Pandemia jest największą katastrofą zdrowotną dla Polski od czasu II wojny światowej. Liczba zgonów na COVID-19 to już prawie 1.000 zaraportowanych jednego dnia (dokładnie 954 w czwartek 8 kwietnia). Nawet jeśli to efekt statystyczny – zliczenie zmarłych z minionych świąt – to nie ma co ukrywać, że dziennie umiera kilkaset osób, a średniotygodniowa liczba zgonów jest jedną z najwyższych w Europie. Nawet drugie tyle osób umiera z powodu zapaści służby zdrowia. Czy rządzący ponoszą odpowiedzialność za nadmiarowe zgony i powinni wypłacać rodzinom ofiar zadośćuczynienia?
Liczby są druzgocące. 8 kwietnia Ministerstwo Zdrowia poinformowało, że na COVID-19 zmarły 954 osoby. Polska staje się niechlubnym liderem pod względem liczby zgonów w przeliczeniu na mieszkańców. Nikt nie ma pretensji do rządu o to, że trwa pandemia i ludzie chorują. Ale trzeba zadać pytanie: czy to musiało tak być?
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Z jednej strony były nawoływania przedsiębiorców o szybkie otwieranie gospodarki. Z drugiej lęk rządzących o spadek poparcia wyborczego. Z trzeciej – troska o zdrowie obywateli. O ile ze skutkami gospodarczymi poradziliśmy sobie dobrze (choć pomogła w tym wydatnie struktura polskiej gospodarki), to jeśli chodzi o życie i ochronę obywateli – rząd zawiódł na całej linii. Czy to się powinno skończyć odszkodowaniami?
Liczba grozy: 38.721 nadmiarowych zgonów
Z opublikowanego przez Ministerstwo Zdrowia raportu na temat zgonów Polaków wynika, że w 2020 r. liczba „nadmiarowych” śmierci, czyli przewyższających statystyki z roku 2019, wyniosła aż 67.677 . W Polsce zmarło rok przed pandemią 410.918 osób. W roku pandemii – 478.658. Pod względem wzrostu śmiertelności zajęliśmy niechlubne pierwsze miejsce w Europie. Niestety, jesteśmy na dobrej drodze, by tę tragiczną statystykę utrzymać także w tym roku.
Na koniec 2020 r. liczba zgonów z powodu COVID-19 wynosiła 28.956. Liczba zgonów nadmiarowych, nie-covidowych, wyniosła z kolei aż 38.721. Nigdy nie dowiemy się co było główną przyczyną tych śmieci – czy przełożony zabieg w szpitalu, odwołane badania diagnostyczne, czy lęk przed wezwaniem karetki i obawa o zakażenie koronawirusem. To jest jednak liczba wstydu, jeśli nie hańby dla polskiego rządu. Dla porównania, są kraje, gdzie liczba śmierci z powodu COVID-19 z grubsza pokrywa się z ogólną liczbą zgonów nadmiarowych.
Dobowe liczby zgonów podlegają dużym wahaniom i mogą podlegać zaburzeniom statystycznym – jesteśmy blisko 1.000 i pewnie przekroczymy tę liczbę, gdy stan części z 30.000 diagnozowanych chorych dziennie się pogorszy. Lepiej prawdę oddają dane o średniotygodniowej liczbie zgonów – te są najwyższe od początku pandemii i wyższe, niż w trakcie drugiej fali.
Na 6 kwietnia siedmiodniowa średnia oficjalnych zgonów z powodu COVID-19 na milion mieszkańców wynosiła w Polsce 10,06. Większa była na Węgrzech (24), Czechach, (12,6), Słowacji (12,2). Gdyby jednak – miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie – liczba umierających osób ustabilizowała się na poziomie bliskim 1.000 dziennie, to mielibyśmy sytuację nawet gorszą, niż Włosi podczas pierwszej fali:
Trzeba mieć nadzieję, że jesteśmy już na szczycie trzeciej fali. Dane z modeli matematycznych wskazują, że współczynnik reprodukcji wirusa spadł już w kraju poniżej 1 (co oznacza, że jedna zakażona osoba zaraża mniej niż jedną kolejną), ale to tylko matematyka. Suche liczby na razie rosną.
Czytaj też: Dziwne słowa premiera. Czy szpitale tymczasowe uratują nas przed załamaniem służby zdrowia? Oto cztery dowody na to, że ona już się (znów) załamała
Czytaj też: W Polsce rozpoczyna się drugi twardy lockdown. Co się zmieni w naszym życiu? Paradoksalnie niewiele
Dlaczego liczba zgonów jest tak duża? Czy tak musiało być?
Każdy rząd, któremu przyszło rządzić w pandemii, stanął przed arcytrudnym zadaniem. Jedni poradzili sobie lepiej, inni gorzej. Są twarde dane, które pokazują, że najlepiej poradziły sobie kraje rządzone przez kobiety: Tajwan, Finlandia, Niemcy Nowa Zelandia, Islandia, Norwegia. Najgorzej radzą sobie kraje rządzone przez populistów: Wielka Brytania (w pierwszym okresie, gdy zamykała oczy na lockdown), USA (zanim odsunięto od władzy Donalda Trumpa, który zalecał picie wybielacza w ramach terapii antykoronawirusowej), Brazylia – (prezydent Jair Bolsonaro, który trywializuje pandemię), czy właśnie Polska.
Polityka rządu w walce z koronawirusem jest niespójna i pełna sprzeczności. Wystarczy wspomnieć fakt, ustanowienia kryteriów lockdownu na podstawie liczby zakażeń, a po miesiącu wycofanie się z nich. Zamykanie sklepów w dużych galeriach i otwieranie takich samych – oraz małych sklepów – poza galeriami. Budowanie sieci szpitali jednoimiennych, a potem tymczasowych. I idiotyzmy wypisywane przez premiera na Twitterze: „Dane nie kłamią. Proszę spojrzeć na wykres. Wygrywamy z epidemią!” – tweetował w grudniu premier Mateusz Morawiecki.
W czasie pierwszego lockdownu rząd pokazał, że potrafi skutecznie ograniczyć kontakty społeczne – wtedy rzeczywiście Polska stanęła. Od tamtego czasu restrykcje są fikcją, mam coraz silniejsze wrażenie, że istnieje ciche przyzwolenie na ich łamanie. Zupełnie inaczej, niż na Tajwanie, czyli w kraju, gdzie na Covid umarło tylko kilkadziesiąt osób.
Dziś już wiemy, że strategia odwoływania się do zdrowego rozsądku obywateli i poczucia odpowiedzialności za swoje zdrowie o zdrowie innych, okazała się nieskuteczna, czego owocem jest 30.000 (oficjalnych) zakażeń i 1.000 zgonów dziennie.
A gdyby rządzący musieli zapłacić za swoje błędy… finansowo?
Powtórzmy jeszcze raz – nie jest winą władzy (tej, czy każdej innej), że z Chin przywędrował do nas nowy koronawirus. Jest winą rządu, że nieskutecznie walczy z chorobą i dopuścił do załamania systemu ochrony zdrowia (choć z pewnością przysłużyły się temu również wieloletnie zaniedbania organizacyjne, niedofinansowanie ochrony zdrowia, niskie wynagrodzenia pielęgniarek, zbyt mała liczba kształconych lekarzy).
I to na barki władz spada odpowiedzialność za to, że umiera aż tylu Polaków, choć mogliby żyć, gdyby rząd mądrze nakładał restrykcje i prowadził odpowiedzialną politykę. W szpitalach leży mnóstwo osób, które starały się przestrzegać wszystkich restrykcji, nie łamały rozporządzeń, a mimo tego stały się ofiarami śmiertelnego wirusa.
To „bezpłciowa” polityka rządu – i niekiedy będące jej konsekwencją nieodpowiedzialne zachowania obywateli – doprowadziły do tego, że po pierwszej fali przyszła znacznie wyższa druga, a po niej, jeszcze wyższa trzecia. I że choroba, która mogła pochłonąć kilka, kilkanaście tysięcy istnień, tak naprawdę może zabrać ich ponad 100.000.
A gdyby rządzący musieli zapłacić zadośćuczynienia za efekty swoich poczynań? Ile byliby nam „winni”? Wobec śmierci wszyscy jesteśmy równi, jednak jeśli chodzi o finansowe aspekty tejże, to sprawa się komplikuje. O tym, ile warta jest czyja śmierć decydują często sądy w procesach o zadośćuczynienie.
Na przykład za śmierć żony czy męża wskutek zawinionego przez kogoś wypadku, błędu lekarza albo czyjejś nieostrożności współmałżonek może liczyć na 80.000-100.000 zł. Matce, która traci jedyne dziecko, sądy przyznają 150.000-200.000 zł. Kiedy dziecko traci oboje rodziców, dostaje od ubezpieczyciela mniej więcej 250.000 zł.
Każda sprawa jest indywidualna, często zadośćuczynienia nie przekraczają kwoty 50.000 zł, ale w niektórych przypadkach idą w „duże” setki tysięcy złotych (gdy np. umiera jedyny żywiciel rodziny). Rekordowe odszkodowanie i zadośćuczynienie w historii Polski otrzymał Tomasz Komenda, niesłusznie skazany na morderstwo, którego nie dokonał.
Pewnym punktem odniesienia jest wyrok Sądu Najwyższego z ubiegłego roku, który po katastrofie smoleńskiej zarządził siostrze jednej z ofiar 200 tysięcy zł zadośćuczynienia za śmierć bliskiej osoby. Państwo polskie wypłacało rodzinom ofiar katastrofy smoleńskiej różne kwoty – jednym większe, drugim mniejsze, ale punktem wyjścia było zadośćuczynienie w wysokości 250.000 zł.
Miliardy za błędy? Prędzej rachunek przy urnie wyborczej
Nie każda śmierć kwalifikuje się do takiego samego zadośćuczynienia. Jest przecież kategoria osób, które celowo i ostentacyjnie łamią obostrzenia – ostatnio „w modzie” stało się wchodzenie na oddziały COVID-owe ludzi bez maseczek (takich przypadków jest coraz więcej). Inna ranga śmierci jest wtedy, gdy ktoś przestrzegał obostrzeń, a inna wtedy, gdy np. brał udział w domówce na kilkanaście osób, albo wyjechał sobie na Zanzibar, choć MSZ odradza podróże (ale nie zakazuje, więc to byłoby trudne do rozstrzygnięcia).
W Polsce na COVID-19 zmarło już ponad 55.000 osób – gdyby rządzący mieli wypłacić choćby tylko 250.000 zł za każdego zmarłego, mówimy o ogromnej kwocie 13,7 mld zł. Fundusz wyborczy nawet najbogatszej partii, która doprowadziła do krzywdy swoich obywateli, by tego nie udźwignął.
Może raczej rządzący powinni wypłacać zadośćuczynienia tylko tym, którzy stracili kogoś w związku z „nadmiarową” śmiercią – czyli z powodu przeciążenia szpitalu? Ale po pierwsze tutaj też mamy różne przypadki – ludzie często nie zgłaszali się do lekarza, choć ten mógłby ich przyjąć – a po drugie nawet jeśli przyjmiemy, że pieniądze należałyby się tylko tym, dla których np. nie było dla chorego karetki, a szpital odmówił przyjęcia, to trudno za kiepski stan służby zdrowia obwiniać tylko jeden obóz, ten aktualnie (od sześciu lat) rządzący. Inne partie też powinny się dołożyć. Tu też byłoby do wypłaty kilkanaście miliardów złotych.
Niestety, zamiast rachunku finansowego możemy wystawić nieudolnemu rządowi rachunek tylko przy urnie wyborczej. I być może to nastąpi. O tym, co się teraz może się dziać w naszych głowach opowiedział jakiś czas temu Gazecie.pl politolog Rafał Chwedoruk z UW:
„Moment wychodzenia z traumy jest społecznie bardzo istotny – wyjście z kryzysu gospodarczego, pandemii, wojny. Wtedy gwałtownie wzrastają społeczne aspiracje. Wtedy obywatele są gotowi na daleko idące zmiany i biada temu, kto nie zrozumie wagi tego momentu. Tak jak nie rozumiał go Winston Churchill, choć wygrał II wojnę światową, to w lipcu 1945 r. przegrał wybory”
Nie ma dwóch zdań, że przeżywamy traumę narodową. I jej konsekwencje – także polityczne – będą spore. Przy 110.000-120.000 ludzi, którzy zmarli na COVID-19 albo z powodu braku możliwości leczenia innych chorób, mówimy o doświadczeniu, które bezpośrednio zmieniło życie może i miliona Polaków. Dla porównania: we wrześniu 1939 r., gdy polskie wojsko broniło się przed niemieckim najeźdźcą, zginęło 66.000 żołnierzy oraz 300.000 cywilów. Ale to była wojna światowa (choć część strat też można zapisać na konto błędów elit rządzących).
źródło zdjęcia: KPRM, YouTube Guardian – Nowy Jork, kwiecień 2020 r.