Premier zapowiedział powolne odmrażanie gospodarki. Otwarte będą kina, teatry, baseny, hotele. Czy to właściwy krok, czy też krok w przepaść – dowiemy się za kilka, kilkanaście tygodni. Ale być może to lepsze, niż tkwienie w tym bolesnym rozkroku, w którym byliśmy przez ostatnie miesiące. Straty finansowe są ogromne, a „uzysk epidemiczny” – marny. Spróbowałem je porównać i… zapytać co będzie dalej
Od kilku tygodni opisujemy na „Subiektywnie o finansach” bunt przedsiębiorców, którzy otwierają swoje pensjonaty, restauracje i kluby fitness, walcząc o życie w warunkach kiepskiej i spóźnionej pomocy rządowej. O ile przy pierwszym lockdownie „tarcza” była dostarczona dość szybko i była dość łatwo dostępna (choć wtedy też stękaliśmy, że w Czechach mają lepiej), to teraz jest niestety mocno limitowana (więcej o tym jak działa Tarcza Finansowa 2.0 jest tutaj, a o bezsensie uzależniania pomocy od kodów PKD – tutaj).
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Premier chyba nie miał wyjścia – skoro przedsiębiorcy nie boją się już ani policji, ani Sanepidu, ani urzędu skarbowego, a w sądach wygrywają ze Skarbem Państwa procesy o mandaty – to jesteśmy już niedaleko od powszechnej anarchii i upadku władzy. Odpowiedzią jest luzowanie obostrzeń.
Hotele, kina, baseny będą otwarte. Rząd rzuca się od ściany do ściany?
Jak to ma wyglądać? Najpierw – na początku lutego – rząd otworzył galerie handlowe, a teraz ogłosił, że od połowy lutego będzie można pojechać do hotelu (dostępny będzie co drugi pokój – hotele mają zadbać o reżim sanitarny), wyjść do kina albo do teatru (też bez „zgęszczania”), albo pójść na basen lub na stok narciarski (ewentualnie uprawiać inny sport na wolnym powietrzu).
W dalszym ciągu zamknięte mają być – przynajmniej oficjalnie, bo tak naprawdę wielu przedsiębiorców z zarządzeń premiera się już tylko śmieje – restauracje, siłownie i kluby fitness oraz szkoły (z wyjątkiem klas 1-3). To de facto oznacza, że od połowy lutego powoli zacznie wracać do normy nasza mobilność, gdyż wróci sporo możliwości spędzania wolnego czasu. Ale oczywiście nie te najpopularniejsze, czyli imprezowanie ze znajomymi w pizzerii, czy pubie.
Czytaj też: Czy technologia mogłaby pozwolić na ponowne otwarcie restauracji? Oto odpowiedź na to pytanie
Czytaj też: Jedynymi, którzy chwalą sobie zamrożenie branży restauracyjnej są korporacje zarabiające na pośredniczeniu w dostawach jedzenia na wynos – Pyszne.pl, Uber Eats i tego typu gagatki. Warto się zastanowić, czy jest sens nabijać im kieszenie.
Jak wspomniałem, rząd nie miał innego wyjścia, bo gdyby nie podjął takiej decyzji, to gospodarka i tak otworzyłaby się sama. Nie zmienia to faktu, że być może premier popełnia błąd. W wielu krajach zaczyna się właśnie trzecia fala pandemii, program szczepień idzie jak krew z nosa, a my pod względem luzowania obostrzeń jesteśmy – jak przed latem 2020 r. – w awangardzie.
Patrząc na mapę pokazującą procentowo zamknięcie gospodarek w Europie widać, że polski rząd rzuca się od ściany do ściany. Nie widać tu logiki, ani pomyślunku, raczej wygląda na to, że wicepremier coś przeczyta w gazecie, a premier zobaczy w telewizji i tak rodzi się plan. No bo zobaczcie sami. Koniec września 2020 r., świat się zamyka, w Polsce beztroska:
Miesiąc później – Polska jednym z bardziej „zlockdownowanych” krajów na kontynencie:
A dziś – gdy wcale nie należymy już, na tle innych krajów, do bardzo mocno zamkniętych gospodarek, rząd zapowiedział dość gwałtowne, mimo wszystko, liberalizowanie zakazów:
Ostatnie decyzje (tutaj macie indeks, który opowiada o tym, jak rządy różnych krajów zacieśniają i rozluźniają) tkwić w bolesnym rozkroku. Nie szliśmy ani w kierunku pełnego lockdownu (czyli miesiąca, dwóch zamknięcia wszystkiego poza sklepami z jedzeniem i lekami), ani próby dopuszczenia całej gospodarki do działania w trybie obostrzeń sanitarnych. Rząd nie potrafił więc rozstrzygnąć dylematu, który narysowałem mu w połowie października.
Było coś pomiędzy, co powodowało z jednej strony mimo wszystko wysokie straty dla gospodarki, a z drugiej – nie dawało jakichś wielkich korzyści „epidemicznych” (czyli nie oszczędzało ludzkich istnień). To tak, jakby palić pieniędzmi w kominku. Patrząc na liczbę umierających osób w proporcji do liczby ludności nie wyglądamy najlepiej:
Dlaczego tak uważam? Prześledźmy gospodarczą stronę lockdownu od połowy października (gdy zaczęto zamykać gospodarkę) do połowy lutego (gdy zostanie w przygniatającej większości otwarta).
Czytaj też: Strategia rządu zdradza, na ile „wycenia” on każde uratowane życie
Ni to lockdown, ni otwarcie. Ile nas kosztował ten rozkrok?
Od połowy października zamknięto siłownie, kluby fitness, restauracje (i szkoły, ale to inna para kaloszy). Te branże miesięcznie generują 5-6 mld zł przychodów, co oznacza, że ich zamknięcie spowodowało w październiku stratę dla gospodarki sięgającą 3 mld zł.
Od początku listopada pod nóż poszły galerie handlowe, hotele, kina, teatry. W samych galeriach handlowych wydajemy miesięcznie 20 mld zł, turystyka krajowa i zagraniczna to 6-7 mld zł miesięcznie. Kultura (kina, koncerty) i sport oraz eventy (śluby, wesela, pogrzeby, koncerty) – 1 mld zł miesięcznie. Restauracje zwykle mają obroty rzędu 4 mld zł miesięcznie („wynosy” rekompensują 10-15% obrotów). Ograniczenie transportu to kolejne 1-2 mld zł miesięcznie.
Z kolei odmrażanie zaczęło się dopiero od początku lutego (choć wcześniej – w grudniu – „na chwilę” otwarto galerie handlowe). Można więc przyjąć, że mieliśmy trzy miesiące „porowatego” lockdownu, z częściowo otwartym handlem (sklepy meblowe, wolnostojące i momentami galerie handlowe działały), sprzedażą internetową działającą pełną parą i rozpędzającym się podziemiem restauracyjno-hotelowym. Straty mogły wynieść przez te trzy miesiące 25-50 mld zł, z oczywistych przyczyn nie da się policzyć tego dokładnie.
W czasie pełnego lockdownu wiosennego straty dla gospodarki były szacowane na 30-40 mld zł miesięcznie (choć były szacunki mówiące i o 60 mld zł miesięcznie). Ale wtedy w całości nie działał handel stacjonarny, a teraz jednak został częściowo utrzymany. Wtedy nie działały usługi – teraz częściowo działały. Wtedy nie było masowego lekceważenia obostrzeń, które teraz się zaczyna. W ostatnie weekendy te hotele w miejscowościach górskich, które działały, były zarezerwowane praktycznie w całości.
Nota bene dość duże wrażenie wywołuje porównanie szacunków strat z wartością pomocy wypłaconej do tej pory kilkudziesięciu tysiącom firm w ramach Tarczy Finansowej 2.0, która nie przekroczyła na razie 5 mld zł.
Gospodarka straciła więc 25-50 mld zł od jesieni do lutego, co może nie jest kwotą miażdżącą w porównaniu z jesiennymi stratami, ale zapewne nieostateczną (bo konsekwencje finansowe i społeczne upadłości firm i przerwania łańcuchów dostarczania wartości do gospodarki będą narastały). Być może też jest niedoszacowana, bo np. hotele mają w zimie szczyt popytu (a poprzedni lockdown zastał je w dołku wiosennym, więc tak wiele nie straciły).
Czytaj też: Hotele w Polsce mają największy rygor w całej Europie. Przynajmniej oficjalnie
Hotele, restauracje, kina i siłownie zamknięte. A ludzie jak umierali na Covid-19, tak umierają
Dziesiątki miliardów złotych poszły się… gonić. A co dostaliśmy w zamian? Za tę cenę powinniśmy zaoszczędzić – przynajmniej w grudniu i styczniu – wiele ludzkich istnień. I rzeczywiście, zaoszczędziliśmy, ale trudno mówić o tym, że pandemia wyhamowała.
W oparciu o dane i wyliczenia matematyków z Interdyscyplinarnego Centrum Modelowania przy Uniwersytecie Warszawskim narysowałem wykres pokazujący liczbę umierających na Covid-19 osób…
… a także wykres pokazujący szacunkową „rozprzestrzenialność” wirusa, czyli to, ile osób zaraża jeden nosiciel. Jak widzicie, udało się, dzięki dotychczasowej polityce walki z pandemią (bo przecież jeszcze nie dzięki sukcesowi programu szczepień) zredukować zakażenia do takiego poziomu, przy którym nie powinna rosnąć liczba zmarłych. Tyle, że ona nie będzie też spadała – a miesięcznie mamy z powodu Covid-19 oficjalnie 8.000-10.000 trupów. I drugie tyle z powodu braku dostępu do ochrony zdrowia.
Krótko pisząc: nie można powiedzieć, by trzy ostatnie miesiące – mimo bolesnego sparaliżowania wielu branż – przyniosły jakieś bardzo optymistyczne efekty jeśli chodzi o liczbę osób, które na Covid-19 umierają. Owszem, ich liczba spadła oficjalnie o 3.000 w skali miesiąca, ale trudno mówić o zduszeniu pandemii.
Można więc wysnuć dwa wnioski. Ten pozytywny będzie taki, że skoro niewiele osiągamy „płacąc” za pandemię „krwią przedsiębiorców”, to trzeba poluzowywać obostrzenia, żeby przynajmniej tę cenę zminimalizować.
Negatywny byłby taki, że skoro przy obecnym poziomie obostrzeń mamy 8.000-10.000 ofiar wirusa miesięcznie oraz współczynnik reprodukcji dający szansę jedynie na to, że nie będzie gorzej – tylko samobójca poluzowywałby obostrzenia. Bo ceną za nie będzie wzrost liczby ofiar wirusa do poziomów, w porównaniu z którymi nawet jesienna rzeźnia będzie niewinną pieszczotą.
Ile osób przeszło już wirusa Covid-19? Ilu zaszczepiliśmy? Może epidemia sama wygaśnie?
Są jeszcze dwa dodatkowe czynniki, które trzeba brać pod uwagę przy ocenie decyzji rządu. Pierwszy jest taki, że „rozprzestrzenialność” wirusa mogłaby zacząć spadać sama z siebie w sytuacji, gdyby co najmniej połowa ludzi była już uodporniona.
Tyle, że chyba sporo nam jeszcze do tego brakuje. Oficjalnie wirusa przeszło 1,3 mln Polaków. Prawdopodobnie bezobjawowo – ok. 9-11 mln. Jedna trzecia Polaków miała więc już kontakt z wirusem. To za mało, żeby go zatrzymać. Zwłaszcza, że poziom przeciwciał u osób, które przeszły wirusa np. latem zeszłego roku już zapewne opada. Zaszczepiliśmy do tej pory ok. 1,5 mln ludzi, czyli również za mało, żeby czuć się bezpiecznie (tutaj można śledzić te dane).
Przy szczepieniu 1-2 mln ludzi miesięcznie możemy co najwyżej gonić tego króliczka, ale go nie dogonimy – będzie rosła liczba uodpornionych na najbliższy rok, ale ubywała liczba tych, którzy mają odporność, bo przeszli wirusa w zeszłym roku.
Hotele bezpieczne czy niebezpieczne? Spór naukowców o to, gdzie się zakażamy wirusem Covid-19
Drugi czynnik to ograniczona wiedza o tym, gdzie się zakażamy. Ponieważ nie testujemy ludzi „na ślepo” i niewiele osób ma aplikację do śledzenia kontaktów z wirusem, nie mamy pojęcia gdzie są źródła zakażeń. Opieramy się na zagranicznych danych, które są – najogólniej rzecz ujmując – niespójne.
Z jednej strony mamy dane opublikowane przez renomowane pismo Nature, z których wynika, że najbardziej „zakażalnymi” miejscami są restauracje ze stolikami i obsługą kelnerską. Dużo mniej groźne, ale też bardzo „zakażalne” są kawiarnie i bary, kluby fitness i siłownie. A zaraz za nimi hotele i kościoły.
Z drugiej strony ostatnio furorę w sieci robią dane z Wielkiej Brytanii, które „przynieśli” naukowcy badający źródła zakażeń nową, „brytyjską” odmianą wirusa Covid-19. Z nich z kolei wynika, że najbardziej narażeni na zakażenie jesteśmy w supermarketach albo innych sklepach wielkopowierzchniowych (a według Nature markety są jednymi z najbezpieczniejszych miejsc), potem restauracje i bary, szkoły i sale ćwiczeń. Jednymi z najmniej „zakażalnych” miejsc są według Brytyjczyków… hotele. Te same, które stoją na szczycie zakażeń w badaniach relacjonowanych przez Nature:
A ja z kolei opisywałem dane z USA, przygotowane na podstawie śledzenia geolokalizacji 100 mln ludzi i porównaniu ich ze wzrostem liczby zakażeń w określonych lokalizacjach. Z tych danych wynika z kolei, że ok. 10% zbadanych lokalizacji stanowić może źródło 85% przewidywanych infekcji. A więc nie trzeba zamykać wszystkiego, wystarczy zablokować ruch w tych 10% miejsc!
Jeden z wniosków mówi, że ważnym źródłem zakażeń są restauracje. Ale badacze stwierdzili, że ograniczenie „obłożenia” restauracji do 20% dostępnych miejsc zmniejsza przewidywane w badaniu nowe infekcje o ponad 80%. Co ciekawe, model podaje, że w takim przypadku restauratorzy nie straciliby 80% przychodów. Ponieważ straty ograniczyłyby się głównie do godzin szczytu, klientów byłoby mniej tylko o 42%.
Drugim ważnym miejscem zakażeń okazały się w tym 100-milionowym badaniu hotele. A w zasadzie nie tyle same hotele, co fakt, że w tych miejscach, gdzie są one w pełni dostępne, gromadzi się najwięcej ludzi i wirus szybciej się rozpowszechnia. W badaniach piszą też o siłowniach jako ponadprzeciętnie „gęstych” źródłach zakażeń.
Skoro nie wiemy, gdzie się zakażamy, to może czas na cyfrowy paszport?
Jak to wszystko interpretować? Jedni powiedzą, że skoro i tak nie mamy szans na uzyskanie stadnej odporności, zaś opinie o tym, jakie branże gospodarki trzeba zamknąć, żeby szybciej gonić króliczka”, są bardzo rozbieżne – to trzeba dać na tacę i odmrażać gospodarkę. I liczyć że akurat tam, gdzie odmrażamy, wzrostu zakażeń nie będzie.
Inni powiedzą, że skoro nie umieliśmy zdławić wirusa przy obecnym poziomie obostrzeń, to trzeba zaostrzać, a nie rozluźniać, bo skazujemy na śmierć kolejne dziesiątki tysięcy osób.
Być może trzeba wziąć pod uwagę zmianę strategii otwierania gospodarki? Może trzeba szczepić regionami, gmina po gminie, a cały wyszczepiony kawałek Polski otwierać? Tyle, że to de facto strategia szwedzka z wiosny zeszłego roku, która tam się nie sprawdziła – otwarty kawałek świata nie będzie działał dobrze, gdy wszystko wokół jest zamknięte.
Być może więc trzeba postawić na cyfrowy paszport, który umożliwi zaszczepionym i odpornym korzystanie bez ograniczeń z wszelkich usług zamkniętych dla ogółu niezaszczepionych? Jest to swego rodzaju segregacja, ale może to jedyny sposób, żeby móc pożegnać się z lockdownami?
Czytaj więcej: To już pewne – polski rząd pracuje nad cyfrowym paszportem. Jakie uprawnienia będzie dawał, „wbity” w aplikację w smartfonie?
Czytaj też: Jakie są jeszcze pomysły na „cyfrowy paszport”? Zapraszam do poczytania felietonu na temat innych koncepcji weryfikowania naszego zdrowia przez prywatnych usługodawców.
Czytaj również: Czy walcząc z Covid-19 musimy poświęcić naszą prywatność? Zapraszam do poczytania bardzo ciekawej rozmowy z Katarzyną Szymielewicz z fundacji Panoptykon. A także do posłuchania jej w wersji podcastowej.
Na odbywających się właśnie klubowych mistrzostwach świata w piłce kopanej na stadion jest wpuszczana publiczność, ale… tylko ta z negatywnym wynikiem testu na Covid-19 albo z zaświadczeniem o szczepieniu. Największa niemiecka agencja koncertowa wystąpiła właśnie do władz o możliwość organizowania koncertów, na które mogliby wejść wyłącznie „bezpieczni” posiadacze biletów.
Wiemy też doskonale co robią linie lotnicze – Emirates, Etihad, czy Singapore Airlines testują już cyfrowy paszport zdrowotny, zaś stowarzyszenie linii lotniczych IATA ma nawet ustalony standard, według którego ów paszport może działać w całej branży. Czyżby to była nasza ostatnia szansa na powrót do normalności, zamiast mniej lub bardziej „porowatych” lockdownów?
—————————–
Posłuchaj kolejnego odcinka podcastu „Finansowe sensacje tygodnia”
W najnowszym odcinku podcastu „Finansowe sensacje tygodnia” rozmawiamy o frankowiczach i sądach, zastanawiamy się nad drugim dnem słów ministra finansów, przyglądamy się kompetencjom kierowców Ubera oraz nie możemy się nadziwić pewnemu przelewowi, który nie miał prawa dotrzeć do celu, a jednak… dotarł. I nikt się z tego powodu nie cieszy.
Aby posłuchać kliknij tutaj lub znajdź „Finansowe sensacje tygodnia” na Spotify, Google Podcasts, Apple Podcasts lub jednej z czterech innych popularnych platform podcastowych.
Rozpiska minutowa:
01:40 – „Temat tygodnia”: Czy KNF i UOKiK pomogą w ugodach frankowiczów z bankami?
13:14 – „Cytat tygodnia”: Co naprawdę miał na myśli minister finansów radząc nam, żebyśmy wyjęli gotówkę spod poduchy?
26:22 – „Dwie strony medalu”: Czy kierowcy Ubera powinni zdawać egzamin potwierdzający, że potrafią jeździć?
37:30 – „W Waszej sprawie”: Przelew na nieistniejący rachunek, a doszedł. I co było dalej?
zdjęcie tytułowe: Eunice Stahl/Unsplash