100 mld zł dostaną z naszych kieszeni deweloperzy farm wiatrowych na Bałtyku, którzy właśnie kontraktują dostawę pierwszych turbin. Czy w imię zielonej transformacji mamy dopłacać do wiatraków na morzu z uśmiechem na twarzy? I dlaczego, skoro energia odnawialna miała być tańsza niż ta z węgla, każe nam się znowu coś dotować, tym razem wiatraki?
„Polski ład” kwestie energii i zielonej transformacji traktuje po macoszemu. Jest co prawda zapewnienie, że oprócz fotowoltaiki rząd będzie dotował ładowarki do samochodów elektrycznych, magazyny energii, „powszechne finansowanie pomp ciepła” (to zresztą pomysł kompletnie oderwany od polskich realiów), ale nie ma konkretnych zapisów – są tylko kilkuzdaniowe hasła.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Nieco więcej z prezentacji „Polskiego Ładu” możemy się dowiedzieć na temat przyszłości energetyki w kontekście wielkich inwestycji, które mają zastąpić elektrownie węglowe. Na tapecie jest polska elektrownia atomowa, chociaż wizja jej realizacji jest tak odległa, jak podróż na Marsa (w dwie strony) i farmy wiatrowe na morzu. Morza mamy całkiem sporo, w dodatku bardzo wietrznego. Problem w tym, że to kosztowana impreza, warta nawet 100 mld zł. Dlaczego mamy dopłacać do zielonej energii, skoro miała być tania i powszechna? A może nie ma innego wyjścia?
„Polski ład” i farmy na morzu. Potrzeba 22,5 mld euro!
Prąd w Polsce staje się piekielnie drogi, bo do absurdalnych poziomów wzrosły koszty uprawnień do emisji CO2. Zamiast kilkunastu euro jest to 50 euro za każdą wymitowaną tonę CO2. A że emitujemy kilkaset milionów ton rocznie, firmy energetyczne (ale też przemysłowe) płacą za CO2 kilkanaście miliardów złotych. Koszty przerzucają na odbiorców.
Na papierze recepty są proste: przejść na źródła odnawialne, czyli fotowoltaikę, być może atom i wiatr na morzu. To ostatnie jest kuszące zwłaszcza w polskich warunkach. O ile wydajność farm lądowych wynosi 20-30% (tyle mniej więcej czasu w ciągu roku pracują), to w tych morskich to grubo ponad 40%. W 2050 r. to właśnie wiatr ma być głównym źródłem energii, o czym mówią dane agencji IRENA, która bada koszt OZE.
Problem w tym, że „wiatraczki”, to wydatek nie mniejszy niż elektrownia atomowa. Kto miałby to robić i ile dostanie za to pieniędzy? Farmy na Bałtyku chce budować Polenergia kontrolowana przez Kulczyk Investments (pod tym względem firma okazała się prekursorem), a z firm państwowych – Orlen i PGE. Wszystkie firmy mają zachodnich kooperantów, którzy zapewnią know-how. W sumie w planach jest uruchomienie farm o mocy 6 GW. Dla porównania: cały system energetyczny Polski ma ponad 40 GW. Docelowo, czyli do 2040 r., prądu z wiatru ma być dwa razy tyle, czy aż 11 GW.
Polski Ład daje tylko cząstkową odpowiedź w sprawie finansowania tych inwestycji. Czytamy w nim o 500 mln euro, które chce przeznaczyć rząd na morskie farmy wiatrowe i infrastrukturę towarzyszącą, czyli podmorskie okablowanie i stacje przyłączeniowe na brzegu. To kropla w morzu potrzeb. Ile pieniędzy potrzeba?
Wiatraki drogie jak atom. Warto się wokół nich „zakręcić”?
Komisja Europejska zatwierdziła niedawno pomoc publiczną dla inwestorów w wiatraki na morzu. Polski rząd chce ich dotować maksymalnie kwotą 22,5 mld euro, czyli przy obecnym kursie ponad 100 mld zł. Dopłacimy inwestorom do budowy farm po 319,6 zł za 1 MWh (roczne zużycie w polskiej rodzinie to 2 MWh).
Jak to się przełoży na rachunki konsumentów? Niektórzy dziennikarze wyliczają, że będzie to 8 zł miesięcznie, ale URE w korespondencji z nami twierdzi, że nie ma jeszcze wyliczeń kwoty. „Wysokość opłaty będzie związana m.in. z cenami energii w przyszłych latach” – mówi nam Agnieszka Głośniewska, rzeczniczka URE.
Poza tym każdy inwestor będzie składał oddzielny wniosek dotacyjny, który będzie musiał uzyskać akceptację kolejno Komisji Europejskiej i Urzędu Regulacji Energetyki (kwoty mogą być niższe od maksymalnych). No i wypłaty dotacji będą dopiero wtedy, gdy prąd będzie już produkowany (najwcześniej w 2025 r.).
„Inwestorzy nadmiernie na tych projektach nie zarobią. System wsparcia zawiera bezpieczniki – m.in. mechanizm, który ma zapobiec tzw. „nadwsparciu” dla morskiej farmy wiatrowej w przypadku zmiany jej parametrów już po przyznaniu pomocy publicznej, ale przed rozpoczęciem budowy. Np. jeśli stopa zwrotu wzrosłaby o więcej niż 0,5 punktu procentowego, wówczas poziom wsparcia będzie odpowiednio redukowany”
– mówi nam Kamila Tarnacka, wiceprezes Polskiego Stowarzyszenia Elektrowni Wiatrowych. Farmy, które będą realizowane w drugim etapie, czyli ok. 2035 r., już nie będą potrzebowały dużego wsparcia – będą obowiązywać aukcje, w których nowe projekty będą rywalizować niską ceną – wygra ten, kto da najmniej. Dlaczego dziś trzeba subsydiować OZE?
„Pomoc publiczna umożliwia wdrożenie nowej technologii, która zawsze na początku wiąże się z wieloma niewiadomymi i ryzykami, znacznie podnoszącymi koszty inwestowania. Podobnie było w np. w Niemczech, czy w Wielkiej Brytanii, gdzie na początku do morskiej energetyki wiatrowej państwo dopłacało, a dziś jest ona jedną z najtańszych technologii, zaraz po energetyce wiatrowej lądowej. Im więcej jest danej technologii, tym bardziej ona tanieje. Tak samo będzie w Polsce. Wsparcie zabezpiecza też możliwość uzyskania finansowania. Bez takiego zabezpieczenia zdobycie finansowania na wczesnym etapie rozwoju farm wiatrowych byłoby niemożliwe”.
– mówi Kamila Tarnacka.
Dlaczego jest tak drogo, skoro obiecywano nam, że prąd z OZE będzie tani?
Niektórzy, czytając te dane, mogą wpaść w dysonans poznawczy. No bo tak: z jednej strony słyszymy, że prąd z węgla jest drogi, więc trzeba z niego zrezygnować. Z drugiej strony, gdy mówimy „OK, rezygnujmy”, okazuje się, że wcale (dużo) taniej nie będzie, bo energia odnawialna oznacza gigantyczne inwestycje. Czy to ma sens? Jak wyjaśnić tę sprzeczność.
Po pierwsze: nie miejmy złudzeń – tak czy siak, zapłacimy za prąd więcej. Ważne, żeby pieniądze wydawać z głową. Jeśli będziemy się trzymać węgla, zjedzą nas koszty CO2 i opłaty za utrzymywanie starzejących się elektrowni (opłata za moc). Jeśli z węgla zrezygnujemy – musimy zainwestować w coś, co go zastąpi. Według różnych szacunków potrzebujemy 6-7 GW nowych mocy, bo stare elektrownie będą wyłączane. Żeby uciekać przed podwyżkami fabryki i konsumenci montują własne źródła prądu, głównie fotowoltaikę – to pomaga, ale nie powstrzyma podwyżek w skali całego kraju. A w długim okresie, gdy dorosną nasze dzieci – gwarancją taniego prądu, będą źródła odnawialne.
Po drugie: wiatraki na morzu to inwestycja droga w budowie, za to potem mamy prąd produkowany prawie bezkosztowo – z wyjątkiem serwisowania. Najważniejsze jest to, że „surowiec”, czyli wiatr jest za darmo i to w nieograniczonych ilościach. Na tym polega istota energii odnawialnej – jest (a czasami była) droga pod względem inwestycji, za to potem tania w eksploatacji.
Po trzecie: ceny prądu są za niskie, by opłacało się inwestorom budować nowe źródła energii bez wsparcia na starcie. Praktycznie każdy nowy projekt – czy to atom, OZE, ale też nielicznie budowane elektrownie węglowe, dostają jakąś formę wsparcia. Wiatraki też. Przy obecnych cenach prądu i wysokich kosztach inwestycji żaden inwestor nie kiwnąłby palcem, żeby zbudować nowe źródła energii.
Podsumowując, jeśliby spojrzeć w prognozy, to wiatraki nie zbawią polskiej energetyki, ale będą stanowić jeden z filarów nowego ładu. Elektrownie będą zamykane ze starości i tę lukę trzeba będzie uzupełnić – pod tym względem wiatr dobrze komponuje się z fotowoltaiką – zwykle noce na morzu są wietrzne. Ale same wiatraki to za mało. Docelowo mamy mieć źródła rozproszone, gazowe i może jednak atom (przynajmniej tak to wygląda na papierze w programie Polskiej Energetyki do 2040 r.).
źródło zdjęcia: PixaBay