Prąd jest już tak drogi, że firmom bardziej opłaca się korzystać z własnych paneli fotowoltaicznych, niż ciągnąć go „po kablu” z elektrowni. A będzie jeszcze drożej, bo rośnie popyt – właśnie osiągnęliśmy nowy rekord zapotrzebowania w Polsce na prąd. Coraz więcej osób i firm woli się zabezpieczyć przed podwyżkami i stawia własne minielektrownie
Jeśli, któryś z czytelników przed tygodniem, w te największe upały korzystał z klimatyzacji, to musi wiedzieć, że mógł mieć na sumieniu polski system energetyczny. W czwartek 21 czerwca ok. południa przypadło rekordowe zapotrzebowanie na prąd w Polsce – wyniosło ono 23,4 GW. W zimie i tak zużywamy kilka-kilkanaście procent więcej, bo dogrzewamy się różnymi piecykami olejowymi, czy farelkami.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Problem w tym, że polskie elektrownie nie były w stanie zaspokoić tak wielkiego popytu, więc umiejscowione w podziemnym bunkrze centrum sterowania siecią energetyczną w podwarszawskim Konstancinie (na zdjęciu) zleciło pilny import prądu od naszych sąsiadów: z Niemiec, Szwecji i Litwy.
Prąd na celowniku spekulantów? A może to zwykłe prawo popytu i podaży?
To może świadczyć, że mylił się jednak prezes Urzędu Regulacji Energetyki, który mówił niedawno w Sejmie, że jego zdaniem za rekordowy, 60-procentowy wzrost cen prądu odpowiadają ci źli spekulanci.
Na dobrą sprawę, wygląda bardziej na to, że inwestorzy przeczuwali, że w lecie może powtórzyć się sytuacja sprzed 3 lat gdy rząd nakazał wprowadzić obowiązkowe ograniczenia w zużyciu prądu dla firm. Kto się nie dostosował (no bo skąd miał wiedzieć o takim wprowadzonym z dnia na dzień obowiązku?) ten do dziś dostaje wezwania do karnej zapłaty.
Prawa popytu i podaży są nieubłagane – gdy towaru (prądu) zaczyna brakować, to jego cena idzie w górę. I inwestorzy, którzy potrafią liczyć pieniądze, doskonale o tym wiedzą.
Raporty ostrzegają: będzie jeszcze gorzej. I jeszcze drożej
Jak pisaliśmy 7 czerwca w ciągu roku ceny prądu wzrosły o 60%, a podwyżkom ma się przyjrzeć KNF i UOKiK (czekamy na wyniki dochodzenia). W ubiegłym roku o tej porze średnie ceny prądu na Towarowej Giełdzie Energii wynosiły ok. 150 zł za megawatogodzinę. Dziś to już 242 zł, czyli ponad 60% więcej. W dostawach na sierpień to nawet ponad 300 zł.
A popyt jeszcze wzrośnie – na nic energooszczędne LED-y, lodówki klasy AAA+, czy telewizory LCD zamiast kineskopowych. Według raportu fundacji „Przyjazny Kraj” w tym roku zapotrzebowanie na energię w Polsce wyniesie 175 TWh, czyli o 6 TWh więcej niż przed rokiem.
Do czego porównać te liczby? Na przykład do tego, że w 2010 r. zużywaliśmy 156 TWh. Jeśli kilka naszych elektrowni pójdzie do remontu, albo po prostu się zepsuje, to okaże się, że bez importu energii będziemy musieli się wyposażyć w pokaźny zestaw świeczek. A ceny jeszcze poszybują.
Czytaj też: Fortum kontra tradycyjni dostawcy prądu. Czy darmowa energia w nocnej taryfie się opłaca?
Czytaj też: Jak płacicie rachunki? Gotówką na poczcie, przelewem internetowym, kartą online? Są nowe dane
Konsumenci są w o tyle komfortowej sytuacji, że przed podwyżkami cen energii chroni ich URE, które musi zatwierdzić maksymalne stawki sprzedaży i dostarczania prądu. I w roku wyborczym (jesienią wybieramy samorządowców, a w przyszłym roku europosłów i posłów) prawdopodobieństwo podwyżek jest niewielkie.
Kto zapłaci za podwyżki cen prądu?
Ale ponieważ zgodnie z uniwersalną życiową zasadą, że „nie ma darmowych lunchów”, podwyżki będzie musiał ktoś skonsumować. I padnie prawdopodobnie na sektor nieregulowany taryfami, czyli polskie firmy.
W swoim jeszcze ciepłym raporcie, Instytut Energetyki Odnawialnej stawia tezę, że trwająca tendencja do obarczania odbiorców z grupy „C” utrzyma się, a tempo wzrostu cen energii elektrycznej będzie „istotnie większe” niż w taryfach „B”.
Skąd taki scenariusz? Bo dla dużych odbiorców z grupy „B” (centra handlowe, hotele, przemysł, stacje paliw, fermy kurze, szklarnie) koszty energii stanowią większy odsetek wszystkich ponoszonych wydatków. I dociążenie ich mogłoby zmniejszyć konkurencyjność naszych firm, które i tak już teraz płacą za prąd więcej niż ich niemieccy konkurencji. Według analiz firmy doradczej EY nawet 60% więcej. W najbliższych latach ta różnica może skoczyć do 100%
Jak to możliwe – ktoś zapyta? W końcu koszt niemieckiego „energiewende”, czyli zielonej rewolucji energetycznej to dwadzieścia kilka miliardów euro rocznie w subwencjach. Tak, ale te koszty biorą na siebie rodziny Schmidtów, tak aby potężny, niemiecki przemysł zachował konkurencyjność.
Polskie rodziny płacą mniej więcej (raczej więcej) 60-65 groszy za kilowatogodzinę. Niemieckie – ponad dwa razy tyle. Oczywiście, uwzględniając siłę nabywczą, wygląda to nieco inaczej – ceny prądu w Polsce są na piątym miejscu co do wysokości w Europie.
Piekło zamarzło. Instalacja OZE tańsza niż prąd z elektrowni?
Prognozy wzrostu cen energii mogą się okazać mordercze dla konkurencji nie tylko polskiego przemysłu, ale też zwykłych firm usługowych, choćby fryzjerów, mechaników, czy stolarzy. Zgodnie z prognozą IEO średnia cena sprzedaży energii elektrycznej w grupach taryfowych C wzrośnie do 2030 roku o ok. 25 %, tj. do poziomu ok. 400 zł za megawatogodzinę (MWh), natomiast w przypadku grup taryfowych B np. o ok. 19 % do poziomu ok. 280 zł za MWh.
To nie żaden skrajny pesymizm, ale realizm – chodzi np. o wzrost kosztów emisji CO2, do którego dąży Unia, któremu nie jest w stanie przeciwstawić się polski rząd.
Czytaj też: Oni odetną prąd car-sharingowi? Warszawę i kraj zaleją… skutery na minuty. Ja już jeździłem
Jak się chronić przed podwyżkami? W swoim najnowszym raporcie IEO zwraca uwagę, na spadające koszty produkcji prądu z instalacji fotowoltaicznej skłaniają coraz więcej firm do instalowania… własnych minielektrowni bez oglądania się za jakimiś dotacjami, czy preferencyjnym finansowaniem. Już nie chodzi tylko o kwestie wizerunkowe, ale o czysty rachunek ekonomiczny.
Jest słońce na Orlenie
Własne elektrownie słoneczne ma Ikea, producent soków Kubuś, firma Maspex, a nawet Orlen, który zamontował panele fotowoltaiczne na kilkunastu stacjach.
Jak to się może opłacać? Po pierwsze – o czym wspomnieliśmy – rosną ceny prądu z elektrowni, a to sprawia, że własne źródło prądu powoli staje się atrakcyjną alternatywą. Oczywiście, prądu z węgla (czy też ze spalania gazu) zastąpić na razie się nie da, bo własna elektrownia nie da rady zasilić całą dobę naszej firmy.
Według analizy banku inwestycyjnego Lazard uśredniony koszt tzw. LCOE (uwzględniając wszelkie możliwe koszty – budowy, paliwa, eksploatacji) energii elektrycznej ze słońca już teraz jest o połowę niższy niż z węgla. Oczywiście, mówimy o kosztach budowy nowych elektrowni.
Czytaj też: Prąd z pomocą lekarza, psychologa, a nawet pranie, gotowanie i sprzątanie. Awangardowa oferta Energi
Po drugie firmy, czy fabryki mają inny profil zużycia niż gospodarstwa domowe. W domu zużywamy średnio tylko 20-30% tego co wyprodukuje nasza minielektrownia słoneczna (bo gdy słońce jest w zenicie, jesteśmy w pracy). Fabryki autokonsumują nawet 80% produkowanej energii. No i firma może sobie wydatek na instalację wrzucić w koszty i zapłacić cenę netto.
Po trzecie technologia tanieje. Ceny dwóch najważniejszych elementów minielektrowni: moduły (czyli to, co montujemy na dachu) potaniały w ostatnich 2-3 latach o 14%. A inwertery, które sprawiają, że wyprodukowany prąd spełnia parametry żeby zasilić urządzenia domowe (zamienia go ze stałego na zmienny) potaniały o 18%.
Jak to się przekłada na koszty instalacji dla potencjalnych klientów? Ceny kompletnych instalacji fotowoltaicznych zaczynają się obecnie ok. 6.000-7.500 zł brutto za 1 kW. Przeciętna instalacja dla domu o mocy 3 kW kosztuje więc jakieś 18.000 zł. Firmy montują u siebie zwykle elektrownie o mocy znacznie większej – 40 kW.