Polska ma zamykać kopalnie w znacznie szybszym tempie, niż planowano – zadecydował rząd. I tak rozgorzał wielki spór o węgiel. Związkowcy odpowiedzieli pogotowiem strajkowym, być może górnicy przyjadą protestować do Stolicy. Czy rządowi należą się pochwały, że w końcu podjął męskie decyzje w kierunku zerwania z uzależnieniem polskiej produkcji prądu od węgla? A może jest tak, że bez węgla Polska sobie nie poradzi? Czy i ile zaoszczędzimy, gdy pozbędziemy się „czarnego złota”?
Do niedawna wydawało się oczywiste, że Polska nie może szybko zrezygnować z węgla, bo jeśli zamkniemy kopalnie i wyłączymy elektrownie węglowe (z których trzy to prawdziwe „nówki”, oddane dopiero do użytku: Opole, Kozienice, Jaworzno), to zostaniemy bez prądu. W końcu z węgla produkujemy 80% płynącej do gniazdek elektryczności. Ale otoczenie się zmienia i powoduje, że z szybkim odejściem od produkcji energii z węgla musimy jednak zacząć się oswajać. Ocieplenie klimatu przyspiesza, a technologie pozwalające produkować prąd z wiatru, wody i słońca – tanieją.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Efekt? Nawet Chiny, czyli największy emitent CO2 na świecie (wpuszcza do atmosfery 10 mld ton rocznie, gdy np. Polska – 300 mln ton), ogłosiły w tym tygodniu, że do 2060 r. będą krajem neutralnym klimatycznie, co oznacza, że zrównoważą do zera bilans emisji CO2. To tak jakby piekło zamarzło.
Czytaj też: Nadchodzą „klimatyczne” zmiany w twojej firmie. Nie chodzi o wizerunek, lecz o pieniądze. Jak zmienią się biura i biurka?
W tym kontekście polski rząd obudził się z ręką w nocniku. Strategia „na przeczekanie” (czyli zakładająca, że elektrownie węglowe same „wymrą” ze starości i zostaną zastąpione przez ekologiczne źródła prądu) nie wchodzi już w grę. Pojawiła się więc przyjęta we wrześniu Polityka Energetyczna Polski do 2040 r. firmowana przez ministerstwo klimatu. W jej podsumowaniu na rządowych stronach internetowych słowo „węgiel”, ani „górnictwo” nie pada ani razu, a w samej prezentacji krótki fragment o węglu jest na ostatniej stronie.
Za to jest tam informacja, że udział węgla w polskiej energetyce ma wynieść w 2040 r. zaledwie 11-28% zamiast obecnych 80% Przedstawiciele górniczych związków zawodowych wpadli we wściekłość. „Nie akceptujemy tego dokumentu. Plany trzeba zmienić, bo oznacza koniec przemysłu węglowego na Śląsku” – ostrzegają związkowcy. Jako pierwsze do zamknięcia wyznaczono kopalnie Ruda w Rudzie Śląskiej i Wujek w Katowicach.
Rząd gwałtownie przestawia zwrotnicę. Co się stało?
Do niedawna rząd twierdził, że węgiel to gwarancja bezpieczeństwa energetycznego Polski. Mamy własny surowiec, którego nie musimy – w przeciwieństwie do ropy naftowej, czy gazu importować. I że choć jest drogi, to jest nasz, własny. I jest to cena naszej suwerenności. Co się zmieniło?
Po pierwsze: przez kryzys gospodarczy spada zużycie energii elektrycznej – mniej więcej o 6-8% w skali roku. Wraz z nim spada zużycie węgla. Rosną zapasy na zwałach, firmy energetyczne kredytują kopalnie kupując węgiel na zapas, po czym trafia on do „magazynów”. Ale co mają z tym węglem zrobić?
Wydobycie węgla w Polsce spada, ale coraz więcej węgla sprowadzamy z zagranicy, bo jest tańszy. W 2019 r. wykopaliśmy 61 mln ton węgla kamiennego i 16,7 mln ton sprowadziliśmy z zagranicy, przede wszystkim z Rosji – razem to 77,7 mln ton. Dla porównania: w 2009 r. wykopaliśmy 83,4 mln ton węgla, a import wyniósł 9,4 – razem to 92,8 mln ton. W dodatku będziemy go potrzebować coraz mniej, bo stare elektrownie będą wyłączane.
Po drugie: prąd z elektrowni węglowych jest za drogi. Zgodnie z prawem energetycznym jeśli w jednym mieście stoją dwie elektrownie: jedna nowoczesna, produkująca tani prąd, a druga stara, węglowa, to pierwszeństwo w dostępie do wpuszczenia prądu w obieg, ma to tańsze źródło: a więc najpierw wiatraki, fotowoltaika, gaz, a dopiero potem elektrownie węglowe – ma to chronić konsumentów i przemysł przed wzrostem cen energii.
A prąd z węgla jest drogi, bo jesteśmy w Unii Europejskiej, która chce być w światowej awangardzie walki z ochroną klimatu i mocno dociąża każdą fabrykę i elektrownię, która emituje CO2. Jeśli ktoś chce kopcić, musi płacić. Największy w Polsce koncern energetyczny PGE szacuje, że w tym roku wyda astronomiczną liczbę 6 mld zł na koszty zakupu „bonów” uprawniających do emisji CO2 ze spalanego węgla.
Po trzecie: Unia Europejska dopłaci 60 mld zł do zamykania kopalń. Rząd mówi „teraz albo nigdy”, bo Unia Europejska chce nam dać 60 mld zł na transformację Śląska, pod warunkiem, że skończymy z węglem. Kopalnie i tak trzeba będzie zamykać, bo – jak mówi były minister gospodarki i ekspert w sprawach górnictwa Janusz Steinhoff – węgiel za 20 lat i tak się skończy. A przynajmniej ten, który jeszcze opłaca się wydobywać. Lepiej więc wziąć unijne pieniądze i nieco przyspieszyć zamykanie kopalń, niż ich nie wziąć i też musieć je zamykać, tylko trochę później.
Po czwarte: inwestycje w prąd z wiatru i słońca potaniały. Jeszcze kilka lat temu budowanie wiatraków, czy farm paneli słonecznych mogło się opłacić tylko w warunkach dopłat rządowych. Teraz technologie potaniały na tyle, że prąd wyprodukowany ze źródeł odnawialnych – wliczając wartość inwestycji początkowej – bywa tańszy, niż ten z węgla. A więc zaczyna opłacać się inwestować w prąd „zielony”, a nie „czarny”. Unia Europejska wspiera np. budowę ogromnych i bardzo drogich farm na morzu, do czego szykuje się także Polska.
Dowiedz się więcej: Czy jesteśmy skazani na drogi prąd? Z jego powodu wzrosną ceny wszystkiego. Kto jest temu winny: wolny rynek czy polityka rządu?
Oto grafiki, które pokazują średnie ceny prądu w pierwszym półroczu w naszym regionie: w hurcie i w detalu. Ceny w hurcie są w Polsce najwyższe, co odzwierciedla wysokie koszty produkcji. Ceny detaliczne uzależnione są od różnych dodatkowych opłat (podatków, akcyzy, ale też opłat na wspieranie OZE).
Górnicy zaproponowali, by ograniczyć import energii z krajów ościennych, w tym taniej „zielonej” energii z elektrowni wodnych ze Szwecji, czy z niemieckich wiatraków. Energia, która do Polski wpływa, obniża średnie ceny, przez co „węglówki” przestają być konkurencyjne. Droga energia z węgla już teraz mobilizuje firmy i konsumentów do inwestowania we własne źródła prądu, przede wszystkim fotowoltaikę, co jeszcze bardziej obniża popyt na węgiel. I koło się zamyka. To tak, jakby zatrzymać import tanich brzoskwiń z Hiszpanii, żeby klienci musieli kupować drogie, polskie. To nie przejdzie.
Dlaczego górnicy muszą nam wydobywać tak drogi węgiel?
Polskie górnictwo może by i jakoś dawało radę, ale dobija je to, że węgiel z zagranicy jest tańszy (i to nawet doliczając koszty transportu). A dlaczego jest tańszy? Bo koszty produkcji w Rosji, czy w Kolumbii są niższe, a sam węgiel jest lepszy (ma lepsze parametry techniczne, np. mniej siarki).
Jak to wygląda w liczbach? Polski węgiel z uwzględnieniem kosztów wydobycia kosztował w ubiegłym roku ok. 350 zł za tonę. Węgiel na światowych giełdach kosztował 200 zł za tonę. Czyli przepłacamy 150 zł na każdej tonie! Ma to odzwierciedlenie w cenach prądu na wklejonych wyżej infografikach o cenach hurtowych.
Kto kupuje wraży, importowany węgiel? Do niedawna wszyscy – prywatne składy węgla, które sprzedają go osobom prywatnym (węgiel to główne źródło ciepła dla 5,7 mln na 13,4 mln gospodarstw domowych w Polsce), spółki Skarbu Państwa (choć ostatnio dostały wytyczne, że mają to ograniczyć), czy kilkaset lokalnych elektrociepłowni, należących do władz samorządowych.
Ale polskie górnictwo niejedno ma imię. Głośno krzyczy głównie państwowy sektor górniczy, którego rdzeniem jest Polska Grupa Górnicza zatrudniająca 40.000 z ok. 70.000 górników w Polsce. Poza PGG są jeszcze kopalnie prywatne np. Silesia, czy Bogdanka (kontrolowana jeszcze kilka lat temu przez OFE, dziś w rękach państwowej Enei). Pracownicy tych zakładów wcale nie palą się do protestów, bo już teraz pracują na zasadach wolnorynkowych.
Ale PGG to największa firma górnicza w Europie, która ma niespotykaną w skali świata zdolność do przepalania pieniędzy, a jej pracownicy w porównaniu do kolegów z innych zakładów mają dużo lepsze warunki pracy – zawsze mogli liczyć na pomoc rządu.
W ostatnich latach (zaczęło się wiosną w 2016 r.) kilka spółek energetycznych zrzuciło się w sumie kwotą 400 mln zł, żeby uratować bankrutującą Kompanię Węglową, przemianowaną później na Polską Grupę Górniczą. Wkrótce sytuacja się powtórzyła i znów trzeba było dosypać kilkaset milionów złotych. I teraz znowu: PGG, rękami ministra aktywów państwowych Jacka Sasina, wyciąga ręce po pieniądze, tym razem do Polskiego Funduszu Rozwoju. Ale jego szef Paweł Borys mówi: „najpierw pokażcie plan restrukturyzacji kopalń”.
I wie co mówi. PGG ma ogromne koszty pracownicze – koszty wynagrodzeń to połowa kosztów grupy – jakieś 4 mld zł rocznie, niezależnie od tego, czy firma zarabia, czy nie. Ostatnia podwyżka pensji górników średnio o 6% była w lutym. Koszt? Dodatkowe 270 mln zł rocznie. Tymczasem PGG ma problemy ze sprzedażą węgla, nadprodukcją i „jedzie” na stratach. I jest tak, że cała Polska stała się zakładnikiem 40.000 górników, pracowników PGG. A może należałoby powiedzieć, że po prostu grupy najbardziej aktywnych związkowców?
Kto za to płaci? Bezpośrednio spółki, które zrzucają się na pomoc dla PGG (firma należy m.in. do PGNiG, PGE, Węglokoksu, PFR, Enei), ale pośrednio my wszyscy. Według raportu think-tanku WISE Europa każdy Polak dokładał w ostatnich 26 latach mniej więcej 1.900 zł rocznie do górnictwa: na restrukturyzację, przywileje emerytalne dla górników, deputaty, czternastki. Zamiast wymyślić dla węgla jakąś alternatywę, władowaliśmy tony złotówek w kopalnie.
W sumie, według raportu „Ukryty Rachunek za Węgiel”, w latach 2013-2016 Polska wydawała 8 mld zł rocznie na wsparcie górnictwa i energetyki węglowej. W latach 2017-2030 kwota ta może wzrosnąć do ponad 11 mld zł.
Jak przestać dopłacać do węgla?
Jak przestać dopłacać do węgla, a w konsekwencji wymusić zmiany w polskiej energetyce? Zapewne potrzebne byłoby urealnienie kosztów produkcji, obniżka pensji o 30%, zawieszenie „czternastek” i zamknięcie nierentowych kopalń – jednym słowem urynkowienie „państwowej” części górnictwa. Dokładnie taki plan zaproponował rząd w lipcu (czego się potem wypierał), ale jego przedstawiciele niemal zostali wywiezieni na taczkach. Dziś – z wspomnianych na początku czterech powodów – pomysł likwidacji kopalń wraca. Ostatnia kopalnia węgla miałaby działać nie dłużej niż do 2036 r.
Jakie to miałoby skutki dla regionu? Sektor okołogórniczy to ok. 250.000 miejsc pracy. Czy ci ludzie zostaną bez zajęcia? O to raczej nie należy się martwić (choć rząd powinien zapewnić jakieś działania osłonowe), bo do tej pory raczej brakowało w Polsce wykwalifikowanych specjalistów. Śląsk jest uprzemysłowionym regionem i jest w stanie wchłonąć zwiększoną podaż pracy.
Prof. Marek Szczepański, socjolog specjalizujący się w śledzeniu zmian społecznych wśród górników z Uniwersytetu Śląskiego, mówił portalowi Wnp.pl: „Potrzebny jest czytelny program dla branży górniczej z jasnym wskazaniem, które z kopalń muszą zostać zlikwidowane”. I dodał – nie wiem czy zupełnie poważnie – że „zamykanie kopalń będzie trudne np. dla pijalni piwa. Te w dzielnicach górniczych mogą upaść, bowiem po likwidacji kopalń zabraknie im klienteli”.
Do niedawna były minister gospodarki Janusz Steinhoff szczycił się tym, że udało się za jego kadencji zamknąć więcej kopalń niż Margaret Thatcher. Dziś kontekst zamykania szybów jest oczywiście inny, ale obecny premier Mateusz Morawiecki ma szanse przegonić i ministra Steinhoff i premier Thatcher. I rachunek jaki wystawiłaby mu za to historia, byłby pozytywny.
źródło zdjęcia: YouTube Kancelaria Premiera, YouTube, Śląsko-Dąbrowska Solidarność