielkimi sieciami sklepów) mówił, że producenci żądają podniesienia ceny zakupu i wypowiadają umowy o dostawach towarów po promocyjnych cenach, bo „myślą, że skoro ludzie kupują ich produkty, to oni zarobią więcej”.Z kolei producenci skarżą się, że sieci sklepów zawsze wyciskały ich do cna, żądając dostaw po cenach ledwo pokrywających koszt produkcji. Teraz to producenci są panami sytuacji, więc wykorzystują ją, ale nie, żeby spekulować, tylko przywrócić uczciwe relacje, w których to nie tylko dystrybutor zgarnia marżę z dostarczenia towaru konsumentowi. Dlaczego rząd przez lata nie reagował, gdy sieci sklepów zdzierały skórę z producentów np. żywności, a gdy oni wreszcie mają poważniejsze możliwości negocjacyjne – chce im zaszkodzić?
Jest i trzeci powód wzrostu cen: czasem po prostu rosną koszty produkcji. Ostatnio izba gospodarcza zrzeszająca producentów jajek poinformowała, że z powodu koronawirusa (część farmerów jest z Włoch) oraz z powodu braku pracowników, problemów transportowych, sanitarnych i zmniejszonego wylęgu piskląt na rynku jest mniej jajek. I ich cena siłą rzeczy pójdzie w górę.
Producent mydła w płynie Global Cosmed poinformował niedawno o zwiększonym popycie na mydła i żele pod prysznic. Problem w tym, że – jak informuje spółka – „pojawiły się zakłócenia dostaw surowców i opakowań do produkcji połączone ze spekulacyjnym wzrostem ich cen”. Być może producent będzie musiał podnieść ceny. Co się stanie, jeśli rząd ustali je odgórnie? Czy firma będzie musiała dopłacać do interesu? Adresatem zamrożenia cen powinni być ci, którzy spekulacyjnie podnoszą ceny składników. Ale jak ich dorwać, skoro to często firmy zagraniczne?
3. Regulowanie cen nie pomoże, gdy rośnie popyt. Nie można sprzedać w Polsce, to sprzedadzą za granicę. Pamiętacie, jak kilka lat temu mocno zdrożało masło? Ceny wzrosły z 4-5 zł do 10 zł za 250 g, bo Chińczycy zapragnęli grubiej smarować masłem chleb. Zwiększyło się zapotrzebowanie, a masła zaczęło brakować. Żaden rząd nie jest w stanie zablokować wzrostu popytu, ani przepływu towarów. Jeśli producenci będą widzieli, że mogą skierować swoją produkcję na rynek, na którym ceny nie są regulowane, to to zrobią. Będziemy mieli regulowane ceny i puste półki – to już było, starsi czytelnicy „Subiektywnie o finansach” pamiętają, gdy do sklepów trafiały tylko „odrzuty z eksportu”.
4. Ceny kiedyś trzeba będzie „odmrozić”. A to będzie bolało. Doraźne i czasowe zamrożenie cen może i odniesie częściowo skutek – konsumenci nie zapłacą więcej (choć nie wiadomo czy producent przez to nie zbankrutuje lub czy półki nie będą puste), ale co potem? Z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością można założyć, że producenci – dotknięci urzędowym cennikiem – kiedy on w końcu wygaśnie, zrobią wszystko, by odbić sobie straty. I po okresie zamrożenia przyjdzie odwilż, a z nią „cenowa powódź”. No, chyba, że ktoś myśli o utrzymaniu cen urzędowych na wszystko i na zawsze. Ale to też już było i źle się skończyło: „Głos Partii głosem Narodu”.
5. Regulacja cen może zdestabilizować podaż i… popyt. Nie jestem przekonany, że interwencja państwa uspokoi społeczeństwo, które do tej pory, po pierwszym zakupowym szoku, zachowuje się raczej racjonalnie i powstrzymuje się przed ogołacaniem półek sklepowych, jak robią to np. mieszkańcy Wielkiej Brytanii, czy ostatnio USA. Ale zamrożenie cen na część produktów może spowodować chwilowe ograniczenie podaży (szok po stronie producenta), co z kolei zwiększy popyt (szok po stronie konsumenta) i spowoduje, że będziemy mieli pod sklepami komitety kolejkowe jak za starych, (nie)dobrych czasów.
Drogi Rządzie, czy ta gra jest warta świeczki? Z wypowiedzi handlowców wyłania się obraz raczej odpowiedzialnych społecznie postaw: duże sieci nie zmieniają cen i potępiają proceder „spekulacyjnych” wzrostów. Nie da się ukryć, że gdzieniegdzie ceny niektórych produktów wzrosły, ale na szczęście rynek (jeszcze?) działa i ogranicza spekulację. Jeśli sklep X podnosi ceny, to możemy iść do sklepu Y. Byle by zachować bezpieczną odległość przy kasach.
Co sądzicie na temat pomysłów rządu? Regulowanie cen ma jakiś sens czy jest pułapką, na której każdy populistyczny polityk musi się poślizgnąć? Komentujcie!
źródło zdjęcia: PixaBay