Kupując sprzęt elektroniczny, czy droższe AGD już w zasadzie domyślnie wybieramy zakup na raty – zwłaszcza, że na wywieszkach cenowych widać jak na dłoni, że to nic nie kosztuje: np. piszą „1200 zł lub 10 rat po 120 zł”. Czy można się dziwić, że wybiermy tę ofertę? Nic dodatkowo nie kosztuje, a zaoszczędzone pieniądze możemy przeznaczyć na inne świąteczne zakupy. Ale ci najbystrzejsi mimo wszystko zastanawiają się: gdzie jest haczyk? I co zrobić żeby nie dać się naciąć?
Po pierwsze: raty to tak naprawdę kredyt
To, że sklep rozkłada ci cenę sprzedaży na ileś-tam rat bynajmniej nie oznacza, że później dostanie pieniądze. Co to to nie. Po prostu dogadał się z bankiem lub firmą pożyczkową, która finansuje ten interes. Jeśli chcesz kupić coś na raty – lub z odroczoną płatnością, bo takie oferty też teraz są w modzie – to musisz wypełnić wniosek kredytowy, przejść pomyślnie przez scoring (czyli bankowe badanie wiarygodności płatniczej) i podzielić się z instytucją finansową mnóstwem danych, które pozwolą jej w przyszłości molestować Cię innymi produktami kredytowymi.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Po drugie: koszt rat bywa wliczony w (wyższą) cenę towaru
Nie ma darmowych pieniędzy, więc oprocentowanie tego kredytu ktoś musi pokryć. Możliwe są dwa scenariusze. Pierwszy, lepszy dla klienta, zakłada, że sklep zamawia bardzo dużo jakiegoś towaru u producenta (dzięki temu otrzymuje duży rabat). I z tych pieniędzy płaci bankowi oprocentowanie, a my dostajemy raty już bez procentu.
Ale jest i prostszy model biznesowy – po prostu wliczyć „prawdziwą” cenę rat w cenę towaru. Gdyby dany towar nie miał opcji sprzedaży na raty – kosztowałby 2000 zł. A ponieważ w cenie trzeba „schować” cenę kredytu, ten sam towar kosztuje 2400 zł. Sklep nie wystawia innej ceny dla klientów „nieratowych”, bo wszyscy i tak wybierają raty (myśląc, że są „za darmo”).
Mój pomysł? Nigdy nie kupujemy nic na raty przy pierwszej wizycie w sklepie. Cenę towaru porównujemy z cenami w innych sklepach i w internecie. Sprawdzając o ile taniej można byłoby kupić tę samą rzecz bez rat zwykle odkryjemy, że raty tylko teoretycznie są „za zero”. Odbijają się po prostu w wyższej cenie.
Czytaj też: W tym roku znów będą rządziły raty zero procent? O nie, wymyślili coś znacznie bardziej… niebezpiecznego!
Nie przegap nowych tekstów z „Subiektywnie o finansach„, zapisz się na newsletter i odbierz zestaw praktycznych poradników, w tym przegląd najlepszych kont bankowych ułatwiających oszczędzanie
Po trzecie: raty są po to, byś kupił więcej lub drożej
Sklepy wprowadziły sprzedaż ratalną m.in. dlatego, że klient, który może zabrać do domu jakiś towar płacąc tylko niewielką część jego wartości, chętniej kupi też coś innego (np. telewizor w komplecie z sound barem), czy to po prostu z czystej rozrzutności. Sklep dzięki temu zwiększa obroty.
Wniosek? W miarę możliwości staraj się nie kupować na raty czegoś, czego i tak nie kupiłbyś za gotówkę (bo np. nie byłoby cię stać). Np. jeśli widzisz w sklepie telewizor za 7000 zł, to nie wybieraj go kosztem telewizora za 4000 zł tylko dlatego, że rata wygląda zachęcająco. Pamiętaj, że cenę towaru – niezależnie od tego czy raty są zero procent, czy też nie – będziesz musiał i tak zapłacić. Owszem, jeszcze nie dziś, ale prędzej lub później będziesz musiał sobie czegoś odmówić, żeby zapłacić kolejne raty.
Czytaj też: Kupowanie bez płacenia? Nie tylko w stacjonarnych sklepach. PayU wprowadza odroczoną płatność w internecie
Po czwarte: sklep najwięcej zarabia na… usługach dodatkowych
Raty 0% są wabikiem, który ma nas ściągnąć do sklepu. A potem już handlowcy uruchamiają grill. W sklepach mają kilka sposobów, by wycisnąć z klienta dodatkową marżę. Moim ulubionym jest płatne przedłużenie gwarancji w zamian za składkę sięgającą 20-30% ceny towaru. Większość składki nie idzie do ubezpieczyciela, tylko do sklepu, jest jego dodatkowym zyskiem.
Sklepy często mają też układ z bankami. Układ polega na tym, że jeśli poza ratami 0% uda się wcisnąć klientowi ekstra jakąś usługę finansową, np. kartę, czy ubezpieczenie, to sklep kasuje sowitą zapłatę od instytucji finansowej. Posłuchajcie następującej historii.
„Postanowiłem kupić robota kuchennego. Co prawda miałem odłożoną gotówkę, ale w oczy bije mnie informacja o możliwości zapłaty w 40 ratach 0%. Idę do okienka i mówię, że chętnie bym skorzystał z rat. Na co pani w sklepie odpowiada, że raty są owszem 0%, ale… wymagane jest ubezpieczenie kredytu w wysokości 0,9% wartości zakupu za każdy miesiąc! Pani w sklepie powiedziała, że nie można zrezygnować z tego ubezpieczenia, mimo że na stronie internetowej sklepu jest napisane, że dodatkowe ubezpieczenie jest dobrowolne”.
Po piąte: sklep woli raty krótsze, niż dłuższe
Im dłuższy kredyt wynikający z oferowania rat 0%, tym większe jest oprocentowanie, które ktoś musi bankowi zapłacić (albo sklep – wtedy jest ono wliczone w wyższą cenę towaru – albo klient w postaci usług dodatkowych). Może się zdarzyć, że opcja zerowych rat jest dostępna tylko wtedy, gdy zdecydujesz się na spłatę w ciągu sześciu miesięcy. Jeśli wybierasz dłuższy okres – magicznie pojawia się oprocentowanie, prowizja, ubezpieczenie. Albo nagle „tracisz zdolność kredytową”. Do sklepu przychodzisz po raty na 24 miesiące, ale tak cię „ugrillują”, że będziesz musiał spłacić towar już za pół roku.
Podsumowanie: jakich rat zero procent powinieneś unikać?
W sklepach coraz więcej jest rat, które rzeczywiście są zeroprocentowe (ich cena jest po prostu wliczona w cenę towaru). Ale wciąż sporo jest takich ofert, które są najeżone pułapkami. Jakich rat „zero procent” unikam? Takich, które są na zero pod warunkiem, iż spłacę je w ciągu np. pół roku. Takich, które zmuszają mnie do jednoczesnego wzięcia karty kredytowej (przeważnie w warunkach karty są „zaszyte” jakieś warunki, których nie wypełnienie oznacza dodatkowe koszty). Takich, które zmuszają mnie do zapłacenia prowizji lub składki ubezpieczenia.
na zdjęciu: piosenkarka Ewelina Lisowska w reklamie sieci „Media Expert”