No dobra, żarty się skończyły. Skoro w przestrzeni publicznej zaczynają pojawiać się wyliczenia sugerujące, że Polska dopłaca do obecności w Unii Europejskiej i że Polexit mógłby nam się opłacić, to czas przynajmniej spróbować oszacować, jak jest naprawdę. Na chłodno i bez uprzedzeń
Od pewnego czasu niektórzy przedstawiciele rządzącej Zjednoczonej Prawicy sączą przekaz, że Unia Europejska jest coraz bardziej wkurzająca, więc trzeba się zastanowić, na jakich zasadach chcemy w niej być. I czy w ogóle chcemy. Bo skoro był Brexit (w tym tekście opisywałem, co on zmienia), to może być i Polexit. Co prawda z jednej strony Jarosław Kaczyński zapewnia, że z Unii Europejskiej nie zamierzamy wychodzić, ale z drugiej strony – grożą nam gigantyczne kary za nieprzestrzeganie unijnych zasad. A groźba ich płacenia może wyprowadzić Polskę z Unii Europejskiej (pierwszy przykład to kary za niezamknięcie kopalni Turów).
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Taki Jaki: Polska straciła pół biliona złotych na obecności w Unii Europejskiej
Patryk Jaki, europoseł „Solidarnej Polski” (Zjednoczona Prawica). Polexit to chyba jego drugie imię. Ostatnio policzył, że Polska nie tylko nie zyskała dzięki Unii Europejskiej, ale wręcz straciła ponad 500 mld zł. Wyliczenia mówiące o tym, że „prawdziwy” bilans obecności Polski w Unii Europejskiej jest mniej korzystny niż oficjalny, pojawiają się nie od dziś. Wcześniej to samo mówił poseł Janusz Kowalski. Poseł Marek Suski bredził coś o „brukselskich okupantach”.
Sceptycy mówią, że Unia Europejska drenuje nas z zysków spółek (które transferują pieniądze na Zachód), z kapitału ludzkiego (bo najlepsi nasi specjaliści, wykształceni za pieniądze polskiego podatnika, wyjeżdżają pracować za euro), że polski rynek jest zalewany towarami zagranicznymi (które sami moglibyśmy wytworzyć, gdybyśmy mogli zamknąć granice) oraz że każe się nam płacić za politykę klimatyczną Unii, co dusi naszą gospodarkę (oraz że Unia Europejska zwiększa o kilka miliardów złotych koszty naszej biurokracji). I że Polexit mógłby się nam opłacić, bo wstalibyśmy z kolan, wyrzucili zagraniczne firmy i nie płacili za emisję CO2 oraz nie musieli ponosić kosztów wkładu własnego w prowadzone w Polsce inwestycje, finansowane w większości przez Unię Europejską.
Druga strona tego bilansu to pieniądze, które dostajemy jako beneficjenci obecności w Unii Europejskiej. Z najnowszych wyliczeń (znajdujących się na stronach rządowych) wynika, że w formie składek wnieśliśmy do kasy w Brukseli 60 mld euro, zaś w formie funduszy europejskich przyszły do nas przelewy o wartości 190 mld euro.
Literalnie jesteśmy więc na naszej obecności w Unii Europejskiej jakieś 130 mld euro na plusie, co przy obecnym kursie oznacza ponad 600 mld zł. W dodatku mamy być jednym z beneficjentów post-covidowego Funduszu Odbudowy, z którego – łącznie ze standardowym budżetem Unii Europejskiej – mamy do wzięcia drugie 700 mld zł (o ile będziemy umieli się po te pieniądze schylić).
Pieniądze z Unii Europejskiej pozwoliły rozwinąć infrastrukturę (drogi, mosty, transport – co zwiększa atrakcyjność Polski i zwiększa komfort życia obywateli) oraz rozbudować potencjał polskich firm (nawet jeśli należą do zagranicznych właścicieli, to zatrudniają Polaków i płacą tutaj podatki). Obecność w Unii obniża też koszty obsługi zadłużenia Polski (ukraińskie obligacje mają oprocentowanie 16% rocznie, a nasze – 2-3%, choć nie należymy do strefy euro).
Po co nam Polexit, skoro w Unii Europejskiej się bogacimy?
Która szala przeważa? Polexit czy obecność w Brukseli i podporządkowanie się unijnym zasadom? Popatrzmy na liczby. Polska weszła do Unii Europejskiej 1 maja 2004 r., więc mamy za sobą 17 lat działania gospodarki w strukturach europejskiej wspólnoty, co da się jakoś opisać liczbami.
W czasie gdy wstępowaliśmy do Unii Europejskiej, PKB na głowę mieszkańca (czyli wartość dóbr i usług wytwarzanych przez przeciętnego obywatela przez rok) wynosiła 6600 dolarów (według parytetu siły nabywczej). Dziś wynosi 17 500 dolarów. Dochód przeciętnego Polaka nie przekraczał w momencie naszego wejścia do Unii 45% średniego dochodu mieszkańca w państwach UE. Dziś to już ponad 70% tego dochodu, czyli bogaciliśmy się przez ten czas bardziej niż przeciętny mieszkaniec Unii Europejskiej. Średnie wynagrodzenie w Polsce wynosiło w 2004 r. w okolicach równowartości 500 euro miesięcznie, dziś oscyluje wokół poziomu 1200-1300 euro miesięcznie.
Dochody podatkowe państwa w 2004 r. wynosiły niecałe 200 mld zł rocznie (150 mld zł z VAT, 25 mld zł z CIT, 30 mld zł z PIT). Teraz zbliżają się już do ok. 400 mld zł rocznie (180-200 mld zł z VAT, 40 mld zł z CIT i 60-70 mld zł z PIT). Oznacza to, że polskie państwo – dzięki możliwościom finansowym podatników – niemal podwoiło swoje możliwości, jeśli chodzi o dostarczanie usług publicznych.
Gdyby Unia Europejska traktowała Polskę jak swoją kolonię i nas drenowała z pieniędzy, to bilans pewnie wyglądałby inaczej. Ale oczywiście zawsze można spekulować, w jakim tempie Polska rozwijałaby się poza Unią. Może bylibyśmy jeszcze bogatsi?
Bilans podstawowy jest niewątpliwie korzystny: różnica między składkami wpłacanymi do unijnego budżetu a funduszami europejskimi, za które budowaliśmy drogi i unowocześnialiśmy polskie rolnictwo, wynosi mniej więcej 10 mld euro na plus. A dodatkowe koszty?
Polexit się opłaci? Ile zagraniczne firmy wyciągają z Polski pieniędzy?
Patryk Jaki twierdzi, że w tym czasie spółki z zagranicznym kapitałem wytransferowały w Polski prawie bilion złotych (czyli dwa razy więcej, niż wynosi bilans naszych wpłat i wypłat). Takie wyliczenia pojawiały się już wcześniej, ale czy mają coś wspólnego z rzeczywistością?
Według najnowszych danych GUS zagraniczny kapitał zainwestował w Polsce 210 mld zł. Z kolei wartość rynkowa zagranicznych inwestycji bezpośrednich w Polsce wynosi 240 mld dolarów (choć są też szacunki mówiące o 270 mld dolarów). Dużo to czy mało? Cały majątek znajdujący się w rękach Polaków, państwa polskiego i polskich firm jest szacowany przez niektórych (np. Credit Suisse) na 6-7 bilionów dolarów, co by oznaczało, że jakieś 5% z tego to własność zagranicznych firm inwestujących bezpośrednio w Polsce (licząc według wartości rynkowej).
Firmy z kapitałem zagranicznym w 90% pochodzą z krajów Unii Europejskiej i zatrudniają 2 mln ludzi oraz odpowiadają za 37% wszystkich inwestycji w Polsce (choć, według różnych miar, stanowią 3-5% wszystkich firm w naszym kraju).
Ile pieniędzy zagraniczni właściciele firm wysyłają do central w Niemczech, Francji czy Holandii? Nie ma dokładnych danych. Ostatni raport GUS na ten temat pochodzi z 2017 r. Wynika z niego, że roczne przychody zagranicznych firm w Polsce wynoszą mniej więcej 1,5 biliona złotych, zaś ich zyski to mniej więcej 70-100 mld zł rocznie (czyli maksymalnie 25 mld euro).
Nie znalazłem danych, z których by wynikało, jak duża część tych zysków jest wypłacana w formie dywidendy i wysyłana za granicę. Załóżmy, że jest to 50% – w takiej sytuacji mielibyśmy wypływ pieniądza w wysokości 12,5 mld euro rocznie i jakichś 200 mld euro łącznie podczas całej obecności Polski w Unii Europejskiej.
Ale po drugiej stronie są podatki płacone przez te firmy, które trafiają do kasy polskiego państwa. Przy założeniu, że stawka podatkowa wynosi 10%, mówimy o jakichś 40-45 mld euro zostawionych w Polsce przez zagraniczne firmy w płaconych podatkach. Są i podatki od pensji Polaków zatrudnionych w tych firmach (liczmy to przy stawce efektywnego podatku 15% i średniej pensji 1000 euro miesięcznie) – wychodzi mniej więcej 60 mld euro w czasie całej polskiej obecności w Unii w podatkach od pensji.
A tutaj: Raport Lewiatana o inwestycjach zagranicznych
Import i eksport oraz inwestycje. Jak płyną towary i obietnice przyszłych zysków?
Oczywiście nie możemy wykluczyć, że gdyby Polska była poza Unią Europejską, to te firmy też by istniały i zatrudniały ludzi. Ale mogłoby być tak, że nikt w Polsce nie miałby pieniędzy, żeby je założyć, sfinansować ich rozwój i znaleźć rynki zbytu.
A propos rynków zbytu: spojrzałem też na bilans importu i eksportu towarów i usług z Polski i do Polski. Trudno powiedzieć, żebyśmy pod tym względem mieli problem – o ile w pierwszych latach obecności Polski w Unii Europejskiej więcej ich towarów wpływało na nasz rynek, niż my im wysyłaliśmy, teraz jest odwrotnie. Oczywiście, jest pytanie o rentowność tego eksportu (inaczej się zarabia na smartfonach, a inaczej na jabłkach, ważny jest też kurs walutowy), ale to wszystko w dużej części jest już ujęte w ogólnym bilansie gospodarki.
Zagraniczne firmy wpływają jakośtam na wzrost potencjału polskiej gospodarki. Jak dużą część wszystkich inwestycji w Polsce stanowią te bezpośrednio płynące z zagranicy? Z ostatnich danych wynika, że inwestycje w Polsce wynoszą mniej więcej 17% PKB, czyli jakieś 360 mld zł.
To jest za mało. Żeby dobrze napędzać gospodarkę i budować jej potęgę, powinniśmy mieć inwestycje (i to sensowne) na poziomie 450-500 mld zł rocznie. A to oznacza, że te bezpośrednie inwestycje zagraniczne, rosnące o 40-50 mld zł rocznie stanowią zauważalną część wszystkich inwestycji w gospodarce, ale nie decydującą.
Kwartalnie do Polski płynie jakieś 2-3 mld euro nowego pieniądza, za który budowane są fabryki, magazyny, centra logistyczne, biura czy co tam akurat inwestorzy chcą. Zakładając, że te pieniądze przynoszą 10% zysku (uśredniona rentowność nowych inwestycji), mówimy o rocznym wzroście „zyskowności” polskiej gospodarki o kilka miliardów euro. Poza Unią Europejską pewnie byłoby to znacznie mniej.
Płacimy za klimat, ale oszczędzamy na obligacjach?
Jest bolesna kwestia uczestnictwa Polski w systemie „kar” za emisję CO2. Polska musi płacić za zanieczyszczanie unijnego nieba i to coraz więcej. Polskie firmy energetyczne szacują swoje wydatki na certyfikaty uprawniające do zanieczyszczania powietrza na 4-5 mld zł rocznie. Z drugiej strony Polska dostanie kilka miliardów euro rocznie na transformację energetyczną, a polski budżet państwa zarabia na sprzedaży przyznanych nam „darmowych” uprawnień (5 mld euro rocznie).
Trudno więc postawić ostrą tezę, że system emisji nas wykańcza, choć trudno też klarownie podsumować jego wpływ na polską gospodarkę. Pewne jest to, że potrzebujemy kilkudziesięciu miliardów euro na transformację energetyki i możemy je zasysać z Unii Europejskiej (godząc się na ponoszenie kosztów uczestnictwa w systemie handlu uprawnieniami do emisji CO2) albo obciążać polskich podatników składkami na to przedsięwzięcie.
Polska za chwilę będzie miała prawie 1,5 biliona zadłużenia. Roczne koszty jego obsługi (odsetek od wyemitowanych obligacji) wynoszą mniej więcej 25 mld zł rocznie (czyli 6 mld euro). Średnie oprocentowanie nie przekracza 2-2,5% w skali roku.
Gdyby ich oprocentowanie musiało wzrosnąć tylko o 1 punkt procentowy – a nieobecność Polski w Unii Europejskiej z pewnością oznaczałaby wzrost ryzyka inwestowania w polskie obligacje (utrudniony dostęp dla polskich firm do atrakcyjnych rynków zbytu oraz zmniejszone inwestycje zagraniczne) – oznacza wzrost kosztów obsługi zadłużenia o 30 mld zł.
Jeśli przyjmiemy, że „uzysk” Polski z tytułu obecności w Unii Europejskiej, jeśli chodzi o koszty obsługi zadłużenia, wyniósł przez 17 lat tylko 1 punkt procentowy w niższym oprocentowaniu obligacji oraz że mówimy o uśrednionej kwocie zadłużenia (w 2004 r. wynosiło ono 450 mld zł, obecnie to 1,2 biliona – weźmy kwotę ze środka przedziału) – otrzymujemy oszczędność rzędu 60 mld euro.
Bilans Polski w Unii Europejskiej: nie tylko pieniądze
Do tego dochodzi jeszcze kwestia ogólnego bezpieczeństwa państwa, co rzutuje na wiele ekonomicznych aspektów naszego życia. Ceny nieruchomości w Polsce są takie, jakie widzimy, m.in. dlatego, że ludzie inwestujący w nie uważają nas za kraj bezpieczny, niezagrożony inwazją np. z Rosji. Pytanie, jak by to wyglądało, gdybyśmy byli poza Unią Europejską (ale w NATO, jak Turcja).
Bilans naszej obecności w Unii Europejskiej, widziany chłodnym okiem bezstronnego obserwatora – i w bardzo dużym uproszczeniu – jest więc taki, że w sensie bezpośrednich transferów po 17 latach jesteśmy 130 mld euro do przodu. W tym czasie zagraniczne (w 90% unijne) firmy mogły wyprowadzić z Polski ok. 200 mld euro zysków, ale dzięki podatkom od tych firm oraz od pensji pracowników państwo zarobiło 100 mld euro. Zaoszczędziliśmy też 60 mld euro na kosztach obsługi naszego długu.
Dzięki transferowi technologii na pewno bogacimy się znacznie szybciej niż poza Unią Europejską. Do dyskusji jest wpływ otwartych granic na transfer kapitału intelektualnego na Zachód (pytanie czy przy przymkniętych granicach nie następowałby jeszcze szybciej). No i oczywiście wszystkie te wyliczenia i szacunki są oparte o bardzo grube założenia. Przyjmując inne dane wejściowe, można dojść do innych wniosków.
Aczkolwiek poniższy wykres – szacunki dotyczące tego, jak mógłby rosnąć roczny PKB Polski bez wejścia do Unii, a jak rósł w rzeczywistości – wiele mówi. Sporo też mówi wykres w tekście, który napisałem z okazji jubileuszu polskiej niepodległości – ostatnie 30 lat w ponad połowie spędzone w Unii Europejskiej było najlepszym okresem dla Polski w sensie jej wzrostu (co nie oznacza, że zawsze był to wzrost sprawiedliwy).
Co na to wszystko Polacy? Lubią Polexit czy nie? Z ostatnich sondaży wynika, że zdecydowana większość ankietowanych opowiada się za pozostaniem Polski we wspólnocie unijnej. Taki scenariusz popiera 65% badanych. Polexit popiera 15% pytanych, a 20% albo mówi, że nie wie albo jest im wszystko jedno. Natomiast – o czym niedawno było na „Subiektywnie o Finansach” – rośnie w Polsce poparcie dla… waluty euro. Jaka jest Wasza ocena polskiej obecności w Unii Europejskiej? Czy coś istotnego pominąłem w moich, nieco chałupniczych wyliczeniach? Zapraszam do komentowania.
zdjęcie tytułowe: Kyle Gleen/Unsplash