„Obostrzenia są po to, żeby je łamać” – zdaje się myśleć wielu przedsiębiorców. Ale czy mają wyjście? Oni walczą o życie finansowe, inni o życie w szpitalach. Firmy objęte lockdownem naprędce znalazły trzy sposoby, by obejść przepisy ograniczające ich aktywność. Czy to skrajna nieodpowiedzialność? A może konsekwencja niekonsekwentnej polityki władz?
„W dwutygodniowym lockdownie najtrudniejszy jest pierwszy miesiąc” – gorzko żartują przedsiębiorcy. I mają sporo racji – nikt chyba nie wierzy, że ogłoszony niedawno lockdown skończy się po Wielkanocy, jak obiecuje rząd. Nic też nie słychać o jakiejkolwiek pomocy finansowej dla zamykanych branż. A skoro tak, to zamiast narzekać, trzeba się dostosować.
- Szwecja radośnie (prawie) pozbyła się gotówki, przeszła na transakcje elektroniczne i… ma poważny problem. Wcale nie chodzi o dostępność pieniędzy [POWERED BY EURONET]
- Kiedy bank będzie umiał „czytać w myślach”? Sztuczna inteligencja zaczyna zmieniać nasze relacje z bankami. I chyba wiem, co będzie dalej [POWERED BY BNP PARIBAS]
- ESG w inwestowaniu: po fali entuzjazmu przyszła weryfikacja. BlackRock mówi „pas”. Jak teraz będzie wyglądało inwestowanie ESG-style? [POWERED BY UNIQA TFI]
Obostrzenia w Polsce nie są wcale surowe w porównaniu do innych krajów Europy, w dodatku są dziurawe jak ser szwajcarski i chyba niekonsekwentne. Gdy wiosną ubiegłego roku wykrywaliśmy po 300 przypadków koronawirusa dziennie, to zamknięto cmentarze, place zabaw, zakazano wstępu do lasu. Dziś, gdy przypadków jest 30 razy więcej, na zatłoczonych placach zabaw dzieci bawią się w najlepsze, a w autobusach tłoczą się pasażerowie Czy rząd nie ogłasza większych obostrzeń, bo obawia się, że bez ogłaszania stanu wyjątkowego nie byłby w stanie ich wyegzekwować?
Obostrzenia? A sklepy otwarte metodą „na tasiemkę” lub „na medyka”
Rząd ogłosił zamknięcie sklepów, ale znów tylko niektórych i tylko tych o określonej powierzchni. Zamknięte są nie-spożywcze sklepy wielkopowierzchniowe, ale tylko takie, które mają powierzchnię sprzedaży większą niż 2.000 m.kw. Skąd akurat taki limit? Nie wiadomo. Jesienią i wiosną wszystkie niespożywcze i nieapteczne placówki handlowe były zamknięte – te duże i te małe. Dziś, jeśli komuś zabraknie farby do malowania ścian, albo będzie chciał kupić rower albo telewizor od ręki, to nie będzie miał problemu z wizytą w sklepie stacjonarnym.
I nie chodzi tylko o możliwość pójścia do małego sklepu. Duże sklepy znalazły prosty sposób na obejście obostrzeń – żeby zmieścić się w limicie 2.000 m.kw. rozwijają tasiemkę, albo zastawiają regałami część hali. Przestrzeń jest mniejsza, a sklep mieści się w limicie – może być legalnie otwarty. Na taki pomysł jako pierwsze wpadły elektromarkety Media Mark i RTV Euro AGD.
Teraz ich tropem poszły objęte obostrzeniami sklepy meblowe, np. otwartych jest większość salonów Black Red White i VOX, ale zamknięta jest sieć Agata Meble. Ze względu na mniejszą powierzchnię (ale już nie tylko ze względu na tasiemki, po prostu to są mniejsze sklepy) otwarte są punktu Bricomarche i Mrówki, ale zamknięte Castoramy i Leroy Merlin.
Podobnie jest w sklepach sportowych Decathlon. Obostrzenia obostrzeniami, ale w połowie hali postawiono regał, który ograniczył powierzchnię sprzedaży, a w pozostałej trwa zakupowy harmider – idzie wiosna, więc klienci wybierają rowery, których dziesiątki przechodzą dosłownie z rąk do rąk. Koronaparty na całego.
Ale to nie wszystko – niektóre sklepy mogą być otwarte, jeśli sprzedają… sprzęt medyczny. Tak też tłumaczy się ponownie sieć RTV Euro AGD po uwadze jednej z internautek. Klientka zwróciła uwagę personelowi sklepu w Pabianicach, że jest otwarty, choć nie powinien być i że to łamie obostrzenia. Kierownik miał odpowiedzieć, że teraz to sklep spożywczy, bo sprzedaje kapsułki do ekspresów do kawy.
Pytany przez portal next.gazeta.pl sklep odpowiada, że owszem, może być otwarty, ale z jeszcze innego powodu: bo sprzedaje sprzęt medyczny taki jak termometry, ciśnieniomierze czy pulsoksymetry. A tej działalności obostrzenia nie dotyczą.
Czytaj więcej: Dlaczego już przegraliśmy wojnę z trzecią falą Covid-19?
Metoda „na showroom”
To sprawdzony już w czasach zakazu handlu w niedzielę sposób na obejście ograniczeń w zakupach. Sklepy powinny być zamknięte, a klienci nie powinni robić zakupów. A co gdyby zamienić sklepy w showroom? Showroom to pojęcie nieostre – ani to sklep, ani to galeria. Po takim showroomie mogą chodzić klienci, ale nie mogą robić zakupów. Absurd? Niekoniecznie. Polega to to na tym, że klient ogląda towary, a formalnie zakupów dokonuje przez internet, ale tak się składa, że zamówiony „w sieci” towar można odebrać od ręki – jest to tzw. pozorowana sprzedaż internetowa.
Podobnym rozwiązaniem jest też click&collect. W założeniu chodzi o to, że składamy zamówienie w internecie, ale i tak przychodzimy do galerii, gdzie przy wejściu do danego sklepu – np. perfumerii, stoi ekspedientka, która wydaje towar.
Teoretycznie może ona wydawać jedynie zamówienia internetowe – w praktyce firmy chcą jak najbardziej skrócić czas oczekiwania na wydanie towaru – nawet do kilku minut. Mamy więc karykaturę rozwiązania – nie mogę poprosić np. perfum osobiście, ale wystarczy, że stanę obok i z ekspedientką będą rozmawiać przez telefon i powiem – „poproszę o te perfumy z trzeciej półki od góry” i sprzedaż będzie legalna.
Indywidualne zakupy ze stylistą
Galerie handlowe nie są zamknięte – zamknięte są niektóre sklepy – odzieżowe, z zegarkami, czy jubilerskie. Klienci snują się po opustoszałych galeriach i mogą trafić na dziwne informacje. Niektóre butki odzieżowe (raczej mniejszych marek, zdecydowanie nie jest to przypadek grupy Inditex (Zara, Pull&Bear), czy LPP (Reserved, czy Mohito) mają na zamkniętych drzwiach naklejone karteczki z numerami telefonów.
To kontakt do sprzedawców, z którymi można się umówić na „indywidualne zakupy w reżimie sanitarnym”. Idea jest prosta – skoro sklep jest oficjalnie zamknięty, można wpuścić do niego klienta „po znajomości” lub w trybie oglądania wystawy z ewentualną opcją zakupu, albo zaprosić na kawę. Czasami sprzedawca wychodzi z zaplecza, a czasami trzeba umówić się na konkretną godzinę. Domyślam się, że akurat takie zakupy w modelu 1:1 są bezpieczne, ale czy o to chodziło tym, którzy wymyślili liczne obostrzenia?
Siłownie trenują „kadrę narodową” i mają w nosie obostrzenia
Oprócz tego całkiem dobrze ma się podziemie fitness i inne punkty usługowe. Wiele siłowni jest otwartych, bo ich bywalcy deklarują udział w przygotowaniach do zawodów sportowych. Idea tego zamysłu była taka, żeby pozwolić zawodowym sportowcom kontynuować treningi, by mogli uczestniczyć w zawodach rangi międzynarodowej albo ogólnokrajowych. W praktyce siłownie zaczęły organizować zawody między sobą, albo po prostu dla swoich bywalców. I „na legalu” obchodzą obostrzenia.
Podobnie jest z gabinetami masażu relaksacyjnego, które teraz oferują swe usługi jako „masaż leczniczy”. W ten sposób z pandemią nie da się walczyć. Nie mam za to pojęcia na jakich zasadach działają szkoły tańca. Ale faktem jest, że jedna z nich działa na moich oczach, a gdy przyjeżdża policja, tancerze zamykają się na cztery spusty i udają, że nikogo nie ma w domu.
Spryt, głupota, czy walka o finansowe przeżycie?
Jak określić takie zachowanie? Z jednej strony obostrzenia, a z drugiej – spryt, cwaniactwo, albo walka o życie. Czy należy przedsiębiorców za to zganić? Może to po prostu efekt głupich, pisanych na kolanie i niesprawiedliwych przepisów? Może przedsiębiorcy mają prawo bronić się przed niesprawiedliwością? Widzieliśmy to już gdy rząd zamknął hotele, ale tylko dla niektórych grup – wystarczyło się zadeklarować, że jest się psychologiem, podróżuje się w delegacji, albo wynajmowało „schowek na narty” ewentualnie miejsce parkingowe z noclegiem gratis.
Z drugiej jednak strony otwieranie sklepu w sytuacji, gdy grasują coraz bardziej zjadliwe szczepy wirusa, chorują coraz młodsi (nie zaszczepieni jeszcze) ludzie, a służba zdrowia już nie jest w stanie pomóc wszystkim chorym – to nie wygląda na odruch rozsądny. Przypomina mi to dyskusję na temat noszenia maseczek. Gdy na początku pandemii nie było to uregulowane prawnie, niektórzy maseczek nie nosili. Inni odpowiadali: nie chodzi o podstawę prawną, chodzi o bezpieczeństwo swoje i innych.
Firmy nie musiałyby tak kombinować, gdyby wiedziały, że rząd zrekompensuje im okres zamknięcia. Obecne wsparcie jest niewystarczające, kryteria pomocy nieostre, a szansa na powszechne rekompensaty, które mogłyby przekonać firmy do dobrowolnego zamknięcia sklepów, praktycznie żadna. A przecież nie chodzi o to, czy sklepy ma powierzchnię 2.000 m.kw. czy 1.500 m.kw. – chodzi o to, żeby nie tłoczyli się tam ludzie, jeśli nie muszą. Bez roweru, czy nowego telewizora można się obyć, albo zamówić przez internet.
Obawiam się, że w obecnej sytuacji jedynym sposobem na powstrzymanie wirusa jest wprowadzenie stanu wyjątkowego i ograniczenie do minimum naszej mobilności. Ciągle za dużo się przemieszczamy – ruch na autostradzie A4 spadł tylko 0 20%. Rok temu, w trakcie pierwszego lockdownu, spadek ruchu wynosił prawie 50%. Rząd o tym wie, bo – jak mówił wielokrotnie premier i ministrowie – monitoruje naszą aktywność na podstawie danych z telefonów komórkowych. Rząd wie, a mimo to nie reaguje.
W tej sytuacji należy sobie odpowiedzieć na pytanie – czy przedsiębiorca ma być „frajerem”, który zamyka biznes i być może będzie musiał zwalniać ludzi, czy też powinien grać tak, jak przeciwnik pozwala i zgodnie z prawem robić to, co nie jest zabronione? O ile podczas pierwszej fali pandemii nikt nie miał wątpliwości i wszyscy przestrzegali obostrzeń, to teraz, po roku pandemii i wielu błędach rządu (apel o „tłumne pójście do urn na wybory”) trudno wymagać dyscypliny od przedsiębiorców, jeśli nie wymaga się jej od siebie.
Niestety, będzie to kosztowało wiele istnień ludzkich. Czy można byłoby tego uniknąć? Cóż, pewnie tak, o ile mielibyśmy ministrów takich, jak mają na Tajwanie.
źródło zdjęcia: PixaBay, PZH