Bezprecedensowy wzrost wskaźnika WIBOR w postaci wyższych rat kredytowych odczuły w swoich budżetach miliony rodzin w Polsce. Dla kolejnych milionów tak radykalne zwiększenie kosztów kredytu oznacza koniec marzeń (a przynajmniej ich znaczące odsunięcie w czasie) o nowym mieszkaniu. Kolejne miliony zastanawiają się: jak to jest, że WIBOR, czyli „rynkowy koszt pieniądza” idzie w górę, a oprocentowanie depozytów (z których przecież banki czerpią bazę do finansowania kredytów) dużo wolniej. Czy WIBOR jest manipulowany przez banki? Dlaczego w Polsce nie ma prawdziwych kredytów o stałej stopie? Zapytałem o to Błażeja Wajszczuka – człowieka, który o wskaźnikach referencyjnych wie (prawie) wszystko
Gdy WIBOR ruszył dynamicznie w górę, a oferta depozytów przez wiele miesięcy wyglądała tak, jakby stopy procentowe nadal były bliskie zera, niektórzy zaczęli się zastanawiać, czy ta dysproporcja nie wynika z nieuczciwych mechanizmów kształtowanych przez banki. Z jednej strony biorą tani pieniądz od deponentów, z drugiej strony ustalają jego „oficjalną” cenę znacznie wyżej (jest nią WIBOR), zgarniając dodatkową marżę od udzielonych kredytów.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Tak jak załamanie się kursu złotego do franka ujawniło patologiczne (i jak się potem okazało – bezprawne) mechanizmy stosowane w kredytach walutowych (np. spread walutowy kształtowany w umowie tak, że banki mogły go wyznaczać, jak chciały, a część z nich z tej możliwości czerpała pełnymi garściami), tak szokowa terapia, którą funduje nam teraz NBP, może doprowadzić do rewolucji na rynku kredytów złotowych.
Na „Subiektywnie o Finansach” opisywaliśmy już pierwsze pozwy „złotówkowiczów” czy też „WIBOR-owiczów”, którzy mają w planach zakwestionować wysokość oprocentowania swoich kredytów (lub wręcz prawomocność samych umów). Są w tej sprawie już pierwsze pozwy grupowe. Zapewne jednym z koronnych dowodów będzie ten wykres:
Okazję do zbicia kapitału politycznego zwęszyli też politycy, którzy – jeden przez drugiego – zaczęli przerzucać się propozycjami, jak ulżyć osobom spłacającym kredyty mieszkaniowe. Najgłośniejszą propozycję przedstawił premier Mateusz Morawiecki, który obiecał… likwidację WIBOR-u. Szczegóły nadal są mętne, ale widać, że ten aspekt życia gospodarczego czasy regulacyjnego spokoju zostawia za sobą.
Czy zarzuty stawiane WIBOR-owi w pozwach i w debacie publicznej mają sens? Czy propozycje premiera w ogóle są możliwe do realizacji? I czy nie narobią więcej szkody niż pożytku? Postanowiłem zapytać o to eksperta od stawek referencyjnych. Błażej Wajszczuk to prawdopodobnie jeden z największych specjalistów w tej dziedzinie. Nie tylko jest wiceprezesem stowarzyszenia ACI Polska, które administrowało stawką WIBOR oraz Polonia, zanim zostały one przekazane do GPW Benchmark i NBP, ale także kieruje Departamentem Skarbowym w BNP Paribas Polska, jednym z największych banków w kraju.
***
Maciej Jaszczuk, „Subiektywnie o Finansach”: Umówiliśmy się na rozmowę o stawce WIBOR, ale czy po zapowiedziach premiera o „likwidacji WIBOR-u” jest jeszcze o czym dyskutować? Może już za kilka miesięcy WIBOR i tak przestanie istnieć?
Błażej Wajszczuk: Poczekajmy na szczegóły. Kwestia zamiany wskaźników z rodziny IBOR jest rynkowi znana i również w przypadku WIBOR taka zmiana była przewidywana, ale w dalszym ciągu jest to dość skomplikowany proces. W przypadku likwidacji LIBOR proces przygotowania trwał kilka lat. Teraz udałoby się to zrobić szybciej, ale mimo wszystko perspektywa miesięcy jest zbyt ambitna. Mamy doświadczenia, że to co szybko nie znaczy dobrze.
Podobny manewr już został przećwiczony w przypadku kredytów frankowych, gdzie SARON zastąpił LIBOR.
Kwestie zmiany wskaźnika referencyjnego reguluje art. 23c unijnego rozporządzenia BMR. Są cztery warunki, które pozwalają na takie działanie. Wystarczy, że spełniony będzie jeden z nich. Pierwszy warunek to stwierdzanie przez nadzór – w polskich warunkach przez KNF – że wskaźnik referencyjny nie odzwierciedla już danego rynku lub realiów gospodarczych. Tak się nie stało, a najbliższy przegląd WIBOR-u jest zaplanowany na grudzień 2022 r.
Drugi warunek to ogłoszenie likwidacji wskaźnika przez jego administratora, czyli w tym przypadku GPW Benchmark musiałaby przestać go publikować. Trzeci – ogłoszenie likwidacji wskaźnika przez KNF, jeśli wykonuje on uprawnienia syndyka względem administratora, a czwarty – odbieranie przez regulatora licencji administratorowi stawki. Żaden z tych warunków się nie spełnił.
Czyli WIBOR będzie istniał. A obok będzie jakiś inny miernik ceny pieniądza na rynku międzybankowym, który będzie stosowany do kredytów hipotecznych. Dobry pomysł?
Rozróżnijmy dwa przypadki. Pierwszy, gdy zamieniamy wskaźnik w części umów, a w pozostałych zostaje WIBOR. To jest zły pomysł. Prowadzi to do powstania niespójności pomiędzy pasywami i aktywami na różnych wskaźnikach oraz – co istotniejsze – do niespójności pomiędzy instrumentami zabezpieczanymi i zabezpieczającymi. Jest to powód, dla którego wspomniane wyżej rozporządzenie BMR zakłada całkowitą likwidację wskaźnika i zastąpienie go innym.
Drugi przypadek to utrzymywanie wskaźnika WIBOR i wprowadzanie równolegle drugiego wskaźnika, ale tylko do nowych umów. Dzięki temu nowy wskaźnik jest wprowadzany w sposób ewolucyjny, a uczestnicy obrotu gospodarczego mają czas na poznanie nowego benchmarku. W ten sposób były wprowadzane wszystkie wskaźniki zastępujące LIBOR i taka ścieżka jest możliwa do przeprowadzenia lokalnie.
Może nie mamy innego wyjścia? Krytycy WIBOR-u mówią, że oderwał się on od rzeczywistości gospodarczej, że rośnie szybciej niż koszt pozyskania kapitału przez banki, w domyśle – niż oprocentowanie depozytów. Czy mają rację?
Nie mają. WIBOR odzwierciedla dokładnie to, do czego został zaprojektowany. Ten wskaźnik jest stworzony po to, by mierzyć, po jakich stawkach uczestnicy tzw. fixingu są skłonni zawierać transakcje polegające na wzajemnym pożyczaniu sobie pieniędzy na dany okres. To nie jest i nigdy nie był miernik oprocentowania depozytów składanych ogółem w gospodarce.
W tym fixingu bierze udział bardzo ograniczona liczba podmiotów. To nie jest tak, że mógłbym się dosiąść i złożyć własną ofertę. Tych kilka osób w zasadzie może dowolnie kształtować wartość wskaźnika…
Sposób zgłaszania cen na fixing oraz ich wartość jest skrupulatnie analizowany przez administratora, same banki, a na końcu KNF. Dlaczego w tym fixingu bierze udział tak mało podmiotów i pochodzą tylko z grona banków? To proste. Dzieje się tak dlatego, że zgłoszone stawki są wiążące dla uczestników tego fixingu, a zatem muszą oni wzajemnie akceptować swoje ryzyko kredytowe, żeby zawierać transakcje między sobą. Gdyby w panelu był słaby kredytowo podmiot, to istniałoby ryzyko, że mechanizm transakcyjnego sprawdzania ceny po fixingu mógłby nie działać efektywnie.
W porządku. Siada kilku bankowców i składają sobie wiążące oferty. I stwierdzają, że WIBOR 6M ma wynosić 6%, a WIBOR 3M tylko 5,5%. A w największych bankach to WIBOR 6M jest podstawą do wyliczania oprocentowania kredytów hipotecznych
Przede wszystkim wszyscy uczestnicy fixingu, zanim złożą wiążące oferty, patrzą na stopy NBP i oczekiwania z nimi związane. Spektakularne wzrosty WIBOR-u w ostatnim czasie wynikają z tego, że znajdujemy się w bezprecedensowej sytuacji gospodarczej. Jeszcze nigdy stopy procentowe nie rosły tak szybko, z tak niskiego poziomu i – wiele na to wskazuje – do tak wysokiego poziomu. Różnice między krótszymi terminami WIBOR-u a dłuższymi oddają właśnie to tempo zmian. Banki są skłonne pożyczać sobie pieniądze na wyższy procent na dłużej i na niższy na krócej, ponieważ oczekują bardzo dużych podwyżek w przyszłości. To logiczne.
Niektórzy zarzucają WIBOR-owi także „hipotetyczność” czy „teoretyczność”, bo na rynku międzybankowym nie są zawierane transakcje…
Paradoksalnie, w czasie gdy rzeczywiście transakcji prawie nie było – czyli kiedy stopy przez długi czas były stabilne i rekordowo niskie – nikomu to nie przeszkadzało. Teraz, kiedy transakcji jest dużo więcej i są zawierane nawet na roczne okresy w oknie transakcyjnym, WIBOR jest kwestionowany. Dlaczego teraz jest więcej transakcji? Ponieważ pojawiła się niepewność, pojawiły się różnice w przewidywaniach dotyczących ścieżki stóp procentowych pomiędzy bankami-uczestnikami fixingu. Dane makroekonomiczne oraz wypowiedzi osób mających wpływ na politykę gospodarczą są różnie interpretowane. Tam, gdzie są różnice, dochodzi do transakcji.
I jeśli jeden bank spodziewałby się większej skali podwyżek stóp procentowych, to może zgłosić stawkę, która dla banku obstawiającego mniejszą skalę podwyżek, będzie atrakcyjna?
Banki są związane zgłoszoną przez siebie stawką. Im większe różnice w kwotowaniach, tym więcej transakcji. Czy dochodzi do nich codziennie? Nie. Niecodziennie zdarza się coś, co wywołuje takie kontrowersje w prognozach. Ostatnio jednak nie narzekamy na brak wydarzeń, stąd transakcji jest coraz więcej.
Czy fakt, że czasem tych transakcji nie ma, może świadczyć o tym, że WIBOR jest „wadliwy”? Rozporządzenie BMR mówi, że wskaźnik referencyjny powinien być oparty na transakcjach…
Nie. Rozporządzenie wskazuje na to, że jeśli transakcje są zawierane, to wynikające z nich kwotowania powinny mieć preferencję w ustalaniu stawek, a jeśli ich nie ma, to możliwe są inne źródła ceny, w tym kwotowania wiążące. Od 2020 r. WIBOR już uwzględnia transakcje – o ile są zawierane. Jeśli banki zawarły transakcję, to do fixingu brana jest pod uwagę stawka z tej właśnie transakcji. Może być też tak, że stawka zależy od pięciu banków, które były aktywne na rynku i zawarły transakcje, oraz od pięciu, które gotowość do zawarcia transakcji zadeklarowały i są to oferty wiążące. Z tego punktu widzenia nie widzę pola do skutecznego stawiania zarzutu, że stawka WIBOR jest „zmanipulowana” albo „nieprawdziwa”.
Problem z WIBOR-em wziął się z tego, że w Polsce praktycznie nie było do niedawna kredytów hipotecznych o okresowo stałym oprocentowaniu. Dlaczego w ogóle kredyty hipoteczne są oparte w Polsce o oprocentowanie zmienne i o taką lub inną cenę pieniądza na rynku międzybankowym?
Początek polskiego rynku mieszkaniowego i rynku kredytów na cele mieszkaniowe to mniej więcej początek XXI wieku, a wejście Polski do Unii Europejskiej skokowo go zwiększyło. Przez te 20 lat stopy procentowe były w trendzie spadkowym, przerywanym trzema epizodami zacieśniania polityki pieniężnej. Zmienna stopa procentowa była generalnie korzystna dla kredytobiorców.
Model, który się w Polsce wykształcił, wygląda tak, że bierzemy jak najdłuższe kredyty, na 30-35 lat, żeby mieć jak najniższą pierwszą ratę. Preferujemy płacić mało na start zamiast trochę więcej, ale stabilnie w długim terminie przy kredytach na stałą stopę. Jednocześnie zakładamy, że spłacimy swój kredyt wcześniej niż wynika to z harmonogramu. I tak się często dzieje. To, że mamy bardzo długie kredyty w „wersji startowej”, implikuje to, że zaciągamy je na zmienną stopę procentową.
Rynek kredytów hipotecznych o stałym oprocentowaniu na Zachodzie wygląda inaczej niż u nas. Kredyty są dużo krótsze, maksymalnie na 20-25 lat. Banki sprzedające kredyty o stałej stopie procentowej muszą się oczywiście zabezpieczyć przed stratami z tytułu stałej stopy. Nawet na rozwiniętych rynkach UE nie jest tak łatwo znaleźć długoterminowe zabezpieczenia, ale oczywiście łatwiej znaleźć je na 20-letni kredyt w euro niż na 35-letni w złotym.
Kluczowa jednak różnica pomiędzy kredytami o zmiennej i stałej stopie procentowej tkwi w ograniczeniach co do wcześniejszej spłaty takiego kredytu. W niektórych krajach jest to w ogóle zakazane, w innych – są wysokie prowizje.
Dlaczego tak jest?
Ponieważ jeśli stopy procentowe spadną, a klient spłaci kredyt wcześniej, to bank traci cały założony wcześniej przychód odsetkowy. Ponadto nie jest w stanie w miejsce spłaconego kredytu pozyskać aktywa z tą samą rentownością, ponieważ stopy już spadły. Oczywiście spłata jednego kredytu nie jest groźna, ale wczesne doświadczenia rynków rozwiniętych uczą, że przedpłacają się całe portfele hipotek i to po kilka razy, jeśli cykl obniżek jest głęboki. Utrata przychodów może sięgać miliardów.
Czyli to nie jest do końca tak, że banki nie chciały nam oferować takich kredytów, raczej problem w tym, że potrzebowaliśmy kredytów bardzo długoterminowych, ale z elastycznym okresem spłaty. Czego potrzebujemy, żeby upowszechniły się kredyty stałoprocentowe?
Trzeba stworzyć warunki do tego, by banki mogły oferować bardzo długie kredyty na stałą stopę, ale dotąd tego nie ma. NBP mógłby na przykład zapewniać rynek instrumentów pozwalających na długoterminowe zabezpieczenie. Potrzebujemy także zmiany w ustawie o kredycie hipotecznym, która pozwoli na pobieranie opłat za potencjalne koszty przedterminowych spłat. Nie tylko za te, które zostały faktycznie poniesione. Dla banku koszt wcześniejszej spłaty dotyczy przyszłości, tych przepływów, których nie otrzyma, a nie tego, co się już wydarzyło.
Jest dużo głosów, żeby „było u nas jak na Zachodzie”. W takim razie powinniśmy być świadomi, z czym się to wiąże. Nie można mieć długoterminowych kredytów na stałą stopę, a jednocześnie pełnej dowolności w przedterminowych spłatach.
Chcemy mieć kredyty na stałą stopę, a depozyty na zmienną. Konsumenci zauważyli, że oprocentowanie kredytów wystrzeliło w górę, a depozytów – przynajmniej na początku cyklu podwyżek – pozostało niskie. Pojawiły się więc pytania, dlaczego depozyty nie są oprocentowane według WIBOR-u?
To, jak bank oprocentowuje swoje pasywa (depozyty i lokaty są pasywami banku), jest zależne od tego, jak bardzo ich potrzebuje. Podaż pieniądza z rządowych tarcz jest bardzo duża, sięgnęła ponad 150 mld zł. Z drugiej strony wydarzyło się coś podatkowo niezwykłego – podatek bankowy sprawił, że banki są zniechęcane do budowania większych pasywów. Warto przypomnieć, że do czasu wprowadzania podatku bankowego większość lokat negocjowanych była oprocentowana na poziomie WIBOR plus marża. Później się to zmieniło.
To wszystko doprowadziło do tego, że banki nie miały potrzeby pozyskiwać depozytów. W konsekwencji, gdy NBP zaczął podnosić stopy, to mechanizm trochę się zatarł. Jednak z powodu wybuchu wojny z banków wycofano około 40 mld zł, Narodowy Bank Polski, interweniujący na rynku walutowym i skupujący złotego, też zdjął trochę płynności. Do tego NBP podniósł stopę rezerwy obowiązkowej, co skutkowało wzrostem salda rezerwy o około 60 mld zł. Biorąc te wszystkie czynniki łącznie, od kwietnia jest mniej o ok. 110-120 mld zł nadpłynności w sektorze bankowym.
Proces podnoszenia oprocentowania depozytów rozpoczął się więc wolniej, ale się toczy. Jesteśmy tam, gdzie z gospodarczego punktu widzenia powinniśmy być. Banki będą dalej zwiększać oprocentowanie i bardzo możliwe, że poziom WIBOR osiągniemy na wybranych produktach. Będzie to jednak proces rynkowy.
Pojawiły się ostatnio propozycje obligacji „antydrożyźnianych”. Czy one mogłyby coś zmienić?
Banki płacą za depozyty poniżej inflacji, to prawda. Zwracam jednak uwagę, że oferują także kredyty poniżej inflacji. Ministerstwo Finansów sprzedaje obligacje hurtowe poniżej inflacji. Jeśli zostanie wprowadzony produkt, który ściągnie z rynku bardzo dużo środków finansowych, to zaburzy to warunki finansowania w kraju. Jeśli ktoś będzie płacił na przykład 11-12% rocznie za obligacje, to kto będzie chciał kupować te, które rząd teraz emituje i po ile? Zatem ryzykowne jest założenie, że – wprowadzając nierynkowy instrument – wpłyniemy tylko na to, jak kształtują się depozyty, a reszta rynku nie dostosuje się do tej sytuacji. Ostatecznie ktoś będzie musiał ponieść koszt odsetkowy tych obligacji. Pytanie – kto? Uważam więc, że pomysł emisji obligacje antydrożyźnianych należy bardzo dokładnie przemyśleć i skalkulować, bo efekty uboczne mogą być większe niż ewentualne korzyści.
Błażej Wajszczuk kieruje Departamentem Skarbu (Head of Treasury) w BNP Paribas Bank Polska oraz jest wiceprezesem stowarzyszenia ACI Poland, które do 2017 r. administrowało stawkami WIBOR oraz Polonia.
zdjęcie tytułowe: moerschy/Pixabay