Rząd wprowadzi program „Mój Prąd”, czyli dopłaty do budowy minielektrowni słonecznych. To ma być recepta na rosnące rachunki za energię. Na razie jednak premier Mateusz Morawiecki przypomina angielskiego dżentelmena, który z elegancją miesza herbatę, a ta wcale nie chce zrobić się słodsza. W dodatku dżentelmena zapominalskiego, bo kilka miesięcy temu rząd ogłosił przecież inny program: „Energia Plus”. Trzy wątpliwości do najnowszego pomysłu rządu na wspieranie fotowoltaiki.
W środku wakacji premier Mateusz Morawiecki ogłosił start programu „Mój Prąd”, który ma wspierać budowę instalacji fotowoltaicznych. To budowane głównie na dachach elektrownie słoneczne, które pozwalają zasilać domy prądem uzyskanym ze słońca.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
„Mój Prąd” kontra „Ich Prąd”. Który będzie tańszy?
Program składa się z kija i marchewki. Kijem są rosnące ceny prądu z elektrowni (w przyszłym roku mogą skoczyć o 20-30%). O tym, że chodzi o alternatywę mówi już sama nazwa programu – „Mój Prąd”. Mój, czyli nie ten „obcy”, z elektrowni, który będzie drożeć. Marchewką są pieniądze. I to nie małe pieniądze, bo rząd zadeklarował 5.000 zł bezzwrotnej dopłaty dla każdego, kto zbuduje, albo kończy budowę instalacji fotowoltaicznej.
O tym, że prąd ze słońca może ratować przed wyższymi rachunkami za energię pisaliśmy nie raz. Coraz więcej osób widzi, co się święci i – jak relacjonowały nam firmy instalujące panele na dachach – od początku montuje fotowoltaikę. Teraz mogą się poczuć jak jelenie, bo rząd obiecał dopłaty dla nowych chętnych, gdy oni już wydali pieniądze.
Na koniec 2018 r. w Polsce było 54.000 mikroinstalacji (ich liczba wzrosła o 230% w ciągu dwóch lat). Tylko w pierwszym kwartale bieżącego przybyło dodatkowych 9.000 instalacji! To oczywiście wciąż kropla w morzu prądu z węgla, ale przynajmniej fotowoltaika przestaje być już ciekawostką przyrodniczą, a na jej posiadaczy przestaje się patrzeć jak na ekologicznych oszołomów.
Budżet programu „Mój prąd” to miliard złotych, który będzie pochodził ze środków Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska. Beneficjentami będą mogły być tylko osoby fizyczne. Odpadają więc małe firmy, wspólnoty mieszkaniowe itp.
5.000 zł na głowę. Jak odebrać tę kasę?
Dofinansowanie obejmuje do 50% kosztów instalacji (czyli zakup i montaż), ale nie więcej niż 5.000 zł. Oznacza to, że większość zainteresowanych będzie wnioskować o maksymalną kwotę, bo koszt średniej wielkości instalacji (takiej o mocy 3 kW i powierzchni 20-25 m kw) zaczyna się od 16.000 zł. Wsparciem mogą zostać objęte instalacje o 2-10 kW
Zdaniem rządu, dzięki realizacji programu „Mój Prąd” ilość energii wyprodukowanej ze wszystkich instalacji, które dzięki niemu powstaną, wyniesie ok. 1 TWh. Dla porównania: Polska zużywa rocznie 171 TWh, co oznacza, że na mocy programu Polacy zaspokoją 0,6% zapotrzebowania na moc. Niedużo, ale liczy się to, że minielektrownie odciążą system wtedy, gdy prądu będzie brakuje – np. w gorące słoneczne dni, gdy mamy problem z zaspokojeniem popytu na energię i ratujemy się importem.
Aha, byłbym zapomniał: na razie to tylko deklaracje, bo – jak przyznaje sam rząd – nie zostały podjęte żadne konkretne kroki w kierunku realizacji programu, a sam jego opis to pięć stron prezentacji w PowerPoincie (licząc litościwie razem z tytułową – patrz poniżej).
Prezentacja jednak rozbudziła mój apetyt i postanowiłem sprawdzić, czy warto czekać z instalacją paneli słonecznych na moment, gdy pomysł rządu stanie się ciałem. Ale, gdy zacząłem wchodzić w konkrety, to okazało się, że wciąż mam więcej pytań i wątpliwości, niż rząd ma odpowiedzi.
Wątpliwość 1. „Mój Prąd” plus „Energia Plus”. Za dużo programów w PowerPoincie i za mało w realu
Fotowoltaika to najszybsza i najprostsza droga do radykalnej obniżki rachunków za energię. Komu i kiedy się to opłaci – policzyliśmy na konkretnym przykładzie w tym tekście: „Masz kawałek dachu? To już ostatnie chwile, by zapewnić sobie tani prąd. Jak szybko zwróci się inwestycja w minielektrownię słoneczną? Liczę!”.To, że rząd szykuje propozycję dla osób, które chcą produkować prąd ze słońca, nie jest zaskoczeniem.
Kłopot w tym, że w grudniu inni członkowie rządu, a dokładnie wicepremier Jarosław Gowin i minister przedsiębiorczości i technologii Jadwiga Emilewicz zapowiedzieli program, który ma mieć ten sam cel, czyli budowę domowej fotowoltaiki – ich program ma się nazywać „Energia Plus” i jest dużo bardziej ambitny – zakłada budowę 5 mln elektrowni i ma mieć budżet 90 mld zł! Te 5 mln elektrowni to więcej, niż jest w Niemczech (2 mln). Program partii Porozumienie zakłada dotację nie tylko dla gospodarstw domowych, ale też dla firm. A także – poza dotacjami – także ulgi podatkowe.
Pytanie brzmi – czy te dwa programy będą ze sobą konkurować? A może mają być komplementarne? A może to jakaś przedwyborcza licytacja na obietnice? Czy jeśli skorzystam z programu „Mój Prąd”, to nie stracę prawa do ulg z tytułu „Energii Plus”? Ten chaos może spowodować, że osoby, które dziś planują budowę instalacji fotowoltaicznej te plany wstrzymają, bo nie wiedzą co jest grane i – co gorsza – mogą podejrzewać, że rząd też nie wie.
Byłbym spokojniejszy gdyby na konferencji prezentującej „Mój Prąd” nie zabrakło osób, które ogłaszały pół roku temu „Energię Plus”. A na dłuższą metę mam taki postulat, żeby było mniej programów w PowerPoincie, a więcej w realu.
Wątpliwość 2. „Mój Prąd”, czyli nowe opakowanie dla starego cukierka. Dlaczego rząd wyważa otwarte drzwi?
O ile „Energia Plus” zawiera nowe rozwiązania (wspomniane ulgi, rozszerzenie definicji osoby, która produkuje i eksportuje prąd czyli prosumenta), o tyle „Mój Prąd” przypomina wyważanie otwartych drzwi. Albo inaczej: opakowanie już istniejącego cukierka w nowy papierek.
No bo tak: pieniądze na „Mój Prąd” mają iść z Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska, który jednak już od lat finansuje fotowoltaikę w ramach programu „Prosument”. Na ten cel było zarezerwowane 800 mln zł do 2022 r.
Oczywiście, efekty „Prosumenta” są gorzej niż mizerne. Problemem jest mała liczba zrealizowanych inwestycji, co wynika ze skomplikowania systemu przyznawania dotacji. Ubieganie się o pieniądze z NFOŚ to prawdziwe utrapienie – to najtrudniejszy i najmniej wygodny sposób na obniżenie kosztów budowy własnej elektrowni. Nie dość, że trzeba pilnować terminów, to pieniądze są podzielone na pule, które szybko się kończą. I nigdy nie wiesz czy zdążysz. Prawdziwy wyścig prosumenckich szczurów.
Przekonał się o tym nasz czytelnik, który gdy chciał wziąć 30% dotacji i kredyt na 10.000 zł musiał dostarczyć więcej dokumentów niż gdyby ubiegał się o 300-tysięczny kredyt hipoteczny!
Potrzebna jest prostota i łatwość w udzielaniu finansowania ekologicznych inwestycji, bez tego ani rusz. I wszystko wskazuje na to, że rząd idzie tą ścieżką – ma być łatwo, przystępnie, a wnioski w ramach programu „Mój Prąd” będzie można składać non-stop, a nie tylko w określonych ramach czasowych. Ale czy zatem nie należałoby uczciwie postawić sprawy i powiedzieć: „usprawnimy składanie wniosków w istniejącym programie”, a nie ogłaszać z pompą zupełnie nowy program tak, jakby co najmniej ktoś w rządzie wynalazł ogień?
Czytaj też: A może warto iść w atom? Ale po serialu Czarnobyl to już nie będzie takie proste?
Wątpliwość 3. Po co mieć 5.000 zł, skoro można mieć 15.000 zł?
W sprawie programu „Mój Prąd” mam jeszcze z tuzin pytań: czy dotacje będzie można rozliczać drogą elektroniczną, czy będzie można brakującą część kasy uzupełnić preferencyjnymi kredytami? Kiedy to wszystko ruszy? Ale najważniejszą kwestią pozostają pieniądze.
5.000 zł to tylko jedna czwarta kosztów reprezentatywnej minielektrowni wartej 20.000 zł. A z czego pokryć pozostałe 15.000 zł – na to pytanie odpowiedzi nie ma. Na przykład poprzedni program „Prosument” zakłada nisko oprocentowane pożyczki (1% w skali roku). W najnowszym rządowym PowerPoincie nie ma o tym ani słowa. Ale w tym punkcie można się zastanawiać czy przypadkiem proste rozwiązania (kasa do ręki) nie są jednak najlepsze.
Ale są inne wątpliwości. W poprzednim programie można było wyciągnąć zwrot nawet 30% kosztów przy wartości maksymalnej inwestycji nawet 100.000 zł. Czyli pomoc od państwa była warta nie 5.000 zł, tylko 30.000 zł. Fakt, została ona na papierze, więc może dobrze, że rząd próbuje urealnić skalę pomocy?
Te 5.000 zł to mniej, niż dają niektóre samorządy – może się okazać, że lepiej skorzystać z bezzwrotnych dotacji, które oferują lokalni włodarze (pomocy rządowej i samorządowej co do zasady nie można łączyć). Np. w Warszawie jest to 15.000 zł, ale kasę rozdają nie tylko tak zamożne gminy, jak stołeczna. Można się zdziwić, ale nawet te małe chętnie dystrybuują unijną pomoc – tylko nie bardzo się tym chwalą, albo wiedzą o tym tylko branżowi specjaliści.
Kierunek myślenia rządu jest może i dobry, ale pierwsze kroki budzą wątpliwości. Może łatwiej i szybciej byłoby usprawnić już istniejące rozwiązania, niż budować od nowa kolejne i to o znacznie mniejszej skali? No, chyba, że chodzi głównie o to, żeby można było powiesić na plakatach wyborczych „wspieramy fotowoltaikę”? Nie sposób zapomnieć, że mamy złe doświadczenie z programu „Czyste Powietrze”, w którym też wszystko było robione „od zera”, a składanie wniosków idzie jak po grudzie.
Czytaj też: Takich prezentów jeszcze nie rozdawali. Można dostać 10.000 zł „szwedzkiej dotacji”. Prześwietlam!
źródło zdjęcia:PixaBay