Trwa wielka akcja-repatriacja rodaków, których zamknięcie granic Polski zastało na obczyźnie. Rząd wyznaczył do realizacji tego celu państwową linię lotniczą LOT i ustalił zryczałtowane ceny biletów. Dlaczego nie chciał zaangażować konkurencyjnych przewoźników, których flota też zapewne byłaby do dyspozycji? Czy to zawoalowany pomysł na zapewnienie LOT-owi zysków z naszych kieszeni? Sprawdzam i liczę
Od niedzieli prawie wszystkie loty międzynarodowe z i do Polski zostały zawieszone. Przymusowe uziemienie samolotów ma potrwać do 29 marca i jest sposobem na rozprzestrzeniania się koronawirusa. Możliwe są loty tylko transportowe oraz czartery biur podróży, które sprowadzają turystów do kraju. Za granicą, jak mówił premier Mateusz Morawiecki, zostało nawet pół miliona Polaków, którzy chcieliby wrócić do kraju.
- Czy warto dziś założyć długi depozyt? Czy obligacje wrócą do łask? Co będzie lepszą lokatą: dolar czy euro? I czy mamy początek hossy na giełdach? Prognozy na 2023 r. [ODPOWIEDZIALNE FINANSE BY BNP PARIBAS]
- Prawie każdy ma konto w banku. Używamy kart, bankowości mobilnej, deponujemy w bankach pieniądze. Ale skąd wzięły się banki, jakie dziś znamy? I jak się zmieniały? [ODPOWIEDZIALNE FINANSE BY BNP PARIBAS]
- Noworoczne porządki z finansami. Oszczędności w kieszeni? Zrób przegląd stałych płatności, subskrypcji, abonamentów [NIEZBĘDNIK KRYZYSOWY BY ORANGE]
Jak podało radio RMF FM, rząd mógł skorzystać z unijnego mechanizmu ochrony cywilnej. Dzięki niemu Polacy, którzy utknęli poza granicami UE, mogliby za darmo wrócić do ojczyzny. Ów mechanizm polega na tym, że dane państwo organizuje przelot, a Bruksela go refunduje. Ale mechanizm przydaje się tylko przy rejsach spoza Unii i jest warunek: trzeba wziąć ze sobą innych chętnych pasażerów, chcących wrócić na teren UE (można przeczytać to w tym dokumencie).
Polscy turyści utknęli jednak w dużej liczbie w innych krajach Unii Europejskiej, więc mechanizm ochrony cywilnej miałby bardzo ograniczone zastosowanie. Nasz rząd wymyślił więc akcję #LOTdoDomu. Dobrze jest mieć linię lotniczą, którą można wykorzystać do takich akcji. Węgrzy nie mają tego szczęścia – ich Malev zbankrutował, a WizzAir nie ma floty długodystansowej.
Bilety w ramach przedsięwzięcia #LOTdoDomu nie są za darmo. W niektórych przypadkach pasażerowie płacą znacznie więcej, niż wynosiła cena ich biletów na odwołane loty. Czy LOT zarobi na tej akcji, czy straci? Ile dopłaci rząd, czyli my wszyscy? I co to oznacza dla wszystkich, którzy w przyszłości będą korzystali z usług LOT?
Bilety dużo droższe niż w Skyscanner. Czy LOT zarabia na akcji ratunkowej?
MSZ szacuje, że dziennie do Polski samolotami LOT-u wraca 3.000 osób. Choć za granicą przebywa pół miliona Polaków, to nie ma możliwości, żeby wszystkich ściągnąć do kraju w krótkim czasie – większość z nich i tak musi poczekać z powrotem do kraju do wznowienia lotów komercyjnych. Choć niewykluczone, że lotniska będą zamknięte dłużej, są też problemy z zakładaniem rezerwacji na kwiecień – systemy rezerwacyjne linii lotniczych je odrzucają, by ograniczyć ryzyko konieczności zwracania pieniędzy klientom, gdyby okazało się, że ich samoloty będą uziemione dłużej.
Jaką część „normalnego” ruchu rekompensuje LOT-owi akcja #LOTdoDomu? Na dwutygodniowy okres, w którym uziemiono samoloty, LOT miał zaplanowanych 298.000 miejsc na trasach międzynarodowych. Zamiast tego na loty „ewakuacyjne” zapisało się 30.000 osób, zapewniając przewoźnikowi jedynie 10% planowego obłożenia.
Oznacza to dramatyczny spadek przychodów. W ubiegłym roku LOT miał 6,2 mld zł przychodów, czyli średnio 516 mln zł miesięcznie. Wyłączenie lotów na dwa tygodnie statystycznie oznaczałby ubytek 250 mln zł wpływów. W rzeczywistości zapewne jest to mniejsza kwota, bo marzec nigdy nie był szczytem zainteresowania podróżami. Tę wyrwę częściowo może załatać kasa od klientów „przymusowo” kupujących LOT-owskie bilety „ratunkowe”. Przymus polega na tym, że wszystkie loty konkurencyjnych linii odwołano. Wybór jest więc taki: albo LOT, albo nic.
Ceny biletów na loty „ratunkowe” są zryczałtowane i wynoszą 400–800 zł w granicach Europy i 1600–2400 zł za przelot dalekiego zasięgu. LOT zapewnia, że ta kwota nie pokrywa pełnych kosztów, więc do przelotu dopłaci polski rząd. Jak duża jest ta dopłata? Nie wiadomo.
Stawki 1600-2400 zł to raczej powyżej średniej za lot na długim dystansie. Przed zamknięciem nieba w promocji można było polecieć za te pieniądze na drugi koniec świata i z powrotem. Żeby było ciekawiej, to LOT pobierał dopłaty za przelot biznes klasą od klientów, którzy nie zdołali zapisać się na bilety w klasie ekonomicznej. Pasażerowie, którzy chcieli się wydostać np. z Bangkoku nie mieli wyboru i płacili po kilka tysięcy złotych za „przymusowy” bilet do kraju. Teraz już wiadomo, że LOT będzie zwracał różnicę w cenie między ryczałtem, a ceną biletu biznesowego.
Czytaj też: Czy LOT wejdzie do lotniczej elity? I co by to oznaczało dla polskich pasażerów?
Rząd jak dobry wujek. Ile wyniesie „dotacja” ratunkowa?
Ile rząd dopłaca do lotów do domu? Można to oszacować. LOT-owski Dreamliner w mniejszej wersji 787-8 zabiera na pokład 252 pasażerów. Jak informowali w mediach społecznościowych ewakuowani Polacy bilet z Kolombo w Sri Lance kosztował 2248 zł. Oznacza to, że jeśli samolot był pełen, to LOT przygarnął z wpłat pasażerów 566.000 zł.
Jakie są koszty przelotu? To zależy od samolotu i warunków finansowych na jakich użytkuje się samolot. Poniżej wklejam tabelkę, która pokazuje jak bardzo te koszty mogą się różnić w zależności od linii i wybranej maszyny. W przypadku Dreamlinera jest to od 8.000 dolarów do 15.000 dolarów na każdą godzinę lotu, czyli raczej sporo.
Załóżmy, że koszt przelotu Dreamlinera LOT-u to 14.000 dolarów za godzinę (o kilkunastu tysiącach dolarów mówił w mediach ekspert lotniczy Eryk Kłopotowski), czyli – przy kursie 4,2 zł – jest to 58.800 zł. Lot do Kolombo trwa 10 godzin w jedną stronę, czyli w sumie 20 godzin. Ale w jedną stronę samolot leci pusty, czyli nie zarabia. 20 godzin lotu to koszt 1,2 mln zł! Tymczasem pasażerowie zrzucą się na około połowę tej kwoty.
Oznacza to, że – licząc pobieżnie i z dużym marginesem błędu – można oszacować, że rząd na długich trasach dopłaca do akcji #LOTdoDomu drugie tyle, ile płacą za bilety pasażerowie. I to zakładając, że loty nie mają żadnej marży, a jedynie pokrywają koszty operacyjne i wynagrodzenie załogi.
W skali całego programu #LotDoDomu bilans jest trudny do oszacowania, bo nie znamy cen i dokładnych stawek za godzinę lotu poszczególnymi maszynami, które są we flocie naszego narodowego przewoźnika.
A może trzeba było wezwać na pomoc inne linie?
Mimo wszystko nie wygląda to dobrze: najpierw rząd uziemia całą konkurencję, (ruch na lotnisku Chopina spadł najbardziej w Europie, nie licząc lotnisk włoskich), a potem wyznacza kontrolowaną przez siebie firmę, która ma wozić pasażerów na wyłączność. W mediach pojawiały się głosy, że taki monopol LOT-u na powroty to rodzaj pomocy publicznej. LOT już raz taką pomoc dostał w 2012 r. i do 2022 r. nie może już liczyć na rządowe pieniądze.
W dzisiejszych realiach trudno sobie wyobrazić, by te reguły zostały dochowane. Na program ratunkowy czeka już cała branża lotnicza. – „Popyt na międzynarodowe loty nie istnieje. W najgorszym scenariuszu przewidujemy spadek globalnego ruchu lotniczego o 60% – powiedzieli ostatnio przedstawiciele linii SAS.
Ale przecież LOT nie jest jedyną polska linią lotniczą – mamy polską prywatną linię EnterAir, które organizuje loty czarterowe, ale teraz nikt nie lata na wakacje. Do akcji pewnie włączyłby się też lider polskiego rynku czyli Ryanair, a może też WizzAir – dzięki temu akcja być może zostałby przeprowadzona sprawniej i szybciej?
Może można by też nie zapełniać całych samolotów na 100%, by pasażerowie nie siedzieli ściśnięci jak sardynki i by zminimalizować ryzyko transmisji wirusa? Może ceny biletów byłyby niższe? Wiadomo, że tanie linie to mistrzowie optymalizacji. Zapytaliśmy się o to eksperta od transportu Adriana Furgalskiego. Oto co nam powiedział:
„Naturalne jest, że w sytuacji nagłej i kryzysowej korzysta się w pierwszej kolejności z własnych zasobów. LOT ma też flotę różnego typu pozwalającą dolecieć wszędzie, zaś w przypadku konkurencji, np. Enter Air, byłoby to mocno ograniczone. Po drugie rozbijanie operacji na dwie linie to kiepski pomysł w zakresie koordynacji. Jeżeli popatrzymy na koszty uruchomienia maszyn i na ceny płacone przez pasażerów, to widać, że byłyby to rejsy deficytowe nawet przy 100-procentowym wypełnieniu, zaś dopłata ze strony państwa – która nie może być uznana za pomoc publiczną – w moim przekonaniu pozwala te rejsy zrealizować co najwyżej po kosztach”
Czytaj też: Polacy ogołocili sklepy z żywności. Czy naprawdę mogłoby jej zabraknąć w czasie „narodowej kwarantanny”?
Kryzys związany z koronawirusem dopiero się rozkręca i trudno przewidzieć jak duże wywrze skutki. Jedno jest pewne – bez pomocy rządów branża lotnicza tego nie przetrzyma. Lęk przed podróżami będzie w najbliższych miesiącach duży.
Najbliższe tygodnie pokażą, czy czeka nas roczne spowolnienie ruchu lotniczego, czy trwała zapaść. Istnieje hipoteza, że bez wsparcia państwa większość światowych linii lotniczych na koniec maja będzie trupem.
źródło zdjęcia:LOT, YouTube- StarTV